Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ko wydawało się bardzo lekkiem, gdyż jak powiadał, umiał on doskonale się pakować.
— Przeklęty kraj mimo wszystko! powtarzał od czasu do czasu Chouteau, rzucając wzrokiem pogardy na te milczące płaszczyzny Szampanii.
Szerokie przestrzenie ziemi kredowej ciągnęły się w nieskończoność. Nigdzie folwarku, nigdzie żywej duszy, prócz przelatujących wron plamiących na czarno szarą niezmierzoność. Na lewo, gdzieś bardzo daleko, lasy sosnowe, ciemno zielone, rosły na lekkiem wzniesieniu, ograniczającem niebo; na prawo zaś, rozpoznawano bieg rzeki Vesle po linii drzew rosnących nad nią. A tam, po za wzgórzami, widziano już od jakiegoś czasu, wznoszący się dym ogromny, którego kłęby zbite czerniały na horyzoncie, niby olbrzymia chmura pożarna.
— Co się tam pali? pytano się jednogłośnie ze wszystkich stron.
Powoli wytłomaczenie tego zjawiska poczęło obiegać kolumnę. To gorzał obóz w Châlons od dwóch dni, zapalony, jak mówiono z rozkazu cesarza, dla tego, by prusacy nie korzystali z nagromadzonych tam zapasów. Kawalerya tylnej straży otrzymała polecenie zapalenia wielkiego budynku, zwanego magazynem żółtym, napełnionego namiotami, kocami, matami, i jeszcze jednego ogromnego składu zamkniętego, gdzie znajdowały się miski, trzewiki, dery, w takiej ilości, że byłoby w co zaopatrzyć jeszcze sto tysięcy ludzi.