Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szy szelest. Jeżeli, po gwałtownej walce ze sobą, złamał przysięgę i przyszedł do tego domu, to głównie popchnęła go do tego nieprzeparta chęć widzenia Sylwiny. List jej, jaki otrzymał w Reims chował pod koszulą, na piersi, ten list tak czuły, w którym mówiła mu, że go kocha ciągle, że tylko jego kochać będzie, pomimo strasznej przeszłości, pomimo Goliata i małego Karolka, którego spłodziła z tym człowiekiem. Myślał tylko o niej i niepokoił się, że jej dotąd nie widział, krzepiąc się wszelkiemi siłami, żeby nie okazać przed ojcem swych obaw. Ale namiętność wzięła górę i zapytał się głosem, który mimo usiłowań, zdradzał burzę wewnętrzną.
— Czy nie ma tu już Sylwiny?
Fouchard spojrzał z ukosa na syna wzrokiem śmiejącym się i odrzekł:
— Owszem, jest.
Potem umilkł, kaszląc, spluwając długo, tak że artylerzysta po niejakim czasie, musiał znowu zapytać:
— Czy poszła spać?
— Nie, wcale nie.
Nakoniec, stary sknera raczył objaśnić, że po prostu dziś rano udał się na jarmark do Raucourt, na wózku, wraz ze swą służącą. Dla tego, że żołnierze włóczą się ciągle, to cały świat nie ma jadać mięsa i załatwiać swych interesów! Tak samo jak co wtorek, zawiózł tam barana i ćwierć wołu, i właśnie kończył sprzedaż, gdy przybycie kor-