Poeta i świat (Kraszewski, 1929)/Część II/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Poeta i świat
Część Część II
Rozdział XXVI
Pochodzenie Poeta i świat
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVI.
Epilogos.

Gościu! tak jakoś począł, już do końca czytaj.
A jeśli nie rozumiesz, i mnie się nie pytaj.
Onać to część kazania, część niepospolita,
Słuchaczom niepojęta, — kaznodziei skryta!
Kochanowski, Fraszki Ks. III.

Wiecież teraz, co to jest poeta? odgadliście zagadkę jego charakteru?? poeta Proteusz, stworzenie zapalne i różnobarwne, ma w sobie wszystkie charaktery i nie ma żadnego, we wszystkie wcielić się umie, żadnego nie przyjmuje, z każdym każde przymuszony popędem badać naturę i zastanawiać się nad nią, jest wszystkiem z kolei, wciela się w każde życie, próbuje każdej namiętności, naśladuje wszystko, — lecz ten ruch duszy wewnątrz niego się odbywa, nie widać nic po wierzchu, tylko drganie gorączkowe, którego ludzie nie pojmują. Jeśli jest pobłażający, każdemu się podobać, do każdego zastosować potrafi; dziki i mizantrop, będzie gniewał ludzi, pokazując im zawsze ich charakter wynicowany, wywrócony na tajemną stronę. Namiętny we wszystkiem, nieraz z ascetycznych dumań upadnie w brzydką kałużę ziemi, skosztuje rozkoszy, powala się i pożałuje swojej białej sukienki i świeżych myśli młodego wieku i marzeń, które mu pokazywały coś niepojętego, nadziemskiego w rzeczach prostych i brudnych.
Nie wszyscy poeci piszą, niektórzy czytać nawet nie umieją; ich charakter, natchnienie, zapał, czynią ich poetami; a te, czy się wyrażają w właściwej poezji czy plastycznie, czy w życiu czynnem, te ich czynią tem, czem są, nie forma, pod którą się ich charakter, zapał, myśli krystalizują. Wiersze nie stanowią poety — można być (jak bardzo wielu) wierszopisem bez iskry poezji, można być poetą nic nie pisząc.
Jest poezja w muzyce, w malarstwie, w rzeźbie, w książce, w myślach, w mowie, w życiu, w sposobie widzenia rzeczy, w najmniejszych drobnostkach, — i więcej daleko jest jej tak rozprószonej, wypotrzebowanej na codzienne sprawy człowieka, niż schowanej i zasuszonej w książkach.
Nikt nie wytłumaczy dostatecznie życia prawdziwego poety, który jest zawsze do połowy szalonym, nikt uczuć jego, zapałów i smutków nie pojmie, jeśli w nich nie był. Bo poeta jest to istota ekscentryczna, różniąca się tem tylko od szalonych, zamykanych w szpitalu warjatów, że czasem na chwilę powraca z kontemplacyjnego życia swego na ziemie i rozerwane pasmo jej wyobrażeń związuje jako tako[1]. Nie myśl go użyć do pospolitych życia potrzeb, do tych funkcyj zimnych, bezmyślnych, obcych mu zupełnie, które on uważa, pojmuje, lecz się do nich zniżyć nie potrafi. — To co Erasmus[2] napisał o filozofach, do braci ich poetów wybornie się stosuje. — »Możnaby to ścierpieć — pisze on — gdyby ci ludzie niezdatni do publicznych urzędów, na co innego się zdali; ale oni równie do wszystkiego są niesposobni. Nic z nich nie zrobisz. Zaproś którego na ucztę, — będzie ci milczał upornie lub nudził wszystkich pytaniami bez celu i końca. Weź go w taniec, spisze się w nim nie lepiej od wielbłąda. Na zabawach publicznych jego mina surowa zabije powszechną wesołość; poważny Kato nie mogąc się pozbyć swojej powagi ani na chwilę, będzie musiał oddalić się nakoniec. Wejdzie gdzie na wesołą gawędę, wszyscy umilkną, jakby wilka zobaczyli. Trzebaż co przedać, kupić, ułożyć się, słowem uczynić cokolwiek dla życia zewnętrznego, potrafi się w tem sprawić jak kawał kloca, niepożyteczny na nic sobie, krajowi i swoim. Nieświadomy zwyczajów przyjętych, często przeciwny opinji i zdaniom upowszechnionym, niepodobna, żeby tą wielką różnicą uczuć i sposobu życia nie ściągnął na siebie powszechnej nienawiści. Wszystko, co człowiek czyni, niedołężnem, bezrozumnem być musi, chceszli jedną głową ten strumień zatrzymać, daremnie! lepiej jak Tymon wynijdź na pustynię i żyj tam z mądrością swoją!«
Te słowa Erazma pełne są prawdy. Sam pełen myśli czuł on jaka jest różnica człowieka, który żyje wewnątrz siebie, od tych, którzy żyją tylko zewnętrznie, czepiąc się świata. Ten jest jako drzewo samotne, tamci jako bluszcz na skale. Oni nie wychodzą nigdy o swojej sile z pospolitego życia, starań i wypadków.
