Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nagle huk strzału zbudził sekcyę. Noc była jeszcze głęboka; mogła być zaledwie trzecia rano, Wszyscy się zerwali, niepokój był powszechny, sądzono, że nieprzyjaciel napadł w nocy. A tymczasem był to Loubet, który obudziwszy się, powziął myśl udania się do lasku dębowego, gdzie powinny się znajdować króliki; cóżby to była za uczta, gdyby o świcie przyniósł kolegom parę królików! Ale szukając dobrego stanowiska, usłyszał, że jacyś ludzie się doń zbliżają, rozmawiają, łamią gałęzie! Przestraszył się i dał ognia, sądząc, że to są prusacy.
Już Maurycy, Jan i inni nadbiegli, gdy rozległ się głos chrapliwy:
— Do pioruna! nie strzelajcie!
Na skraju lasu stał mężczyzna wysoki i chudy, i można było dostrzedz, że ma gęstą brodę. Ubrany był w bluzę szarą, ściśniętą w pasie czerwoną taśmą i niósł na rzemieniu strzelbę. Objaśnił zaraz, że jest francuzem, wolnym strzelcem, sierżantem, i że przyszedł z dwoma ludźmi, z lasów Dieulet dla udzielenia pewnych wiadomości generałowi.
— Hej, Cabasse! Ducat! — zawołał, odwracając się! — hej, tchórze! chodźcie tu!
Obaj z widocznym strachem zbliżyli się, Ducat mały i tłusty, blady, z rzadkiemi włosami, Cabasse wysoki i suchy, z twarzą czarną i nosem zakrzywionym.