Pierwsza wyprawa zimowa przez Zawrat do Morskiego Oka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Jan Grzegorzewski
Tytuł Pierwsza wyprawa zimowa przez Zawrat do Morskiego Oka
Pochodzenie Almanach Tatrzański, rocznik tatrzaństwa illustrowany 1894/95
Redaktor Jan Grzegorzewski
Wydawca J. Gażek
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


PIERWSZA
WYPRAWA ZIMOWA
PRZEZ
ZAWRAT
DO
MORSKIEGO OKA
przez
Jana Grzegorzewskiego.


Morskie Oko u schyłku zimy 1894 r.




Józek Trzebunia, Słomiak i Gustaw Rojana[1] czekali oddawna w gotowości do zamierzonej przez Zawrat wyprawy mojej zimowej z wielkim ich samych zapałem i gotowością ponoszenia wszelkich trudów i niebezpieczeństw wraz ze mną. Pierwszy czarny, niski a wiotki góral z poczuciem etycznem i estetycznem smakiem wykształconem w szkole rzeźbiarskiej, trochę oportunista a refleksyjny i ześrodkowany w sobie jest fizycznem a po części moralnem i umysłowem przeciwieństwem drugiego. Rosły, nie bez gibkości, a silnej muszkulatury o pięknym profilu sarmackim eks-ułan szalonej odwagi, szczery, popędliwy miarkuje często Gustaw gwałtowność swojej natury rozumianem po swojemu poczuciem honoru osobistego i góralskiego. Obadwaj rozmiłowani duszą i sercem w Tatrach, a wierni danemu słowu, podług wszelkich prawdopodobieństw i zapewnień ludzkich dawali zupełną rękojmię trafności ich wyboru.
Szło teraz o wybór pierwszorzędnego przewodnika. Kierować się nie chciałem i nie mogłem rozgłośną sławą tego lub owego, lecz bardziej względami na wolę nieprzymuszoną wybranego i bliższem własnem badaniem przymiotów niezbędnych do tak trudnego przedsięwzięcia. Ktoby spojrzał tylko powierzchownie na nikłą postać cichego o błękitnych, poczciwych oczach i płowych włosach Bartka Obrochty, czy to chodzącego drobnym krokiem obok młyna swego na Krupówkach, czy na portrecie Ajdukiewicza[2] ze skrzypkami w ręku, ten by widział w nim raczej rzewnego i tkliwego Jontka (mimo czterdziestki jego) lub pierwszego po Sabale improwizatora i grajka tatrzańskiego, niż materyał na jednego z najdzielniejszych górali. Brak wszelkiej blagi, a przytem prostota i szczerość w nim niezrównana, osłonięta przejrzystym rąbkiem ostrożności zwróciła nań moją uwagę i pozwoliła niebawem odkryć w nim po za pozorną bojaźliwością wysoki stopień inteligencyi i rozwagi połączonej ze stanowczą determinacyą. Gdy zapytani o opinię inni nie mieli nic krom słów pochwały dla niego, postanowiłem stanowczo powierzyć mu przewodnictwo techniczne wyprawy.
Że pełni księżycowej, potrzebnej nam na wszelki wypadek nocnych przepraw, pozostawało tylko dni parę, a znanego mi malarza krakowskiego wraz z barometrem podróżnym nie miałam nadziei oglądania, uznałem niepodobieństwo dalszej zwłoki i w piątek 19 stycznia wyznaczyłem dzień następny w porze południowej jako nieodwołalny termin wymarszu, zapewniwszy się poprzednio na barometrze o znośnym stanie atmosfery i zleciwszy surowo wszystkim trzem moim towarzyszom góralskim zachowanie ścisłej tajemnicy o kierunku wyprawy aż do ostatniej chwili, aby uczynić ich wolnymi od wszelkich postronnych wpływów zniechęcających.
Należało pamiętać o wszelkich drobiazgach niezbędnych w tych bezludnych a zimnych przestworach, wśród których stopa ludzka nie stąpała, począwszy od wiązki suchych szczap smerekowych do rozpalania ognisk, tudzież pochodni i rakiet, a skończywszy na świecach łojowych, dratwie, niciach, igłach, linach i linewkach ratunkowych i t. d. Przy pakowaniu juków torbowych zapomniało się o pedometrze, łaskawie mi ofiarowanym przez dyrektora Dra Chramca, a aparat fotograficzny jedynie możliwy do dźwigania przy naszych siłach ograniczonych, okazał się w ostatniej chwili nie do użycia; natomiast wziąłem z klimatyki aneroid i termometr Reaumura z tem, że jednocześnie z mojemi w górach będą też obserwacye trzy razy dziennie prowadzone w zakładzie przez p. B. pod kierunkiem dyrektora Chramca. Gdy się do tego doda chleb i zapasy żywności dla czterech osób na dni trzy wraz z flaszkami różnych napojów, obuwie, bieliznę, odzienie, naczynia i kociołki do warzenia strawy, to waga każdego juku góralskiego w torbach przenosiła pół centnara.
Biła godzina trzecia po południu w sobotę dnia 20 stycznia, gdy pożegnany przez Zakład Chramcówek i odprowadzony przez dwóch onego gości pp. D. i Z. na Krupówki, kroczyłem tym bulwarem zakopiańskim ku piętrzącym się dumnie przed nami profilom olbrzyma tatrzańskiego. W przeźroczu powietrza zaległa cisza i spokój wesoły. Z bladych szafirów nieba zniżające się słońce ku Gewontowi zalewało resztką olśniewających blasków topazu całe pasmo bielejących wierchów i szarzejących turni od Osobitej ku Koszystej, gubiło się niżej po pochyłościach szmaragdowych regli, przeglądało ciekawie przez szczeliny gąszczy smerekowych i padało płatami lub smugami świetlanemi na usłaną śnieżnym kobiercem drogę naszą. Poprzedzający mię po niej trzej górale z Obrochtą we środku, mającym przewieszoną przez plecy jako strażnik tatrzański rusznicę, wynurzając się z cieniów gąszczy i przechodząc raźnie po owych ścieżkach, wyglądali w swych przerzuconych przez ramiona czuhach białych jak świetlana straż rycerska, spiesząca na zdobycie onych pławiących się zdala topazowych zamków Tatr.
Z domów i willi wychylały się ku nam wesołe i uśmiechnięte twarzyczki dzieci, a przechodzące mimo gromady górali lub gości spacerujących, z ciekawością i zdumieniem spoglądały na wyprawę górską pod noc zimową.
Przechodząc obok Jordanówki, widzimy wychylające się z głębi podwórza liczne grono pań i panów na przechadzkę wieczorną.
— Dokąd Pan?
— Na Zawrat do Morskiego.
— Jakto? Czy na seryo? I sam jeden?
— Jak państwo widzą — z trzema góralami.
— Ale to być nie może, nikt więcej?
— Przed tygodniem była mowa o tem, że panie pojadą przez Bukowinę i zejdziemy się w Roztoce.
— Myśmy myślały, że pan żartuje.
— Więc pożartujmy dziś, jeżeli łaska, przy ognisku nad stawami Gąsienicowemi.
— Odprowadzimy was przez noc do Gąsienicowych — rzucił ktoś z obecnych.
— Idziemy do Czarnego na noc razem, — dodano.
— Do Czarnego Stawu, do Czarnego, do Czarnego! — ozwały się zewsząd głosy chóralne, przechodząc okrzykiem donośnym w jedno hasło entuzjastyczne, elektryzując zapałem całe towarzystwo osób kilkunastu, odbijając się echem w najdalszych zakątkach willi i budząc w przechodniach lub w sąsiednich domostwach ciekawość, lub popłoch. Ogień błyskał w oczach nawet zamglonych, rumieniec występował na twarze bledsze, ręce w żywości ruchów rwały się wzajem do uścisku, a piersi wyrzucały raz po raz to kaskady okrzyków uniesienia, to słów radości i energii, przelewających się rzutami śmiałemi od jednego do drugiego. W niespełna minutę czasu myśl gorączkowa, zapalna, febryczna przeszła w mocne i niezłomne postanowienie czynu, możliwe tylko w naszej zapalnej, skorej do czynów naturze, zwłaszcza wobec majestatu piękna tatrzańskiego i pod ożywczem, podniecającem siły i energię powietrzem zakopańskiem. I pomyśleć: kogo ono bardziej podnieca i rwie w krainę cudów — kobiety nasze czy mężczyzn?...
— Ty, Józiu, pójdziesz z nami do Czarnego Stawu, nieprawdaż?
Do dwudziesto-letniego młodzieńca, przybyłego poraz pierwszy na dni kilka w Tatry, ozwała się jego przybrana matka i tejże siostra.
— Pójdę! — szepnął młody człowiek, wodząc pytającym wzrokiem po obecnych i chwytając zwolna wibracyę głosów serdecznych w tonie wykluczającym przeczenie.
