Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

strów i płaszczów. Mimo to pułk 106 ruszył nakoniec, jak tylko deszcz ustał; podczas, gdy na polu sąsiedniem, żuawi, zmuszeni jeszcze do czekania, dla rozerwania się, zaczęli rzucać na siebie ziemią, która rozmoczona zostawiała na mundurach plamy, co wywoływało istne wybuchy śmiechu.
Prawie zaraz potem ukazało się słońce, słońce tryumfalne gorącego poranku sierpniowego. Wesołość powróciła; z żołnierzy kurzyło się niby dym rozwłóczący się po powietrzu; bardzo prędko osuszyli się, podobni do wyżłów zabłoconych, wydobytych z bagna, żartując z kawałów stwardniałego błota pokrywającego ich czerwone spodnie. Na końcu jednego z przedmieść Reimsu musiano się poraz ostatni zatrzymać tuż przy sklepiku z napojami.
Maurycemu przyszła myśl uraczyć swą sekcyę, na cześć dobrego powodzenia.
— Jeżeli pozwolicie, panie kapralu...
Jan po chwilowem wahaniu, wziął szklaneczkę... Był tam także Loubet i Chouteau, ten ostatni z pełnem ironii uszanowaniem dla Jana, w chwili gdy uczuł jego pięść; byli tam także Pache i Lapoulle, dwaj zuchy byle im głowy nie zawracano.
— Za wasze zdrowie, kapralu! — zawołał Chouteau głosem pełnym namaszczenia.
— I za wasze, oby każdy wrócił cały! — odrzekł Jan z grzecznością, wśród śmiechu przyjaznego.