Nie pierwszy Erazmus postrzegł tę nieużytność do materjalnego życia dumającego ludu, widziano to dawniej, patrząc na filozofów i poetów. Antystenes okryty łachmanami, przez które duma jego wyglądała, ubogi a próżnujący, odosobniony od reszty ludzi, wyrzucony z ich koła, stworzenie anormalne; Djogenes grzejący się w beczce na słońcu, który umyślnie przeciwił się wszystkim przyjętym świata zwyczajom, stawili na to przykłady i dowody. Wielu takich, nie potrzebując wreszcie obcych im zupełnie ludzi, zakopywali się na pustyni, w której nie więcej byli samotni, jak wśród ludu, który ich nie rozumiał i nie łączył się z nimi. Gdzieniegdzie szanowani jak wieszcze i prorocy (bo niezrozumiani} unikani jak trędowaci, nigdzie nie spotykali współczucia, cześć tylko niezaspokajającą, lub niezasłużoną pogardę.
Stan tych ludzi tem bardziej godzien litości, że między sobą sprzeczni, nie mogą nawet żyć z sobą. Każdego z nich dumania po innem niebie, w innej sferze, innym się obracają kołem.
Z cmentarza tych ludzi bierzmy garściami kości i popioły; zobaczym, co to jest życie poetów.
W Benvenuto Cellini znajdziemy wszystkie rysy charakteru poety: odwagę, zamiłowanie swobody, pogardę bogactw, częste zmysłowe upojenia w niedostatku lepszych, charakter niestały, zapalony, fantastyczny. Wszystko to w jego najważniejszych i pełnych cudotworów Memorie się znajduje, w których często suchy rzemieślnik, częściej daleko poeta natchniony się pokazuje. Goethe niedarmo je tłumaczył. Widzicie Benvenuta, broniącego Castel Sant Angelo, wymierzającego działo na księcia Oranji, uwięzionego niesłusznie, dopominającego się o nagrodę zasług u Pawła III., trzy razy cudownie uwalniającego się z więzienia z największem niebezpieczeństwem, którem pogardza; widzicie go zawsze dumającego o cudownej Salamandrze i wyższem swojem przeznaczeniu. Pokazuje się potem na dworze wykwintnym Franciszka, wśród uczt, pojedynków, miłostek; szulerem, nędzarzem, bogaczem z kolei, mieszka w pałacu, stwarza Fontainebleau, rywalizuje z Primatice i księżną d’Etampes. I z jakimże zapałem tworzy, pieści i kocha swoje dzieła, jak swojego Jowisza wybawia od zaprzysiężonej zguby, jak pracuje nad Perzeuszem, na którym polegają nadzieje jego sławy, jego poetycznej duszy. W chwili, kiedy to arcydzieło odlewa, szydzi z niego tłum zazdrośny, Cellini rzuca formę, swoje srebro, złoto, skarby, wszystko co ma, byle odlać Perzeusza, jak Pigmaljon swoją by go duszą ożywił. I w tej chwili stanowczej klęka, gorąco modli się do Boga, prosi go, błaga, zaklina, — o odlanie posągu. To jedno czyni go poetą; zimny robotnik, bogactwby swoich nie poświęcił nadziei stworzenia, zrealizowania myśli swojej, nie byłby rozpatrzał! Cellini poświęca wszystko i modli się, bo jest artystą i poetą! I całe życie, i sława i bogactwa i poważanie, nic jego serca zadowolić nie może; drugi dowód, że jest poetą. Całe życie szuka nowego pokarmu dla duszy, nowego zajęcia, nowych nadziei: a kiedy posiwiał i zestarzał, siedmdziesięcioletni, bierze kaptur mnicha i oddaje się Bogu. Jeszcze poeta! bywszy artystą, żołnierzem, rozpustnikiem, nawraca się i modli, bo czuje, że i ludzi i świata i sławy i złota, wszystkiego mało dla wielkiej duszy i serca poety.
Dać — że było podobnemu człowiekowi poczciwe, szlacheckie, maleńkie szczęście, kazać mu się niem kontentować, jednem miejscem do życia, jedną kobietą do kochania, jednym przedmiotem do myślenia, i zakazać mu było poetycznej pracy tworzenia i ognia tego, w którym żył jak symbol swój Salamandra; tych ciągłych odmian uczuć, szarpania na wszystkie strony, uciech nadziei, oczekiwania, niespokojności, uciech męki, których jego dusza wymagała, było go zamknąć i przykuć w spokojnym zaciszu domowem. Mógłżeby on wytrzymać, mógłżeby on wyżyć tem szczęściem spokojnem, szlacheckiem, kominkowem tylu poczciwych, zimnych i otyłych Panów Sędziów Dobrodziejów, którzy się lękają tego czego on żądał, i spłonęliby w ogniu, w którym on żył tak dobrze? Możeście tedy pojęli, dlaczego poeta, prawdziwy artysta, tak jest dziwaczny w życiu prywatnem, tak mało stworzony do pokoju, do waszych pokarmów mdłych i cichego świata waszego, dlaczego choćby mu świat piramidy stawił, jemu nigdy dosyć nie będzie, — nienasyconemu, zawsze głodnemu pokarmu nowości, nowego życia, nowych myśli, nowej sławy; noszącemu w sobie przepaść Danaid. — Czuje dusza jego nieskończoność i za nią się tak daleko od was wyrywa.