— Pan Jozef pójdzie, pójdzie... Ty, Józiu, pójdziesz z panem do Morskiego Oka, wszak to jedyna dla ciebie sposobność, — dźwięczały znów głosy pragnących świadectwa męzkości.
— Pójdę! — odrzekł politechnik z determinacyą.
Starszy o lat kilka p. B., pełen humoru, utalentowany komik, któremu dla wątłości zdrowia lekarze wskazali oszczędność i powolność ruchów, a wzbronili wychodzić po zachodzie słońca, wcale nie czekał wezwania dam, lecz do gromady zbornej biegł już chyżo, niosąc w jednej ręce serdak, a w drugiej olbrzymi turystowski kij bambusowy.
Wyznaczyłem godzinę jednę do przeprowadzenia wszelkich przygotowań dla tak raźnie zaimprowizowanej drużyny — przeciąg czasu zbyt mały dla refleksyi i ostygnięcia zapału, gdyby się nawet godziło przypuszczać, że wśród towarzystwa znajdzie się jednostka zdolna do obniżenia temperatury tego zapału. Na Jordanówce tedy zakipiało ruchem niezwykłym, pulsacyą życia gorączkową. Posłaliśmy po nowy zastęp czterech górali dla naszej straży. Przybyli dwaj pierwszorzędni przewodnicy, jeden drugorzędny i czwarty z po za ich sfery. Panią J. prosiłem o zlustrowanie ciepłego spodniego odzienia u pań, a górali wezwałem do obwijania nóg wszystkich uczestników wycieczki w zgrzebne płótno po wierzchu sukiennych kapców, obutych wprost na ciepłe skarpetki lub pończochy — takie jakie sam miałem. W braku pod ręką płótna, brało się zwykłe wory i z rozciętych na dwoje, każdą połową obwijało się stopę i całą nogę aż do kolana obwiązując dokoła szpagatem mocno ale w ten sposób, aby pozbawiona sztywności skórzanego obuwia a zabezpieczona od zimna, śniegu i wilgoci, miała jednocześnie czucie w palcach i całą gibkość a swobodę muszkułów — środek, do którego przywiązywałem wielką wagę w powodzeniu całej wyprawy. Co do reszty ubrania brało się lżejsze niż się zwykle nosi przy takiej samej temperaturze w dolinie, z zapasem wszakże luźnym serdaków i szalów do okrycia się w górach po zgrzaniu pochodem i na przystankach. Zapas ten szedł do juków góralskich wraz z odpowiednią ilością koców na noclegi i wszelkiego rodzaju prowiantami, znajdującemi się w rozporządzalności Jordanówki.
Pośpiech toalety damskiej, ruch sanek rozesłanych w różne strony, bieganina służby, nawoływanie górali, brzęk szklanek i talerzy, zakłopotanie gospodarzy, chichot i śmiech wesoły drużyny wycieczkowej — zlewały się w jeden hałas gwarny, donośny, pełen zamętu i zamieszania.
Cztery najmłodsze, wątłe 15—16 letnie panienki (Zosia, Mańcia, Helcia, Żencia), powierzone przez nieobecnych rodziców bezpośredniej macierzyńskiej opiece zakładu hr. Z. lub pani J...... i wykluczone stanowczo już w pierwszej chwili od udziału w wycieczce — oczętami perlącemi się w łezkach żalu słały swe skargi spowijającemu się w złoto i purpurę Gewontowi lub porywane potokiem ogólnego zamętu i zapału biegały z kąta w kąt i trzepotały jak ptaszęta, spoglądające z wnętrza gniazda za odlatującymi w bezmiar przestrzenny powietrza rodzicami, albo wreszcie wibrowały na jednem miejscu jak wiewiórki uwięzione w klatce kołowej.
Wszystkie bez wyjątku panie zapomniały o trzynastce, która się złożyła na nasz personal wycieczkowy, a troskliwa o los swej kolonii pani J...... została tak nagle zaskoczona całą awanturą, że formalnie nie miała czasu na powzięcie i postawienie swojego veto przeciw uzdolnieniu wycieczkowemu tej lub owej jednostki; porwana szalonym wirem zapału wraz z nieśmiertelnym swym płaszczykiem de la Regence, niemal upadała pod brzemieniem co raz to nowych wymagań turystowskich i zaledwo pod koniec zdołała z okiem mgłą zwilżonem polecić pieczy naszej każdego z kolonii, nie wyłączając swojej Anulki (nb. najzdrowszego i najwspanialszego okazu z całej naszej drużyny, nie wyłączając mnie i Gustawa).
Nareszcie przygotowania ukończono i z zapadającym mrokiem wieczornym troje sanek z zapełnionym po brzegi ludem mknęło kuligiem szalonym po śnieżnym do Hamrów gościńcu wśród śmiechu, gwaru i pieśni wesołej. Ciemnoszafirowe, głębokiego, zimnego tonu niebo, gdzie niegdzie skrzące gwiazdami, zamykało się przed nami w lesie kuźnickim złomami Nosala i Kopieńca, jako przedmurzem wielkiego trzonu tatrzańskiego, roztwierając się tylko zwolna wązkim białym szlakiem zimnym, nad którym górale, uczepieni jedną ręką i nogą sanek naszych, a zawiśli w powietrzu całemi postaciami z toporkami w rękach i w kapeluszach zdobnych skrzydłami piór sójczych, wyglądali każdy jak Merkury, posłaniec bogów, wiodący nas ku podwojom królestwa cieniów i świateł.
W Kuźnicach w natłoczonej przy kończącym się tygodniu góralami gospodzie uzupełniliśmy zapasy naszej żywności i napojów. Panie musiały wypić po półkieliszku czystej okowity, a my z góralami — podwójną porcyę tejże; nie pijący alkoholu musieli się zadowolnić piwem lub winem. Około godziny szóstej, odprawiwszy konie, ustawiliśmy się w szyjce doliny Bystrego po za kładką do rozpoczęcia wędrówki pieszej. Pochód otwierał Bartek Obrochta, za nim Gustaw i Józek dla torowania drogi, dalej pani D......, panna Stanisława P. i panna Anna z dwoma góralami do straży w towarzystwie pp. B. i Józefa D. Pochód zamykałem sam z dwoma za sobą góralami. Nie obeszło się na razie bez wesołych przeciw porządkowi protestów tych, którzy pragnęliby odmiennego szyku towarzyskiego; ale bez przekonania się o stanowczem bezpieczeństwie drogi, postanowiłem w porządku wskazanym trzymać się surowo szyku gęsiego. Gustaw wstrząsnął ciupagą powietrze i barytonem swoim pociągnął pieśń opryszkową:

Biły się cygany
Na dolinie..
Biły się cygany
Na dolinie..

Nie bijcie się,
Pogódźcie się.
Ma cyganka długie włosy:
Podzielcie się.

My za nim chórem, i tak z pieśnią na ustach, zwróceni na południowy wschód, wszedłszy w gęstwinę lasu, zaczęliśmy się wspinać na wzgórza boczańskie. O pokrytych warstwą śniegu perciach mowy być nie mogło, więc Obrochta wybrał drożynę połogą dłuższą, nieco utartą sankami górali, jeżdżącymi tamtędy po smereczynę. Łatwość posuwania się naprzód, lekkość i rzeźwość w nogach przy łagodnej temperaturze powietrza — 3° R., a mniejszem o 8 od zakopiańskiego ciśnieniu onego przyśpieszały krok niemal po nad zwykły miarowy na przechadzkach. Przebiegłszy naprzód i wstecz cały sznur naszej drużyny wędrownej i poleciwszy góralom czuwanie nad nią, przystanąłem z tyłu o kroków kilkanaście i zszedłszy z drogi wstąpiłem na przełaj w gęstwinę lasu. Księżyc od kwadransa wychylił się zwolna het gdzieś z po za szczytów wschodnich Murania i wznosił się majestatycznie po nad Tatrami. Otrząśnięte z opadłego dawno śniegu kiście puszyste drzew odsłoniły między ich liśćmi i konarami szczeliny i oczka jakby gęstej na pół przejrzystej siatki, przez które przedzierały się świetlane smugi księżycowe, całowały nieśmiało stopy wyniosłych jodeł a świerków i spokojnie a cicho słały się po ziemi spowitej białą oponą. Po za mną o setki staj w dolinie kipiało może życie całym warem dojrzałych namiętności, przedemną u góry gdzieś z zamroczą wieków kryła się drzemiąca tajemnicza groza śmierci zastygłego po lodowcach olbrzyma, — a tu między niemi jak w zaraniu życia przesunęło się pasmo pośrednie cichej marzącej wibracyi półjawu. Ani jedna gałązka nie drgnęła szelestem, ani jeden atom śniegu nie zadrżał szmerem obcym. Czułeś oddech tylko, jeno bicie własnego serca. I stał ten las cichy, łagodny nad utuloną w pieluchy ziemią, oboje muskane promykami srebrnemi, żyjące ich wibracyą, pulsujące wolnym niewinnym oddechem, a tak błogie, tak niezamącone jak senne marzenie dziecka, uśpionego w kolebce lekkim pocałunkiem piastunki. Zaledwo słychać cichy szept resztek bajki urywanej i wstrzymanej na jej ustach: to echa dalekich bajek górali, opowiadanych w drodze gościom, zaledwo dosłyszane, a już urwane, stłumione, rozpłynięte w toni dalekiej powietrza...
