Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dza, które mu nie pozwoliły zaciągnąć się do wojska.
— Do stu dyabłów! tak, poszedłbym się bić, gdybym był swobodnym... Nie wiem, czy to dlatego, że się teraz rozbijają jak panowie po swym kraju, w moim kraju, któremu już tyle złego narobili, ale nie mogę nawet pomyśleć o nich w tych czterech ścianach, żeby się we mnie nie budziła chęć gwałtowna zduszenia ich choć tuzina... Ach, gdybym dobrze widział, gdybym był żołnierzem!
Po chwilowem milczeniu, dodał:
— A zresztą, zobaczymy...
Była to nadzieja, potrzeba wiary w zwycięztwo zawsze możliwe, nawet wśród najbardziej wątpiących. Maurycy, wstydząc się, swych łez, słuchał go i uczepił się jego marzeń. Czyż w rzeczy samej wczoraj nie rozbiegła się pogłoska, że Bazaine był w Verdun? Los powinien był cud zrobić dla tej Francyi, której przez tyle czasów służył z chwałą. Henryeta milcząc znikła a gdy znów weszła, nie zdziwiła się wcale, widząc że brat jej ubrał się i gotów jest do odejścia. Chciała jednak, żeby co zjedli obadwaj. Musieli usiąść do stołu, ale nie mogli przełknąć ani kąska, zmęczeni, ogłuszeni swym ciężkim snem. Jan, jako człowiek ostrożny przekroił chleb na dwie połowy, wsunął jedną do tornistra Maurycego, drugą do swego. Dzień miał się ku schyłkowi, trzeba było odejść. Henryeta, która stała przy oknie patrząc w dal, na Marfée, wojska pruskie, czarne mrowisko