Czem jest miłość w sercu poety? — patrzcie na Petrarkę i Laurę. Francesco da Petrarca łączył w sobie dwie najosobliwsze sprzeczności: — namiętność i zapał poety z pracowitością komentatora. Może być, że nadzieje swojej sławy więcej zakładał na nauce niż na pieśniach serca, — lecz się omylił. To co pisał jako nauczyciel, objaśniacz uczony, dawno zapomniano; to co wylał z serca, zostanie na długo, na zawsze może. Zdrój Vaucluzy i Laura dały mu nieśmiertelność, którąby był go nie obdarował pewnie traktat Cycerona De Republica, gdyby go był nawet od zguby zachował.
Miłość jego była prawdziwie poetyczną; Laura, żona Huga de Sades, Awiniończyka, pierwszy raz, dwudziestoletnia, ujrzała Petrarkę w kościele świętej Klary w Awinione. Petrark był wówczas dwudziestoczteroletnim młodzieńcem. Ujrzeli się pierwszy raz przed ołtarzem i miłość ich uświęcona u źródła, czysta i smutna, przetrwała do ich śmierci nieskażona, mimo potwarzy tych ludzi, którzy w miłość daleką i bez nadziei nigdy wierzyć nie chcą; przetrwała dlatego właśnie, że cała była w marzeniu, że dwoje kochanków nie dotknęło się siebie, że się kochali duszami. Połączeni byliby ostygli, z daleka się kochali.
I jakaż to była miłość! cała w poezji, cała w niebie, — miłość tak silna, że jej wiek i śmierć zwyciężyć nie mogły. Piękna Laura poety, choć zbrzydła i zestarzała dla męża, choć jej oczy przygasły świecąc nad kolebkami dzieci, nad szarym domowym horyzontem, ona zawsze była młodą i piękną dla Petrarka. Dziwili się zimni ludzie, widząc twarz jej wybladłą, dziwili się bardziej jeszcze, gdy ziemia pokryła Laurę: — Petrark kochał zawsze.
Lecz posadźmy go z Laurą w jednym domu, u jednego stołu, rzućmy koło nich zamęt drobnostek życia, starania i myśli o dzieciach, o domu, o jadle, napoju; kaźmy im przemyślać o zimnym i suchym mechanizmie życia, zbliżmy ich tak, aby się widzieli ciągle, urok zgaśnie i miłość ustanie.
I jakaż to była miłość! kiedy Petrark kochał choć ta Laura, co ją wzbudzić umiała, nie była jej warta! Poeta poświęcił jej życie, ona nic jemu, mąż zazdrośny, dziwaczny, nudny, więcej u niej jeszcze znaczył, niż nieśmiertelny Petrark, który jej ofiarował serce, duszę, życie i nieśmiertelność swoją. Szesnaście lat unikała od niego, szesnaście lat nowicjatu jego sławy, aż do uwieńczenia w Kapitolu. Wówczas dopiero, kiedy połowa tego wieńca mogła spaść na jej skronie, przestała od niego stronić i pierwszy może uśmiech dała mu za cierpień tyle, uśmiech próżności za łzy nieśmiertelnego przywiązania! o! przeklęta kobieta! chciała się sprzedać, czekała tylko, aby miał czem zapłacić!!
Całe życie Petrarka, pobyt na dworze króla neapolitańskiego Roberta, jego poselstwa, podróże, któremi karmił duszę niespokojną i nienasyconą poety, wszystko co czynił, pełne było myśli o Laurze. I co dziwniejsza ani lodowata teologja, nad którą pracował, ani polityka, ten szkielet, na którym świat wisi, nic go nie wyprowadziło z czarodziejskiej krainy marzeń o miłości i Laurze. Wierny jej do końca, po jej śmierci wdział kaptur mniszy i skończył życie w klasztorze. — Oto są własne jego słowa, które smutny pisał już o Laurze, nie jako poeta, lecz jako historyk swojej miłości:
„Laura świetna tylą cnotami, którąm często w wierszach moich opiewał, pierwszy raz oczom się moim ukazała, dnia 6. kwietnia, w kościele świętej Klary w Awinjonie. Byłem wówczas młody jeszcze. W tem samem mieście, tego samego dnia, o tej samej godzinie roku 1348 gwiazda Laury zagasła na niebie. Byłem wówczas w Weronie, o mojem nieszczęściu nie wiedząc. Ta kobieta tak piękna i tak czysta, została pochowaną tegoż dnia, po nieszporach, w kościele Karmelitów w Awinjonie. Wróciła do nieba, które ją tylko pożyczyło ziemi. Dla smutnego wspomnienia tej straty tak bolesnej, zapisałem ją na tej księdze z radością i goryczą. Śmierć Laury jest dla mnie przepowiednią, że i ja długo żyć nie będę; teraz gdy się węzeł mojego życia rozerwał, mam nadzieję w Bogu, że łatwo mi będzie wyrzec się tego świata, na którym tyle się razy zawiodłem, którego nadzieje tak są próżne i znikome“.