— Ho, haj! Hop, hop! Ho, haj!.... — rozległo się echem donośnym po lesie od głosu górali.
— Ho, haj! Hop, hop! — dałem odzew na hasło budzące do jawu i obowiązków życia.
Stanęliśmy niebawem na Boczanie. Była godzina siódma wieczorem. Termometr wskazywał — 4° R. barometr —[3]. Z widokiem profilowym na daleki Gewont, zasiedliśmy rzędem na wykrocie świerkowym[4] do spożycia lekkiego podwieczorku, skropionego winem i po kilkunasto-minutowym odpoczynku, ruszyliśmy dalej w drogę. Warstwa śniegu stawała się gęstszą, twardszą i głębszą. Co kwadrans drogi należało czynić mały minutowy przestanek, aby uniknąć zgrzania ciała i przeziębienia na wypadek wiatru, co było do przewidzenia w miarę podnoszenia się na wyżyny i ze względu na wachający się i nie zbyt pewny stan barometru. W trosce o bezpieczeństwo wątlejszej części naszej drużyny mieliśmy na pieczy przedewszystkiem p. B., którego zgrzanie i zaziębienie musiałoby najrychlej przyprawić o zgubę, gdy przeciwnie łagodny ruch i nasycenie wzmagającą się ku wyżynom ilością ozonu wpłynąć by mogło na przyśpieszenie regeneracyi.
Na Skupniowy Upłaz dość wygodnie podążać mógł nawet najsłabszy idąc łagodniejszą jego pochyłością, pokrytą śniegiem po kostki. Grzbiet wszakże jego sterczał nagim grzebieniem, pooranym w głębokie a drobne i ostre bruzdy. Mimo to chcąc zapoznać panie nasze z przepaścistym zrębem przeciwległej strony upłazu i połamaną kamienną doliną, wijącą się fantastycznie wśród cieniów nocy i świateł księżyca — wypadało wstępować na ów grzebień, a siadłszy mocno na nim okrakiem — wprowadzać kolejno każdą z pań od pochyłości łagodniejszej, ustawiać przed wierzchołkiem do połowy wysokości człowieka, jakby żołnierza na parapecie i tak trzymając umożliwiać spozieranie ostrożne z urwiska het ku polanie w dolinie Jaworzynki. Rozległ się strzał, powtórzony dziesięciokrotnym echem w skałach. To Obrochta, stojąc wyżej przed nami, na powitanie gór »wygarnął« ze swej rusznicy jako strażnik tatrzański. Panna P...... odrywając się od tego widoku, żądna dalszych wrażeń wyprzedziła wszystkich i podążyła naprzód o kilkaset kroków w górę tuż bezpośrednio za wskazującym drogę Obrochtą. Na skręcie po nad Jaworzynką i pochód dalszy w górę pomiędzy dwie kopy królowe stawał się nużącym. Głębokie cienie bujnej roślinności daleko pozostały za nami: wstąpiliśmy w krainę piargów i kosodrzewiny zakrytej śniegiem tak głębokim, że na samej hali Królowej, kędy się zwykle tak raźno kroczy latem wśród rozmaitych malowniczych złomów granitowych, brnęliśmy do połowy niekiedy kolan, z trudnością wyciągając z przewałów śnieżnych nogę za nogą. Tak zapadłszy nieco głębiej na połowie hali jedna z pań zwaliła się z nóg i z rozpaczliwą obojętnością znużonego marszem bojowym żołnierza zawołała:
— Niepodobna, dalej już nie pójdę!
Muzyki jak Napoleon dla żołnierzy swoich w przejściu przez Alpy nie mieliśmy pod ręką, ale dla wzbudzenia omdlałej energii i wytrwałości nie brakło nam na innym nie mniej dzielnie podniecającym duszę artystyczną środku — zaklęcia w imię ambicyi i przyrzeczenia biesiady barw za minut kilka. Zaklęcie było snać tak wielkiej siły magicznej, że upadła, dźwignąwszy się z wyżłobionego przez się w śniegu łożyska, przebiegła nie tylko raźno paręset kroków, ale nawet, gdy stanęła na kraju hali przed widokiem marzeń tatrzańskich, z okrzykiem zapału rwała się pierwsza naprzód jak dziecię z wyciągniętemi ramionami ku migocącym zdala blaskom obrazu. Wielka dolina Gąsienicowa, od strony północno-wschodniej wejścia naszego otworem stojąca a zamknięta z trzech innych stron dokoła niebotycznemi poszarpanemi dziko turniami, zalana cała morzem światła srebrnego z głębokimi cieniami, padającemi od profilów bliższych na dalsze turnie, czyniła w pierwszej chwili wrażenie sejmu bogów-olbrzymów Olimpu, opartych stopami o biały kobierzec ziemi, a głowami, promiennemi gwiazd rojami, sięgających szafirowego stropu nieba. W poważnej uroczystej zadumie siedzieli, zatoczywszy wielkie koło piramidalną Żółtą turnią, Granatami, Czarną Ścianą, od zachodu cieniami Beskidu. W głębi rozsiadły się ku głębszym cieniom Koszysta i Buczynowe z Krzyżnem, i wyszczerbioną czarną ścianą Koziego Wierchu z jednej, a Pośrednią i Skrajną Turnią z drugiej. Na środek jakby do zagajającej mowy wysunął się wyniosły Kościelec, mający u stóp swoich wały lodowców dyluwialnych, a za sobą potężną, prześcigającą go zeusową Świnnicę, na którą padał od niego cień głęboki. Gdy po kilku minutach oko nawykło do blasku i rozejrzało się w konturach, a silny wiatr wionął od północnego wschodu, blaski zdały się wibrować po złomach skalnych, a światło i cienie tak migotać, że się od nich wzrok zbolały odrywał i czepiał się tylko kąpiącego w srebrze Kościelca, zdał się ten ostatni wyniosłym tumem kolońskim, sześćkroć przenoszącym wysokość świątyni marjackiej, owe dokoła postacie bogów skamieniałych — amfiteatralnym tłem gmachów kolosalnego na horyzoncie miasta, wał lodowca — fundamentem świątyni, a ciągnąca się na dnie samej doliny od Jaszczurówki droga usiana smerekami — ścieżką zarojoną tłumem pobożnych pielgrzymów.
Cofnąwszy się z Gustawem i Józkiem ku Królowym, wszedłem na Karczmisko w stronę pochyłości północno-zachodniej, skąd w bezmiernej dali migotało nam w nizinach światełko Zakopiańskie i tam z wysokości 4.800 stóp nad poziomem morza a przeszło 2000 stóp nad poziomem doliny Bystrego i Dunajca kazałem puścić rakietę i zapalić pochodnię (na znak poprzednio umówiony z Zakopianami, żeśmy szczęśliwie objęli w posiadanie nocne dolinę Stawów Gąsienicowych). Zapomniana na jednym z przestanków i odnaleziona przez Gustawa pochodnia długo nie dawała się zapalić dla silnego wiatru, wreszcie roztrzepana na końcu zapłonęła dużem jasnem światłem widzianem (jak nas później zapewniano) nie tylko w Zakopanem, ale i w Nowym Targu. Zszedłszy w dolinę byliśmy już na hali Gąsienicowej przed jedenastą godziną, a więc niespełna w pięć godzin po opuszczeniu Kuźnic, czyli przeszło dwa razy więcej użyć musieliśmy czasu niż się latem przebiega tę samą przestrzeń.
W szałasie ogień rozniecony buchnął wesołym płomieniem w jednej jego połowie, a w drugiej zniesiona z sąsiedniego szałasu wonna z jesiennej kośby otawa rozesłana na ziemi i przykryta kocami służyła nam najpierw za olbrzymią sofę, a później za iście królewskie łoże. Wprawdzie dym z ogniska pędzony wiatrem wciskającym się przez szczeliny, wżerał się w oczy i wyciskał łzy góralom, a cóż dopiero paniom; ale gdyśmy trocha nawykli do niego, a pozatykaliśmy szczeliny sianem i kilimkami, drzwi zaś przymknęliśmy, unosił się przez górny mały otwór w dachu, znośniej nam się uczyniło, a wkrótce zgoła o nim zapomnieliśmy, gdy obsiadłszy z góralami «watrę»[5] poczęliśmy wraz z nimi przy ognisku warzyć «herbę»[6] i rosół z ryżem na mięsie.