Taka być powinna miłość poety, żeby była stała, marzenie dalekie, czyste, anielskie, w któremby nie było innego nad dziecinny uścisk, jeden pocałunek niewinny, wiele westchnień, łez, zapału, ciągłe przeciwności i bole. Bo miłość cierpieniem podnosi się w niebo, nasyceniem opada na ziemię i rozbija się o nią.
Z poetów-malarzy nie wiem czy kto w życiu energiczniejszy i żywszy rozwinął charakter od Salvatora Rozy. Próżno go ojciec przeznaczał na prawnika; namiętnie do sztuk powołany, a mianowicie do malarstwa, ubogi, nieznajomy długo, nie stracił w przeciwnościach zapału do swojej sztuki, do której się urodził. A prócz pędzla niewdzięcznego, który mu długo odmawiał sławy i pieniędzy, tyle miał zbytku życia i zapału w duszy, że je wylewał jeszcze w poezję, w muzykę, — któremi tłumaczył naprzemian tłumne, płomieniste, dziwaczne myśli swoje. — Lecz nieznajomemu trudno się było mierzyć ze sławnymi malarzami, trudno się było wsławić i dać ocenić; sponiewierany w tłumie, usiłował się z niego wydobyć roku 1639 na karnawale w Rzymie. Tu wystąpił jako uszczypliwy następca Paskwinów i Marforjów pod maską Formiki i Coviella z dowcipnemi żartami i satyrą. Trzeba wiedzieć, co to jest karnawał w Rzymie, żeby pojąć, na jakiej to scenie pierwszy raz Salvator wystąpił. Nic szaleńszego wystawić sobie nie można, — powaga starego Rzymu, tak sprzeczna z tym szałem dziecinnym, dodaje mu osobliwszego charakteru indywidualnego. Ten ostatni tydzień zapust, ogłoszony dzwonem z Kapitolu i wystrzałem działownym z Castel Sant Angelo, jest najosobliwszą uroczystością popularną, jaką gdzie widzieć można. Cała ludność wysypuje się na ogromną ulicę Corso, po której obu stronach stoją wielkie i wspaniałe pałace, dzieła Palladjów, Michałów Aniołów, Berninich, ulicę zaczynającą się od bramy del Popolo, kończącą się na Piazza Colonna! Wytaczają się wozy pełne masek, grupy tysiączne. Poliszynelle, Pantalony, djabli, aniołowie, mnichy, panie, dzieci, wszyscy krzyczą, biegają, witają się, rzucają na siebie cukrami, wszyscy się niby znają, wszystkich brata Moria, królowa świata, jak powiadał Erazmus. I tak dzień po dniu upływa aż do ostatniego wtorku, wśród wesołości szeroko rozlanej, której z tego tygodnia na cały rok zapas robią mieszkańcy Rzymu. — Na takiej to scenie wystąpił Salvator raz pierwszy w roku 1639 i pierwszy odebrał oklaski za swoje lazzi, w których żadnego stanu, żadnej namiętności, żadnej śmieszności nie oszczędził. — Lecz chwilowo pozyskana sława znikła za zdjęciem maski, i trwała tyle tylko ile zabawa ludu szalejącego na gruzach Koliseum i Kapitolu. Salvator urządził potem teatr, którego sam był autorem, muzykiem i dekoratorem, i tym sposobem znowu się dał poznać. Z Rzymu, już odznaczywszy się i nabywszy sławy, wrócił do Neapolu, gdzie częściej jeszcze energii swojej użył w zaburzeniach krajowych, które odmianę rządu sprowadziły. Członek związku nazwanego Towarzystwem Śmierci, uciekł nazad do Rzymu, gdzie pracował już do śmierci, mszcząc się ostrą satyrą na swoim kraju, który musiał opuścić. Poetyczny charakter równie się okazuje w życiu jego awanturniczem i niespokojnem, jak w dziełach, w których widać namiętność pędzla i ogień myśli.
W poecie wszystko okazuje poetę: zawsze namiętny, jeśli się nawet sercem do ziemi przyklei, niewdzięcznej ziemi, która go ocenić nie może i nieraz od jego skrzydeł wymaga takiej posługi, jakąby włożyć powinna na grzbiet dromadera; — jeśli się przywiąże do czegokolwiek, wleje w swoje przywiązanie całą energję duszy, całą moc poetyczną. Rembrand van Rhyn, ten tak sławny malarz i rytownik, skręciwszy namiętne serce swoje do złota, czegoż nie dokazywał, aby je gromadzić! Z jakim zapałem uwłaczającym całemu rodzajowi ludzkiemu, przekładał złoto nad ludzi, wiedząc, że ludzi dostać można za złoto; wieleż oszukaństw popełnił, żeby drożej przedawać swoje sztychy żeby udać sztych za rysunek i nowe ze starych zrobić. Synowi kazał niby ukradkiem przedawać swoje roboty, żonie nosić żałobę, żeby pozorną jego śmiercią podróżyć dzieła. — O! jakże ten spodlony poeta przeklinać musiał świat na łożu śmiertelnem, że go przymusił do szukania skarbów w złocie!
Ta namiętność, którą przywodzim tylko jako dowód, do jakiego stopnia mogą się posunąć namiętności poety nawet z drogi swojej zbłąkane, najmniej jest poetom właściwa. Racine, jeden z najprozaiczniejszych poetów, tak mało wszakże dbał o pieniądze, że Despreaux, zimny krytyk i anatomista z podziwieniem wykrzykiwał, patrząc na niego: — Można być tak nieczułym na 1000 luidorów!
Chociaż jego poezje są tak zimne i jednostajne, Racine jednak miał naturę poety. Naśladownictwo zabiło w nim zapał i natchnienie. Jego deklamacje w ogrodzie Tuilleries, wśród tłumu robotników, którego, całe zajęty Mitrydatesem, nie widział, tłumu, który go brał za szalonego, mogłyby ujść za poetyczny zapał, gdyby w nich zimny Racine nie kazał się domyślać i podejrzewać więcej miłości własnej, zajętej przyszłym tryumfem, niż wieszczego zapału.
Błyszczący, a w istocie zimny charakter Francuzów, których namiętności po wierzchu serca się ślizgają, daje się czuć nawet w ich poetach, w których namiętności głębokiego uczucia, prawdziwie poetycznego znaleźć trudno. Poczciwy La Fontaine, który tylko bajki pisał i wcale niepoetyczne, bo bardzo dowcipne powieści (wiemy, że dowcip i poezja są sobie przeciwne jak dwa bieguny), La Fontaine był jednakże poetą. Jego ciągłe roztargnienie, jego życie wewnętrzne, zanurzone w sobie, niewiadomość świata otaczającego i poezje, które pisał jak ptak śpiewa, nie wiedząc dlaczego, z popędu, — odkrywają go poetą w duszy. Bliższe zastanowienie się nad jego charakterem potwierdza to jeszcze. La Fontaine całe życie był dzieckiem-poetą, potrzebował zawsze niańki i obcy był zupełnie temu, co się wkoło niego działo. Ożeniono go mimo woli i nie wiedział nawet, że miał żonę, a kiedy mu mówiono, żeby z Paryża pojechał ją odwiedzić na prowincję, uczyniwszy to, powrócił i pytającym odpowiedział: — Nie widziałem się z moją żoną, była na mszy! — Syna swego nie znał wcale, pokazano mu go w jednem towarzystwie, i oznajmiono mu, że to był syn jego.
— Mocno mnie to cieszy — odpowiedział...
Niepodobna przywodzić wszystkich dowodów jego roztargnienia, jego wyłącznego umysłnego życia, którego nie rozumiejąc, brano je za głupstwo. Sławne są jego odwiedziny u pewnego znajomego, na którego był pogrzebie. Szwajcar u drzwi przypomniał mu, że umarł ośm dni temu. — Doprawdy? — odpowiedział poeta odchodząc — zdało mi się, że to nie tak dawno się stało! Pani Sabliére, jego przyjaciółka, bardzo trafnie nazywała go un fablier, tak jak zowią drzewa dające owoce: gruszą, jabłonią, śliwą; gdyż w istocie tak jak drzewo, sam o tem nie wiedząc prawie, posłuszny tylko popędowi wrodzonemu, pisał bajki, jak drzewo rodzi owoce. Nie mówię nic o Corneille, który przy francuskim charakterze swoim, miał dobrą mięszaninę Prometeuszowskiego ognia, z którego się robią poeci, — nie mówię nic o Scarronie szaleńcu, którego szaleństwo wcale poetycznem nie było. Jest to człowiek, na którego bez odrazy spojrzeć nie można; jego choroba, żona i wesołość rozciągają w około jakąś atmosferą szatańską. — Ubóstwo i królowanie, paraliż i dowcip pomięszane stanowią życie Scarrona, jedno z najdziwniejszych, lecz najmniej poetycznych.