Na ożywionej biesiadzie, śpiewach, przekomarzaniu się z góralami szybko czas mijał. Delicye zupy, gotowanej na śniegu stopionym w trzech kociołkach a mającej trocha smak dymkowy, podniósł się humor do diapazonu, zwłaszcza na widok mięsa, które nam nasz Vatel góralski rozdzielał ciupagą na drewnie.
Nie spostrzegliśmy, jak północ dawno minęła, a zegarki nasze wskazywały pierwszą godzinę. Barometr szalony skok zrobił w górę —, a ciepłota w szałasie zaledwo wynosiła +2° R. Że ogień płonął przez całą noc, może w ciągu niej przybyło ciepła na jaki stopień. Bądź co bądź gdy Obrochta legł przy samem ognisku, a górale posiedziawszy czas jakiś poszli na noc w otawę do sąsiedniego szałasu, my reszta poobwijawszy się w koce, leżąc pele-mele pokotem, staraliśmy się zasnąć jako kto mógł. Byli tacy, co spali dwie i trzy godziny z rzędu snem nocnym. Inni na uwagę wesołą towarzysza lub towarzyszki, na dowcip lub krotochwilę rzuconą przez budzącego się B......, budzili się co chwila, a wówczas cała rzesza (z wyjątkiem dwojga śpiących snem sprawiedliwych), wybuchała śmiechem homerycznym i gwar przeciągał się na pół godziny, aż znów zmogły wszystkich sen i znużenie. Jedna pani D....mińska oka nie zmróżyła z powodu Ojtka, który figlując przez całą godzinę o północy opowiadaniem dykteryjek i zręcznem naśladowaniem ptaków, nie żałował spirytualiów dla odświeżenia gardła i humoru swego, aż w końcu stoczył się bezwładny z ławki ku ognisku. Zleciłem góralom wynosić go parę razy na śnieg dla orzeźwienia, a choć po niejakim czasie przestał bredzić przez sen, to wszakże pozostała przy nim na czuwaniu pani D. aż do świtu, a obok niej Kubin, podsycający ognisko i rozpamiętywujący czasy pierwszej swojej młodości, kiedy był uważany za damskiego przewodnika par excelence.
Nazajutrz przed godziną siódmą byliśmy już wszyscy na nogach. Gdy górale warzyli herbę przy ognisku, każdy z uczestników wycieczki wychylał się kolejno z szałasu pod otwarte niebo dla poprawienia swojej toalety: panowie odświeżali się śniegiem, panie wodą śniegową. Panna P.......... w imieniu własnem i krewnego — pana Józefa D....mińskiego zażądała odpowiedzi na wyrażone dnia wczorajszego życzenie wzięcia udziału w wyprawie do Morskiego Oka. Wiedziałem, iż jeśli kobieta z całym spokojem i refleksyą zdobywa się na takie przedsięwzięcie, musi posiadać spory zasób pewności swej siły i odwagi; z tem wszystkiem chcąc posłyszeć zdanie Bartka, zaapelowałem do niego, jako odpowiedzialnego przewodnika:
— Panienka dobrą mają chodzę — hipkali[7] wprawdzie pod Królową, może to z junactwa pewnego, aleć ani razu nie siedli, krom gdyśmy wszyscy odpoczywali na wykrocie.
To rzekłszy, wyszedł Bartek z szałasu dla czynienia przygotowań do pochodu, a za nim wymknęło się dwóch górali z zastępu szałasowych, przybyłych do nas o świcie w odwiedziny. Gdy po paru chwilach wyszedłem i ja dla wydania dodatkowego zlecenia, a zatrzymałem się przy szałasie dla poprawienia przewiązanego obuwia, słyszę za węgłem rozmowę, snać już dawniej rozpoczęta, a ściągająca się do niebezpieczeństw postanowionej przez Zawrat wyprawy:
Głos pierwszego górala: Poderwaliście się za hybko, Bartku, a nie wiem jako zdolicie; przecież i ja pierwszorzędny, a mnie nijak tam, gdzie jeszce dotąd żywa noga nie stawała zimie.
Głos drugiego górala: Ej, Bartku, dajcie pozór na to, co zamierzacie; luto mi, że zahaczyliście, jako macie w domu statek, kobietę i tyle drobiazgu!
Bartek: Po co mamrać i durzyć; hańbić się mi nijak, jakem raz rzekł, że pójdę, to pójdę.
Po herbacie, zagasiwszy ognisko i przeniósłszy siano do właściwego szałasu, zaczęliśmy każda z dwóch partyi zbierać się w swoją drogę. Ponieważ do Morskiego przybyło nam dwie osoby, należało przybrać jeszcze jednego bodaj górala do pomocy: o większej liczbie myśleć niepodobna było, boć przecie do Zakopanego wracała część towarzystwa (dwie panie i mężczyzna) mało obyta z górami, a przeto potrzebująca po góralu na osobę do straży.
Zwracam się kolejno do każdego z drugiej partyi, proponując drogę na Zawrat; żaden się nie decyduje: jednemu żona chora w domu, drugi dwie noce z rzędu nie spał, trzeci ma pilny interes, dziś jeszcze do załatwienia.
— Wy Ojtku — mówię do orawca — chadzaliście ze mną po górach przed dziesięciu laty, może i teraz pójdziecie?
— Pójdę — odrzekł.
Ósma godzina minęła, gdy wśród polany pożegnawszy drużynę wracającą do Zakopanego, rozpoczęliśmy pochód z siedmiu osób ku Czarnemu Stawowi. Termometr wskazywał +3° R., bar. spadł o 7.5[8]. Ton nieba zupełnie odmienny od zakopiańskiego. Gdy tam od północy turkusowe przeźrocze przelewało się ku zenitowi w głęboki szafir, przechodzący na południowym wschodzie w mętno-popielatą barwę; tu całe niebo zasnute było tłem perłowym, zbłękicone nieco u zenitu, a zaróżowione blado na kraju całej połowy przylegającej do wschodu. Ani jednego przy tem promienia gwiazdy dziennej; dopiero w trzy kwadranse potem, przy tablicy Tow. Tatr. (z napisem do „Czarnego Stawu“), a więc na połowie prawie drogi do „Czarnej Paszy“ co naprzeciw Karbu kościelcowego, gdyśmy się obejrzeli wstecz, — czubek Magóry pławił się w blaskach słońca, cała zaś dolina pogrążona w cieniu. I tak trwało przez cały czas naszej po niej wędrówki, a więc do samego południa, mimo wciąż jasnego nad nami nieba, ani razu nie zajrzały nam blaski w oczy, co więcej, nie zajrzeliśmy nigdzie refleksów promieni słońca (z wyjątkiem owych blasków magórskich) — do tyla widok jego zasłaniały cienie piętrzących się z trzech stron turni, które w miarę posuwania się naszego naprzód, wciąż rosły w górę, rozszerzały się w szerz, zataczały głębsze koło i wchłaniały nas w siebie, rzucając co raz to głębsze cienie na ten biały u dołu całun, po którym kroczyliśmy. Oprócz tej posępnej gry barw i tonów zasadniczych, mieniły się inne sporadycznie w mniejszych lub większych przestworzach, a również zimne, również blade: za nami całe zbocze magórskie stało w ciągu dwóch godzin w tonie liliowym, wpadającym później kolejno we fiolet i szafir, na lewo w dali Żółta Turnia migotała na swych ścianach prostopadłych kobiercem cytrynowym, a niżej nad szemrzącym Suchym potokiem, odsłonięte wiatrem lub słońcem złomy lodowcowe, okryte porostem bisiorkowym, majaczyły wśród śniegu, jak plamy krwawe na tle opony białej.
Śnieg czem dalej leżał nieco głębiej i wyżej niż wczoraj u wejścia do doliny, ale wyjątkowo tylko przy złomach kamieni lodowcowych zapadaliśmy po kolana, a zresztą sięgał najmniej połowy łokcia tak, że przy łagodnej aurze, pochód nasz naprzód odbywałby się dość raźno, gdyby nie mitręga Ojtkowa. Nie pewny na swych nogach, zataczał się w prawo i w lewo, a za każdym niemal trzecim krokiem, tracił równowagę, ślizgał się, zapadał w śnieg i z całym ciężarem swego na barkach juku góralskiego, zwalał się, zanurzał bokiem lub na wznak wraz z głową w bałwanach śnieżnych. Czynił to tak misternie i kunsztownie, nie skąpiąc przy tem jowialnych nad sobą uwag, że niepodobna było wyrozumieć: udana li to jest bezsilność, czy prawdziwa, figiel, czy resztki i następstwa towarzystwa bachusowego, lub taktyka zwolnienia siebie od groźnego dlań Zawratu. Brałem to zachowanie się za dobrą w oczach jego monetę i idąc za nim na końcu naszego sznura żórawiego, dodawałem otuchy również powolnej, i za każdym razem pomagałem mu dźwigać się z upadku. Gdy po godzinie drogi chód jego począł być pewniejszym i raźniejszym, zrzekłem się opieki nad nim, przelewając ją na Józka Trzebunię, a sam podążając naprzód połączyłem się z resztą drużyny. Na wysokości polany Czarnego Stawu dopędza nas Józek z wiadomością, że musiał o kilometr drogi wstecz zostawić Ojtka, bo iść nie chce, czy nie może.