Chcąc widzieć Francuza i poetę, spojrzeć trzeba na Verneta zawieszającego się na maszcie dla przypatrzenia zburzonemu morzu, zachwycającego się burzą na niebie i morzu, widzącego tylko wielką rękę Boga i olbrzymią naturę tam, gdzie drudzy widzą strach blady i niebezpieczeństwo samolubne. Co za dusza poety, co za głębokie uczucie swego powołania, co za popęd do naśladowania i tworzenia, który szuka materjałów wyobraźni, w chwilach nawet, które ściskają żelazną dłonią duszę pospolitych ludzi, wiodących życie bez celu wyższego, widzących w burzy nie poezję i naturę, lecz strach tylko i śmierć. Życie Camoensa, tego poety, którego nawet napisanie epopei nie osłabiło i nie wycieńczyło, jest nową normą życia poety, mało różniącą się od innych. Wygnaniec ze swego kraju, żołnierz na flocie Gibraltaru, szukał tego szczęścia, którego nigdzie znaleść nie można, w dalekich wyprawach, w potyczkach na obcej ziemi, aż pod niebem skwarnem Indji. Jego Luizjada urodziła się w Goa. Lecz razem z nią urodził się tłum satyrycznych wierszy, które Camoens na nieprzyjaciół wylewał, dostało się i wice-królowi. Z Goa więc znowu wygnaniec, dostał się na granicę Chin do Macao. Tu kończył Luzjadę.
Odtąd żył cały w poemacie swoim i jego przyszłości, a kiedy w rozbiciu okrętu on i jego nieśmiertelność zginąć miały, uniósł ten skarb swój, rzucając się z nim w wodę i ocalił. Piękny przykład poświęcenia się poety dla dzieła, które zamykało w sobie najlepszą część jego życia i duszy.
Po szesnastu leciech oddalenia, Camoens powrócił do kraju. Poemat jego wyszedł na świat, przyjęto go pochwałami, lecz pochwałami, tylko, — a Camoens umarł z głodu w szpitalu! Nie jestże to los jedwabnika, którego nić służy królom na szaty, a ten co ją uprządł, ginie nieznany, owinięty nią dokoła?
Po śmierci, po śmierci w szpitalu, w nędzy, po śmierci z głodu i rozpaczy, po okropnej śmierci niezrozumianego od świata poety, opuszczonego od ludzi człowieka, po śmierci zjawiły się nagrobki i laur wyrósł na grobie.
Przykryto marmurami nędzarza, ogłoszono sławą i zaszczytem kraju tego, który tak daleko szukać musiał napróżno garści złota, wyżej cenionej od jego genjuszu?
Mnóstwo jest przykładów poetycznego życia i myśli między malarzami, — któż ich nie dojrzy w dziwacznym testamencie malarza Heimskeck, który zostawił fundusz na wyposażenie co rok jednej dziewczyny z warunkiem, aby państwo młodzi tańczyli na jego grobie. Prawdziwie poetyczna dobroczynność. Niemniej poetycznem jest życie Tintoreta, sławnego współzawodnika Tycjana; — odmówienie przyjęcia orderu św. Michała, podarunki obrazów, mogących mu zysk wielki przynieść przedażą, nauka dana malarzom flamandzkim, sam sposób malowania pełen ognia, lubo genjalnie niedbały, odkrywają duszę poetyczną, całkiem w dziełach swoich i w sobie żyjącą.
Mijając już skąpego Rembrandta, który całą energję duszy poświęcił zbieraniu złota, mijając dumnego Rubensa, króla kolorystów, dziwnego Salvatora, którego pędzel i myśli tak często do scen rozbójniczego życia wracały, powiem wam jeszcze na zakończenie kilka słów tylko o poecie-malarzu, mało znajomym wprawdzie, ale niemniej przeto wielkim pod licznymi względami.
Adrjan Broor, ubogi chłopiec, od dzieciństwa malował na kawałkach płótna kwiatki i ptaszki, które matka przedając, utrzymywała się z tego. Talent jego wrodzony nie uszedł oka. Hals, dosyć biegły malarz, pod pozorem nauki wziął go do siebie, lecz chciwy i łakomy, chciał tylko w istocie korzystać z jego talentu. Kazał mu pracować, pilnował go, siedział nad karkiem, morzył go głodem, a biedny Broor w łachmanach, głodny, przeziębły, dzień i noc pracował nad obrazkami, które Hals tajemnie za bardzo wysoką cenę przedawał. Do tego doszedł przemyślny nauczyciel, że go zamykał w odosobnionym szpichlerzu, aby mu nic w pracy przeszkodzić nie mogło.
Lecz Broor miał znajomych, przyjaciół, towarzyszów dziecinnych zabaw w piasku i wodzie, — ci niespokojni o niego, dowiedzieli się, doszli, wdrapali się na szpichlerz i z podziwieniem ujrzeli przez okienko, że Broor mały był malarzem.
Po przywitaniu, zaraz pozamawiali sobie u niego obrazki dwunastu miesięcy i pięciu zmysłów, zgodziwszy się po kilka groszy od sztuki; a Broor nie posiadał się z radości, że mógł cokolwiek ukradkiem zarobić.