— Dlaczegoś go nie naglił siłą?
— Jako ja, Panie, mogę «poturać»[9] gazdę! — odparł z lekiem, oburzeniem i pietyzmem dla autorytetu gazdów. Posłałem Gustawa, jako energiczniejszego i nie cierpiącego żadnego oporu.
Mija kwadrans, drugi, próżnego oczekiwania. Zatrzymaliśmy się nad upłazem, wysławszy na zwiady znów Józka.
Po półgodzinie wracają obadwaj bez Ojtka.
— Coście z nim zrobili? — pytam.
— Nijak nie mógł iść dalej, — choć go ciągnęliśmy — odpowiada Gustaw, wstrząsając ciupagą: — daliśmy mu funt bryndzy i kawał chleba, aby wracał do Zakopanego, a sami pomiędzy siebie rozebraliśmy rzeczy z jego torby. Widzę, że obadwaj obładowani nad miarę; każdemu przybyło co najmniej po dwadzieścia funtów, a i nam przybył ciężar, bo pozostał ciężki koc futrzany, wielce mogący się nam przydać na noclegach, a którego już nie miałem serca wkładać na bary któregokolwiek z górali; braliśmy więc go kolejno z panem Józefem D. na siebie zamiast burki i tak podążaliśmy naprzód. Mimo to sprawa z Ojtkiem jeszcze nie była załatwiona. Idąc po nad krańcem Stawu Czarnego zaczynamy reflektować i rozmyślać nad tem, — dojdzie czy nie dojdzie Ojtek do Zakopanego? A może jeszcze nie wytrzeźwiał? może osłabiony padnie i zamarznie w śniegu? Mimo zapewnień górali, że figluje i nic mu się nie stanie w drodze powrotnej, niepokój ogarnął serca nasze, niepewność o losach jego zatruwałaby każdą chwilę naszej wędrówki, a przypuszczenie o możliwej śmierci jego zaczęło wżerać się w mózgi nasze i ciążyć ołowiem. Wreszcie po kilku minutach takiej walki wewnętrznej, pierwsza odezwała się panna Stanisława:
— Nie, nie mogę wytrzymać tej niepewności, rezygnuję z Morskiego Oka i gotowam wrócić wraz z kuzynkiem Józiem wślad za Ojtkiem.
Zaczynam ważyć wykonalność tego planu i obrachowywać siły nasze. Do straży powracających dwóch osób potrzeba byłoby dodać dwóch górali — Gustawa i Józka, a i tak jeszcze nie byłbym spokojny o los ich i Ojtka; z drugiej strony moja własna wędrówka naprzód z jednym Bartkiem również byłaby nie możliwa, bo nie wiadomo co nas czekać może w górach przy uszczuplonych siłach, zapasach żywności i odzienia. Wypada więc wszystkim razem wracać do Zakopanego. Gwoli jednego Ojtka? A śmiech ludzki z nieudanej wyprawy? dadząż wiarę, iżeśmy się cofnęli dla uratowania człowieka, nie dla braku własnej odwagi? — szeptała ambicja! a godzi się stawiać życie człowieka na kartę gwoli honoru? — szeptało sumienie.
— Dajcie termometr! — krzyknę w szalonem szamotaniu się ducha.
— Mamy 2½° — wołam, spozierając na przedziałkę Reaumura — czyli od trzech godzin obniżyła się ciepłota zaledwo o pół stopnia przy barometrze podniesionym o 2, w nizinie więc musi być znacznie cieplej; niepodobieństwem jest tedy, aby człowiek zamarzł, gdyby nawet zdrzemnął w śniegu.
— Czyście go zrewidowali i odebrali wódkę? — pytam dalej Gustawa i Józka.
— Oto pół flaszki okowity.
— Wiele z niej wypił?
— Kieliszek od dziś rano?
— Nie ma żadnej obawy, chodźmy naprzód.
Zaledwo posunęliśmy się o kroków kilka, spojrzałem na naszą towarzyszkę: widzę iż z twarzy jej nie rozwiały się jeszcze resztki obawy.
— Gustawie, — zwracam się surowo do Rojany — wzywam cię stanowczo pod słowem honoru, abyś całą prawdę wyjawił: co mówił Ojtek, czy się nie skarżył na ból jaki?
Gustaw zbliżył się do ucha i szepnął: — Ojtek powiadał: »Co to, Pan mnie na śmierć prowadzi, nie pójdę!«
— Na Zawrat, na Zawrat! — zawołałem głosem stanowczym, miotany gniewem i oburzeniem: — zadrwiono z nas, na Zawrat!
I krokiem zdwojonym postąpiwszy naprzód cała drużyna ze wzmożoną energią przemknęła przestrzeń kilometrową, pozostawiając za sobą Staw Czarny, i resztki kosodrzewiny, jako ostatnie ślady roślinności. Mimo nas na wysokości stu metrów po złomie skalnym Kościelca przesunęła się kuna, pierwszy i ostatni świadek zwierzęcy naszego pochodu przez góry. Od godziny ciągnące z północnego wschodu chmury zasnuły teraz całe niebo jedną grubą oponą, zawisłą ciężko i złowrogo nad nami. Weszliśmy w ową klasyczną w całych Tatrach kotlinę, na której straży stoi wyniosły z prawej strony Kościelec, a która przyparta o ścianę głównego trzonu tatrzańskiego pod Świnnicą, z trzech pozostałych stron, zamknięta skalnemi granitu srogiemi turniami Zawratu, Koziego Wierchu, Granatów i Żółtej. Gdyśmy się spuścili w głąb kotliny, owe nagie, czarne, dziko poszarpane a posępne ściany turni, piętrzące się coraz wyżej, zatopiły się szczytami w chmurach, a połączone ich ciemną oponą, zdawały się ścieśniać i zamykać nas zewsząd twierdzą bez wyjścia, potężną grozą śmierci. Wzrok człowieka skuty omenem lęku, a duszą zawłada niemota trwogi lub zdumienia.
Du.....ński pierwszy przerwał milczenie pytaniem, rzuconem w ciemną przed nami toń kotliny.
— Na Boga! którędyż my teraz przejdziemy?
Zatoczywszy koło ku zachodowi pod Kościelcem, za zrębem onego stanęliśmy u stóp Zawratu i zaczęliśmy się wspinać na pierwszą, która nam się odsłoniła, połogą pochyłość onego. Dalsze wyższe »zawracające się« piętra oczywiście były niewidzialne dla obu, z wielkiem szczęściem dla niejednego wędrowca, który możeby się zawahał w dalszym ku wyżynie pochodzie, gdyby ujrzał naraz całą rozległość pnącej się bez końca w górę drogi. A tak pierwszy etap zawratowy wydał nam się jakby wielkie na wysokość kościoła Marjackiego rusztowanie ustawione pod kątem 45° pochyłości, zasypane śniegiem twardym na głębokość półłokciową lub nawet ¾ łokcia, pogięte co parę kroków i połamane z czeluściami zapchanemi dużemi ślizgiemi złomami lodowemi. Opierając się na ciupagach i przerywając z łatwością skorupę śnieżną, brnęliśmy coraz wyżej i wyżej bez zbytniego znużenia; gdy wszakże natrafialiśmy na owe głazy, to albo obejmować je musieliśmy rękoma i raczkować po płaziemu, albo »kiełzając« wpadać w czeluście podgłazowe i na nowo rozpoczynać płazienie.
Zaraz po południu przy ciepłocie + 1° Reaumura[10] i wietrze południowo-zachodnim (który po kwadransie zmienił się północno-wschodnim), wchodząc na drugie piętro najrzeliśmy »Zmarzły«, który jak błękitnawa lawa zastygła, połyskiwał skrzepnięty na zboczu przewalając się stalaktytem w urwisko. Panna P......wska widziała w nim »potok opalu«, ja dla braku słońca raczej skamieniały blady lazurek.
Że niedaleko od drogi naszej być musiała »koleba zbójecka«[11], zaleciłem idącym naprzód towarzyszom moim baczność, ze wzrokiem skierowanym li tylko na własne nogi bardziej na prawo, przeto opisane tak dosadnie przez Eljasza przejście »przez cieśninę między dwiema skałami w kotlinę strasznie dziką, zamkniętą zewsząd niebotycznemi turniami« dokonywane było w pierwszej chwili bez uwagi i wrażeń. Sama koleba okazała się wybornym przystankiem dla górali, którzy w jej skalnem wyżłobieniu przysiedli na minutę, gdy my idąc za nimi poprzestaliśmy na parusekundowem przesunięciu się obok niej i błyskawicznem spojrzeniu mimochodem w rozwartą z lewej strony ścieżki naszej przepaść bezdenną.