Lecz wkrótce z wzrastającą ceną jego obrazków, nauczyciel i jego żona coraz ściślej pilnować go zaczęli, tak dalece, że mu na zarobek i chwili czasu nie zostawało. Biedny chłopiec odosobniony, zamknięty, wygłodniały, uciekł nareszcie z tego więzienia przy pomocy towarzyszów; lecz nagi prawie, głodny, nieznajomy, nie wiedział sam co zrobić ze swoją swobodą. Poradził sobie poetycznie i dziecinnie: — kupił za kilka groszy, które miał przy sobie pierników i ciast, i z tem poszedł się usadowić w chórze kościelnym.
Tu poznany został i doprowadzony do nauczyciela, który przelękniony utratą swojej kury o złotych jajach, na przyszłość obiecał mu lepiej się z nim obchodzić.
I dotrzymał słowa! Zaraz mu ofiarował wspaniały łachman wytarty z swojej sukni i nakarmił go szczątkami całotygodniowej kuchni. Uradowany, że nie cierpiał głodu i nie trząsł się od zimna, Broor jeszcze gorliwiej wziął się do roboty i pracował. Hals drogo przedawał jego malowidła, a jemu nic z tego nie dawał, wmawiając, że jedzenie i suknia stara wielkie obowiązki wdzięczności wkładają na niego!
Ciągnęło się to długo — lecz Adrjan dowiedział się nareszcie o cenie swoich robót, wymknął się po drugi raz z więzienia i uciekł do Amsterdamu sam jeden, bez grosza, z jedną suknią na grzbiecie, z głową tylko i ręką.
Przypadkiem trafił na przekupnia obrazów, który mu dał schronienie; — Tu dopiero z niemałą radością przekonał się, że i w Amsterdamie znajome były jego obrazy, niemało cenione. — Możeby o tem wątpił, słysząc tylko, lecz gdy jeden amator dał mu sto czerwonych złotych za świeżą jego robotę, odebrawszy te pieniądze, rozsypał je na łóżku i jak szalony tarzał się po złocie uradowany! Biedne dziecko!
Potem poleciał z workiem pieniędzy, pozbierał towarzyszów na ulicy, i z nimi, otoczony obdartusami, ulicznikami, ludem brudnym, z którego wyszedł jak kwiat z pod czarnej ziemi, — pobiegł, zamknął się w karczmie, i skarb swój przepił, rozrzucił, strawił do ostatniego grosza. Potem powrócił do przekupnia.
— Gdzieżeś podział pieniądze?
— Pozbyłem się ich — odpowiedział — żeby mi nie dokuczały!
Cudna odpowiedź, mająca tę niespokojną chęć używania, która nie dozwoliła mu póty wziąć się do pracy, póki tylko mógł się obejść bez niej, niespokojność człowieka, któremu dotąd życie było gorzką zagadką pracy i cierpienia, a które jednak garść złota zmieniła w potok rozkosznego odurzenia! I tak całe jego życie przeszło, — ubogi pracował, zbogacony trwonił i rozrzucał, — nieraz z karczmy posyłał przedawać obrazy, żeby opłacić niemi kilkodniową hulankę.
Nie myślcie jednak, żeby bez natchnienia pracował! Broor brał się do roboty, z niesłychanym zapałem. Słyszano go rozmawiającego głośno z osobami, które jego pędzel stwarzał. Te dzieci jego duszy żyły dla niego, w chwili twórczej rozmawiał z niemi, słyszał ich odpowiedzi i od tego świata może tylko był zrozumiany. Tam była tajemnica duszy zapaleńca, entuzjasty, poety, — z reszty śmiał się Broor, jak ona z niego.
Co za rozmaitość, co za ruch w jego jednostajnem życiu: — bitwy, kłótnie, pijatyka, przyjaźnie kielichowe, miłości uliczne, tańce, swawola, maskarady, a wśród tego tła czarnego, jak złote gwiazdy na niebie, te chwile pracy, którym się z przymusu oddawał, lecz w których żył jedynie. Reszta życia była mu snem niezrozumiałym, z którą nie wiedząc co zrobić, rozrzucał ją po karczmach i ulicach, topił w kuflu, śnie i szaleństwach.
Widzicie go idącego na teatr w tej przepysznej sukni, która przed chwilą była brudną? Pomalował ją sobie w kwiaty, upstrzył, zaiskrzył!... Wchodzi... szmer podziwienia suknią jego przyjmuje, wszyscy się dziwią.
— Co za bogactwo kolorów!
— Co za świeżość!
— Jak piękna suknia malarza!
A Broor śmieje się w duchu, — a wszyscy obracają oczy za nim i patrzą i chwalą i zazdroszczą Adrjanowi Broor — kończy się sztuka, — Broor wypada na scenę.
— Z czego moja suknia? — woła do widzów.
— O! śliczna suknia! śliczne kwiaty, musi być jedwabna! — wołają kobiety.
— Perska materja!
— Droga suknia! dodają kupcy — nie ma takiej w żadnym sklepie w Amsterdamie!
— Po czemuś ją kupił?
— Gdzieś ją wyśledził?
— Kto ci ją darował? — pyta się młodzież z zapalonemi oczyma.