Przebywszy zakręt przy drugiem piętrze i podniósłszy wzrok ku spiętrzonej pod obłokami przerwie w grzebieniu gór, ujrzeliśmy tam samą przełęcz i owe prowadzące ku niej od stóp naszych olbrzymie usypisko, które odsłania Zawrat w całej jego okazałości. Nie napróżno Chałubiński nazwał je malowniczo »gościńcem tatrzańskim«, boć mimo pobłażliwości tej nazwy nawet dla wycieczek letnich, i dziś się przedstawiło ono jako wykuta wśród skał ku stropowi nieba najszersza z gościńców wspaniała droga z całą wyrazistością dająca pojęcie o tych szlakach, któremi przed tysiącami lat zsuwały się groźnie lodowce ze szczytu gór w doliny. Dziś on bardziej zasługiwał na miano gościńca dziewiczego; podniesiony wysoko ku niebu jak senna drabina Jakóbowa, był tak niepokalanie gładkim i nietkniętym, że po białej jego, jędrnej powierzchni śnieżnej mogło opuszczone na szczycie już nie tylko jabłko prarodzica naszego, ale wraz z nim i jego dostojna towarzyszka stoczyć się bez przeszkody o parę kilometrów w dół aż po za »Zmarzły«.
Najmłodszy z nas Józek, lekceważąc ową dziewiczość, rychło a żałośnie doznał całą siłę jej oporności; gdy bowiem po półgodzinnych zapasach z nią, poprawiając sobie torbę z tyłu ciupagą, opuścił tę ostatnią, mimo ostrza swego potoczyła się ona tak daleko w dół, że niepodobieństwem było wracać po nią: zniknęła bezpowrotnie i chyba juhasi na wiosnę lub pierwsi letni turyści może odszukają przypadkiem ten ślad naszego zimowego tamtędy pochodu, a w takim razie zapewne nie omieszkają zrzec się tej pamiątki na rzecz jej prawnego właściciela.
Nam jako doświadczeńszym przypadł zaszczyt pierwszy oględniejszego łamania owej dziewiczości. Jęliśmy się wszakże tego zadania z całą siłą i zaciekłością pionierów. Przodowali w tem zwłaszcza gorliwie Bartek i Gustaw. Z kilkokrotnego próbnego przebicia całej głębi śnieżnej przekonaliśmy się o potrójnem jej uwarstwowieniu odpowiednio do trzech wielkich opadów śniegu, które widocznie miejsce miały do 20 stycznia. Każda warstwa grubości 1—1½ stopy, odtajała i następnie zamarzła i skrzepła, była powleczona twardą skorupą lodu tak, że należało wpierw przebijać zewnętrzną i następnie rąbać w śniegu t. zw. stopaje czyli stopnie i w każdy z nich wkładać jednę nogę ostrożnie, zagłębiając palce stopy w śnieg mocno, a piętę ile możności lekko opierając na zrębie stopaju aby się nie przerwał i nie spowodował usunięcia stopy. W tym celu poprawiając rąbane przez górali stopaje, pogłębiałem je w ten sposób, że nacięcie nowe czyniłem nie prostopadle do pochyłości powierzchni śniegu lecz niemal pionowo, a często pod kątem ostrym 45°, którego bok spodni stanowiła ciupaga, a wierzchni pochyłość śniegu nad stopą. W ten sposób wyrąbane stopaje przedstawiały najlepsze bezpieczeństwo, bo naciskająca na ich spód krańcowy pięta miała jeszcze drugich 45° do kąta prostego jako kresu bezpieczeństwa. A mimo to takowe w pierwszych chwilach nie zupełnie było zapewnione, bo kończyny palców nogi zagłębiając się w stopaje dotykały środkowej skorupy lodu drugiej warstwy i albo przerywały ją i noga wpadała po kolana w śnieg, skąd ją z trudnością wydobywać przychodziło, albo ześlizgiwały się po niej i powodowały tem silniejszą potrzebę szukania oporu dla pięty, która naciskając pod sobą śnieg, obniżała go niekiedy po za kąt prosty i czując znikający kres bezpieczeństwa sygnalizowała rękom, które przy pochylonej całej postaci człowieka do powierzchni śniegu musiały go chwytać gorączkowo, zagłębiać się w warstwie jego i szukać w ten sposób ratunku.
Po niejakiem czasie nabraliśmy takiej wprawy w owem kuciu, stąpaniu i łażeniu, że mimo wiatru zimnego i drobnej krupy śnieżnej, która nas siekła niemiłosiernie w twarz i oczy, wznosiliśmy się dość raźnie co raz to wyżej i wyżej, a panna P. mogła się nawet obyć bez mojego pogłębiania i wysunęła się przedemną naprzód nie bez spadłej rychło na nią kary za brawurę i dzielność niewieścią. Jeśli ja mogłem uchodzić za komentatora i tłumacza stopajów, to pierwszymi ich autorami byli niezawodnie górale; a wiadomo jakie, ich są kroki, zwłaszcza takich jak Gustaw, który również wysforowawszy się na czoło całej drużyny i idąc w kierunku, dyktowanym mu z tyłu przez Obrochtę, pierwszy czynił nacięcia stopajów i rozmierzał odstępy między niemi. Odstępy te były tak kolosalne, że wydawały się nawet znacznemi dla mojego kroku, mężczyzny bądź co bądź wzrostu przeszło trzech łokci, a cóż dopiero dla kobiety niżej średniego wzrostu! Można więc sobie wyobrazić — jakich wysiłków potrzebowała wątła towarzyszka nasza, aby wśród takiego niezwykłego pochodu górskiego pokonać przeszkody wiatru, zimna, baletniczego opierania się na kończynach palców i po nad to wszystko owych olbrzymich rozkroków. Jakoż po godzinie pochodu szepnęła:
— Dostałam kurczu w kolanach.
Byliśmy o przeszło 6.600 stóp nad poziomem morza, a co najmniej 4.000 stóp po nad kościołem zakopańskiem wśród zawiei śnieżnej o dwanaście godzin drogi zimowej od najbliższego siedliska ludzkiego.
Nakazałem przestanek.
— Proszę nie siadać w śniegu. Czy ręce zimne lub mają czucie?
Zwierzchnie, po skórzanych, rękawice wełniane od chwytania skał i skorup śnieżnych starły się i świeciły dziurami; w palcach doznawało się uczucia drętwienia, a gdy podobne objawy zdradzała reszta uczestników, na hasło dane rozpoczęło się wzajemne rozcieranie rąk, lub bicie ich o własne kolana i ramiona. Stojący o kilkanaście kroków wyżej Bartek Obrochta, widząc opóźnianie się pochodu, woła:
— Proszę Waszej Miłości, mamy jeszcze ze trzy godziny na wierzch przełęczy, a rychlej jeszcze zmrok nas może zaskoczyć i dalej »nie puści«; byłby jeszcze czas wrócić do Czarnego Stawu, jeśli taka wola wasza.
— Słyszy pani? — odwracam się do towarzyszki naszej.
— Ależ ja już żadnego kurczu nie mam, — odrzekła wyleczona i postawiona od razu na nogi groźbą Bartka.
— A więc excelsior!
— Excelsior!
— Nie, — wołam Bartkowi w odpowiedzi — ani myśleć o cofaniu się. Naprzód! A w chmurach szukać będziemy księżyca i zażądamy od niego światła dla nocy.
— Naprzód! — okrzyknęli się górale żwawo i donośnie.
Bartek wiedział, co znaczą owe trzy godziny jego, które latem zredukowałyby się do jednej wśród najgorszego stanu piargów zawratowych. Jakoż, pozostawiając pannę P. z tyłu, wysunąłem się naprzód tuż za Bartkiem i Gustawem i zacząłem rozpoławiać ich kroki, czyli pomiędzy kutemi przez nich stopajami rąbać środkowe. Dogodność wspinania się w dwójnasób została zwiększona, ale też w dwójnasób czasu kosztował nas każdy krok góralski, bo prawie dwie minuty, czyli na 30—50 kroków potrzebowaliśmy godzinę. Po etapie takiego nowego pochodu okazała się jeszcze większa potrzeba czasu wobec zmniejszenia sił przez ubytek Gustawa. Ten bowiem widząc, że jeśli siłą swoją był na przedzie nieocenionym pionierem w wyrąbywaniu pierwszych stopajów, to natomiast przez natężenie tychże sił, wzmagając naporem naturalny ciężar swej wagi, rozmiażdżał własne stopaje i psuł je w miarę tego jak ku wyżynie śnieg stawał się bardziej kruchym i sypkim, — przesunął się w dół i zajął stanowisko tylnej straży po za wszystkimi i po za Józkiem. Wzmogło się przez to bezpieczeństwo całej karawany w dwójnasób, a to nietylko w zachowaniu całych i naturalnych pod potrzebnym nam kątem prostym stopajów, ale i w zabezpieczeniu czynnej pomocy Gustawowej na wypadek nieszczęścia; w razie bowiem czyjegokolwiek bądź poślizgnięcia i staczania się w dół, można było być pewnym, że ofiary poza stanowisko swoje Gustaw z pewnością dalej nie puści, chyba wraz z nią sam zginie.
I znów nowa godzina upłynęła w zapasach z zasępionym i »kurzącym« Zawratem.
— Chleba! — zawołał ktoś z drużyny.
— Jeść! — powtórzyliśmy inni, przypominając sobie, że gdy rano przy szałasach Gąsienicowych w braku apetytu wypiwszy czystej »herby«, niemieliśmy od tej pory nic w ustach.
I jakeśmy gęsiego podążali dotąd wciąż po zachodniem zboczu od strony Kościelca lub żlebem bliżej piarg środkowych, tak też przechodzimy na lewo ku zboczu wschodniemu i stajemy we troje wraz z Bartkiem pod ścianą Granatów rzędem, opierając plecy o jego granitowy złom prostopadły, dość zresztą wygodnie, z wyjątkiem chyba ostatniego z nas, który mając po prawej swej stronie kończący się złom i po za nim otchłań czarną przepaści, mimowoli odwracał się od niej i tulił się ku reszcie towarzyszy. Wkrótce nadchodzą Gustaw i Józek z torbami, a wbiwszy swe stopy w grubą skorupę śnieżną, stoją przed nami jako dobroczynni szafarze mocno nadwerężonych na hali Gąsienicowej skarbów. Wiemy, że tam jeszcze sporo zostać musiało w jednym i drugim tobołku: musi być przepyszny graham z zakładu Dra Chramca, jest jakieś mięsiwo zimne, jest szynka, są zapasy masła, sera, owoców. Ale to wszystko gdzieś niemiłosiernie wcisnęło się na sam spód torby; a tu ręce kostnieją w poszukiwaniach, żołądki zaś wołają o pośpiech. Oto na wierzchu jakiś bochen chleba, rozłamany w okamgnieniu przez nas na kawałki; poza nim wyjrzała sperka słoniny białej i poprószonej węgierską papryką; i ta pokrajana kozikiem bartkowym na kawałki znika rychło z przed oczu biesiadników. — A wódka, gdzie wódka dla rozgrzania się? — oto jeszcze pół flaszki śliwowicy. — Eh »nie, tę warto zostawić dla Morskiego Oka w nagrodę«, a oto sabałówka. — No a okrasy dla chleba już niema? — Poszukiwania za masłem funtowem trwają pół minuty; zamiast niego wpada w ręce kilka czy kilkanaście kulek masła wielkości orzechów włoskich zrabowane na Jordanówce. Rzeźbione i wyciskane z całą finezyą artystyczną pań Jordanówki podług najnowszych wzorów snycerskich szkoły zakopańskiej (nie bez gloryfikacyi Meyeta a krytyki Witkiewicza), a przygotowane na raut »artystyczny« lub do smarowania buziaków różowych Mańci, Helci, Żenci, — znikają teraz w gardziołach zawratowiczów, którzy, nie mając czasu na rozsmarowanie, łykają je ryczałtem jak jendyki. — Warto popić winem. Gdzie ono? — Józek zanurzywszy rękę w torbę, z rozpaczą pokazuje mokre palce i kawałki szkła. Jedna flaszka rozbiła się przed dwiema godzinami, kiedy poprawiał sobie torbę ciupagą. — Ale oto druga. — Eh, nie, ta przyda się dla Pięciu Stawów. — A oto jeszcze pół flaszki włoskiego. — Dawaj ją Bartkowi, bo on wódki nawet nie pił, a nam piwo, widzę oto flaszkę. Złotawy płyn Gambrynusa znika rychło w spragnionych podniebieniach, a flaszki toczą się po szklistej pochyłości Zawratu hen daleko w dół, goniąc zagubioną ciupagę Józkową. Ścigający je uporczywie wzrok kilkorga oczu przez dziwną asocjacyę kierunków sprzecznych, odwraca się w górę i mierzy długo tę szarzejącą, a groźną w swej nagości, najwyższą, przełęczową część Zawratu, a ten i ów szepce w myśli: ciężka, może najcięższa będzie to przeprawa.

∗                    ∗

W Zakopanem tymczasem zaledwo parę osób, zdradzających samodzielność studjów orograficznych a obdarzonych chrześciańskiem uczuciem pobłażliwości, jak dziś twierdzą, że wyprawa nasza była łatwą a możliwą dla wszystkich zabawką, skoro nawet kobieta wzięła w niej udział, tak też wówczas utrzymywały z taką samą stanowczością, że wyprawa była żartem niemożliwym na serjo, tembardziej skoro kobieta w nim się zaangażowała. Ogół wszakże tak górali, jak gości był przejęty bardziej ciekawością i zaniepokojeniem, zdradzając tylko w pierwszych chwilach niedowierzanie, które nawet wzmogło się do wyższego stopnia w chwili, kiedy trzej górale wróciwszy z częścią naszego Towarzystwa od Czarnego Stawu, zapewniali, że dojdziemy tylko do stóp Zawratu, albo najdalej do Zmarzłego i zobaczywszy grozę »gościńca tatrzańskiego« wrócimy najspokojniej do Zakopanego. Gdy wszakże we trzy godziny po południu nieujrzano nas wcale, a natomiast przed wieczorem rozeszła się wieść o powrocie tylko Ojtka, który stwierdził pochód nasz na Zawrat, wzrastać począł niepokój wraz współczuciem dla każdego z uczestników wyprawy. Obawa o nieszczęście przeszła niemal w pewność onego, gdy na Krupówkach zjawił się Sabała i jął opowiadać — jako za pamięci jego już dwunastu juchasów zginęli po kolei: każdy co się poważył przechodzić przez Zawrat zimą, zostawił tam kości swoje. A z plastyką właściwą jemu demonstrował katastrofę jednym nieuniknionym typem dla wszystkich:
— Każdy padał na wznak głową, odbijał się o twardą powierzchnię usypiska jak piłka, stawał na nogi, aby znów upaść na głowę i tak podskakując staczał się w przepaść i rozbijał się o skały.
— A jako owi dwunastu zginęli, tak też i ci sześciu zginąć muszą, niech ich Matka Najświętsza broni — dodawał, polecając nas tylko opiece boskiej: — ale widzi mi się, iż jeśli nie zginą na Zawracie, to zginąć muszą na Świstówce.
Z osób najbardziej zainteresowanych losem naszym była niewątpliwie pani D.....ińska wraz z córką, posiadając w wyprawie zawratowej syna i siostrę młodszą. A choć przed nią tajono kasandrową przepowiednię Sabały, mimo to wiedziona naturalną obawą, którą wzmagał ogólny wyraz zaniepokojenia na twarzach osób otaczających ją, wreszcie bliższem rozpatrzeniem się w trudnościach wycieczek zimowych, karmiła się przez całe dwa dni oczekiwania niepewnością i trwogą, a w nocy co godzina wstawała i wybiegała na gościniec, ażali nie wracamy.

∗                    ∗

Gdyby człowiek, obejrzawszy się wstecz, objął jednem wejrzeniem tę całą choćby najkrótszą drogę życia własnego, którą przebiegł i zliczył w jednej samie wszystkie trudy i bole, jakich doznał na niej, musiałby niezawodnie zapytać siebie: ażali możliwą było rzeczą wsączyć w siebie tyle goryczy i tyle trucizny bez rozbicia ducha, bez zgruchotania ciała. Takiego samego wrażenia doznaliśmy, stanąwszy przed ostatniem najwyższem, pozostałem nam do przebycia piętrem zawratowem i oglądnąwszy się wstecz na przebieżoną dotąd jego drogę. Gdy się patrzyło na tę zda się bezmierną, stromą, szklistą, śmiertelnym całunem okrytą pochyłość usypiska, mimowolnie stanęło w duszy pytanie: czy podobna, aby ta przestrzeń była aż tak groźną? Ale jak szczęściem dla wytrzymałości ducha ludzkiego wszystkie bole i gorycze jego nie na raz się spijają, tak też wielką dla turysty w górach wygraną, że przed przejściem góry nie porywa go duch niewidzialny na samą wyżynę i nie okazuje mu wpierw w innej perspektywie całą grozę do pokonania trudności, bo jej w pragnieniu swojem możeby nie pokonał, a cofnął by się.
Tak odmiennem bywa wejrzenie z dołu a z góry.