Wszyscy chwalą, wszyscy się dziwią. Broor stoi i milczy, potem z gorzkim uśmiechem zmaczaną gąbką prowadzi po sukni, ściera kwiaty i jednem poruszeniem ręki zmienia ją w brudny kawał płótna! Tak wielowładny talent ozdobi wszystko, czego się dotknie, i talent tylko rozpozna, co zrobił, i talent tylko może pogardzić swoją robotą, zetrzeć ją i zniszczyć śmiejąc się gorzko.
W Antwerpji, w czasie wojny — Broor siedzi uwięziony, wzięty za szpiega. Rubens go odwiedza i po robocie poznaje, wykupuje go z niewoli, daje u siebie mieszkanie i ofiaruje przyjaźń i towarzystwo swoje. Lecz gdzie tam dziecku ulic i karczem mieszkać z Rubensem, kochankiem królów, czystym, porządnym, bogatym, człowiekiem zimnym, rozumiejącym jak wszyscy życie i pieniądze. Broor nie może znieść ciasnego, widnego, czystego mieszkania i ciasnej a zimnej grzeczności tych ludzi, jemu potrzeba karczemnego powietrza, dymu lulek, szczęku butelek, gwaru, przekleństw i odurzenia; Broor przypomniał sobie pierwszego swego opiekuna, — i uciekł od Rubensa.
Zawsze odarty, brudny, powalany, potłuczony, widział się wzgardzonym nawet od krewnych, nawet od najbliższych.
— O! — pomyślał — zbliżą się oni do mnie jak sobie kupię piękną suknię, oni chcą sukni, nie człowieka!
Poszedł, kupił piękną aksamitną suknię, ubrał się i wybiegł śmiejąc się na ulicę. A na ulicy obstąpili go przyjaciele i chwalili jego suknię. Krewni zbliżyli się, ściskali za rękę, patrząc na rękaw aksamitny, i jeden z nich zaprosił go na wesele. — Broor był tak czysto ubrany! cóż dziwnego!
Adrjan śmiejąc się w duchu szydersko, poszedł na wesele, lecz wśród bankietu porwał półmisek i oblał sosem swoją nową suknię aksamitną.
— Co robisz? — zawołano.
— Co robisz!! co robisz!
— Karmię moją suknię — odpowiedział im szydząc — słuszna jest, aby korzystała z uczty, na którą zaproszona została.
Rozśmiał się, rzucił suknię w ogień i poszedł znowu do karczmy. — A krewni bardzo żałowali — — — jego aksamitnej sukni!
Znudziło mu się wreszcie to życie pustelnicze w tłumie ludzi, z których żaden nie wiązał się z nim węzłem przyjaźni, węzłem serca. Broor zaczął szukać serca, tęskno mu było bez niego, znalazł je przecie. Zamieszkał u jednego piekarza, którego uczył malować, a żonę kochać nauczył. I było im bardzo dobrze wszystkim trojgu, póki Broor zamięszany w jakąś kłótnię, nie został zmuszony do ucieczki. Tułacz i nędzarz znowu, udał się do Antwerpji, gdzie drugiego dnia umarł w szpitalu. Rubens sprawił mu pogrzeb a miasto nagrobek! Wieczny pokój niespokojnej duszy Adrjana Broor!
Niech was Bóg broni od wszystkiego złego i od duszy poetycznej! zyskalibyście wiele sławy po śmierci, wiele łez za życia! Matki powinny się modlić nad kołyską dzieci:
— Panie! zrób go czem chcesz, tylko nie poetą! Bo lepiej być nędzarzem, lepiej być głupim, lepiej być niemym, głuchym, ślepym, niż poetą; lepiej być garbatym, kosookim, ryżym, kulawym, lepiej być policjantem, żydem niż poetą. — Poeta na tym świecie jest to roślina przesadzona z Afryki pod biegun lodowaty. Wzniesie się i uschnie pod mroźnym oddechem świata, pod zimną ręką Eskimosów, którzy ją będą chwalić, ale nie ogrzeją, ale nie zrozumieją! — Próżno wyglądać będzie swojego słońca i nieba, lody, mchy tylko, niedźwiedzie i cielęta morskie otoczą go, będą wąchać próbować, kosztować, — aż póki nie zniszczą. Poeta jak upiór, — na świecie, lecz nie z tego świata, wstaje dla cierpień i męczarni, rozprasza ludzi swojem przybyciem, mówi do głuchych, żebrze litości obcym językiem, a cóż mu z szumnego Requiem i wieńców po śmierci, kiedy je rzuci dłoń zimna, jak niechętną jałmużnę?
Pokój ich duszom w grobie, bo go nie znały na ziemi!

KONIEC TOMU DRUGIEGO I OSTATNIEGO.





  1. Le fou ne differe guéres du philosophe contemplatif et du poete inspiré, que par l’impossibilité de retablir quilibre de la vie materielle. Ce qui n’est qu’une crise pour les deux autres est pour lui un etát.
    Ch. Nodier. Corbeille de Rognures. III.
  2. Erasmus Rotterdamus, Morias Enkomion stultitiae laus.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.