Toć i teraz, gdyśmy się zaczęli wspinać na to ostatnie piętro i spojrzeli na jego bliską kończynę przełęczową — zdało nam się tak samo jak w życiu: oto kres naszych pragnień i celów, tak bliski, tak niedaleki: kamieniem przerzucić, rękę wyciągnąć, a dosiągniemy. Lecz chwila za chwilą, znów jak w życiu, mijają bez widocznego rezultatu. Wspinamy się już trzy kwadranse, a cel naszych pragnień nie jak zaklęty stoi na jednem miejscu, lecz tak powoli, tak ciężko zbliża się ku nam, że drażni cierpliwość naszą i wyzywa ją z siłą demoniczną do gwałtownych zapasów z przeszkodami, rodzi niepohamowany niczem upór i żądzę wściekłą pokonania tych trudności. A małemi one nie są, widzimy je i uczuwamy co raz bardziej. Śnieżyca padać ustała, znikła też pod stopami ostatnia warstwa śniegu, natomiast zimno dojmujące z naturalnego u wyżyn obniżenia się temperatury wzmaga wiatr silny, przeszywający na wskróś, a dmący gwałtownie z góry i z boku, gdy u dołu nagi szutr i piargi, to się sypią i usuwają pod nogami, to pokryte skrzepłemi strugami lodu, urągają się wszelkiej sile ludzkiej, zdają się niweczyć najgorętsze i najprawowitsze pragnienia. Padamy co chwila jak na Golgocie i wbijając ostrza toporków w skorupę lodową lub zdradzieckie piargi, znów się dźwigamy, znów czołgamy się wyżej.
Oto zabłąkał się jakiś sporadyczny, a nie zbyt zlodowaciały płat śniegu. Próbujemy jedną, drugą nogą, zagłębia się, znajduje oporę: Chwała Tobie Panie, stoimy wyprostowani podniósłszy wzrok ku przełęczy. Już, już nie daleko, zda się, po raz ostatni na prawdę już ją siągniemy. Lecz oto wionął inny prąd wiatru. Gdy już blisko przed nami przełęcz i cała ściana prawa do Kościelca, czyste i odsłonięte sterczały jeszcze dotąd groźnie pod obłokami a tylko z lewej strony Turnia zawratowa zanurzała się w obłokach, które ją spowijały do połowy ciężką i nieruchomą oponą swoją, nagle poruszyły się owe chmury obłoczne jakby na hasło dane, poczęły się zwolna rozkłębiać, rozwijać, rozszczepiać i sunąć w prawo od swej kolumny podstawowej w poprzek drogi naszej; jedno ich ramię zastępując nam świat od oczu, wyciągało się jak boa olbrzymie i zasłoniwszy próg przełęczy, czepiało się już Kościelca od góry, drugie zniżywszy się nieco, otaczało nas z tyłu i pełzło również zbitą ławą ku Kościelcowi, poczem obie falując w jedną, i drugą stronę zlały się razem i wchłaniały w swe głębie całą drużynę naszą.
Byliśmy w chmurach. Fale ich poruszane wiatrem, mkną szybko przed nami, to znów się kłębią, wirują i jakby tumanami zimnego rozpylonego kurzu obrzucają nas do koła, to znów uciszone, spokojne, spowijają w pieluchy grubej, eterycznej przejrzystej mgły, która się rozcieńcza, rozpyla, zaledwo gdzie nie gdzie wśród szarawej bieli migocze, prześwieca pasmami nieco jaśniejszemi, osiada na naszych sukniach, wciska się i wsiąka w ciało wszystkiemi jego porami — wśród ciszy grobowej, przerywanej szmerem osuwających się po piargach stóp ludzkich.
Naraz widzę: wspinająca się przedemną towarzyszka nasza wstrzymuje się, żacha nieco wstecz, a z jej piersi wydobywa się krzyk przeraźliwy:
— Boże miłosierny! Cóż to przed nami?
Przypadam, a dla bezpieczeństwa od upadku przeciągając w poprzek toporek rzekłem:
— Na Boga, cicho, bez wzruszeń!
A ona, pochylona naprzód i jakby przykuta na miejscu siłą omenu, wpatruje się nieruchoma przed siebie, gdzie wyżej w zamgleniu o kroków dziesięć naprzód, od prawej ściany Turni oddziela się jedna skała, przesuwa się zwolna na środek, zastępuje drogę i naraz zmienia się — w kolosalną postać ludzką, w dwójnasób przerastającą zwykłych ludzi, kołysze się, buja na jednem miejscu, nieco cofa się wstecz, wysuwa się krok naprzód, wstrzymuje się, wyciąga olbrzymie ramię prawe i zatacza niem koło ku twarzy. Nie bez oporu posuwamy się i my naprzód, a mamidło tatrzańskie, lubujące się we mgle i chmurach, maleje i zniża się do zwykłych rozmiarów ludzkich w osobie p. Józefa Duc...ińskiego, który ze spokojem żołnierza, posłanego w ogień i zrezygnowanego już na wszystko, po raz wtóry zataczał swą rękę ku twarzy i wygodnie wycierał sobie nos chustką.
Po paru minutach przeszliśmy próg i stanęliśmy już na przełęczy. Była godzina 4-ta popołudniu, a więc blisko pięć godzin szliśmy na Zawrat. Termometr ze zdziwieniem naszem wskazywał tylko 0. (zero), a barometr jak się należało spodziewać spadło 14.8[12].
Staliśmy u klasycznej przerwy i w progu wysokich Tatr.
W pogodny dzień letni ów podniosły z Zawratu na drugą stronę widok wspaniale zarysowanych pod niebem rzutów: Grubego Wierchu, Furkotu, Szczyrbskiego, Szatana, Koprowy, Cubryny, Mięguszowieckich Turni, Wysokiej, Rysów, Żabiego, Garłucha, ten wreszcie bliżej nas w dole rozkosznie roztaczający się obraz doliny Pięciu Stawów rozłożonych terasowato jeden poniżej drugiego, z mieniącem się zwierciadłem ich, z grą czarującą barw u dołu szmaragdowej u góry szafiru, słowem cały ten obraz ziemi obiecanej nie istniał teraz dla nas. Bezmierna owa dolina obrzeżona na dalekim horyzoncie majestatycznie pięknemi liniami, była teraz zasypana śniegiem, którego masa podścieliskowa zlewała się z rozpostartą w powietrzu mgłą mleczną w jeden wielki ocean tem właśnie groźny, niepochwytny i tajemniczy, że majaczył w mroku wieczornym; czuło się jego otchłań, a zmierzyć jego wielkości niepodobna było ani wyraźnemi liniami obrzeżenia i horyzontu, ani wyrazistością jego zwierciadła, ani przestworem brakującego nad nim nieba. Pomiędzy tonem podścieliska śnieżnego a mgły mlecznej zaległa może różnica półtonu na korzyść przejrzystości atmosferycznej, ale ona wystarczała właśnie, aby po przez ową mglistą przejrzystość dojrzeć grube kontury spadającej pod nami terasy Zawratu, amfiteatralnego obrzeżenia doliny z jednej i drugiej strony, oraz bliższych sylwetek turni piętrzących się na horyzoncie. Gdy wiatr rozwiewał najniższe warstwy chmur lub je rozszerzał i rozcieńczał, wówczas przy resztkach brzasku wieczornego lub refleksach półświatła księżycowego, przezierającego przez pozostałą oponę chmurną, owe kontury rysowały się wprawdzie jak słabe cienie, ale na tyle wyraziste, że znaczyły sobą główny charakter terenu o liniach poziomych nieprzejrzanej doliny, pionowych dalekich szczytów i turni, wreszcie połamanych i pochylonych dla zboczy i pochyłości. Przy przesunięciu się nowych a grubych chmur — i owe kontury słabły, przechodziły w półcienia, majaczyły czas jakiś i wreszcie zacierały się, zlewały z całym sztafażem bieli w jednę mglistą bez końca przestrzeń, w której przełamująca się niekiedy ta lub owa linia przypominała nam bezustannie groźną świadomość, że zstępujemy w tajemniczą zakrytą otchłań bez końca, której najbliższe tylko przed nami zbocza majaczyły na odległość kroków kilkunastu lub kilkudziesięciu.
Taki obraz mętny przedstawiał nam się w ciągu pierwszej godziny pochodu, kiedy mijając odwrotne zbocza Granatów i Koziego Wierchu, schodziliśmy na dół po terasowatej pochyłości zakrętami i zygzakami w stronę onego źródła letniego, które wytryska z pod grzbietu łączącego Świnnicę z Kozim Wierchem i Wołoszynem. Bartek wciąż na czele, a za nim Gustaw i Józek, wybiegał naprzód, gubił się w zakrętach zbocza i przewałach śnieżnych, znikał po za niemi, wynurzał się gdzieś daleko, z boku nad głowami naszemi, albo niżej pod nami, wracał, zabiegał z tej lub owej strony i znów posuwał się naprzód zwolna i ostrożnie, lub znów mknął z wiatrem, szukając drogi jak strzelec zwierzynę lub jak gończy tropiący jej ślady. Niekiedy przesuwał się chyłkiem brzegiem stromego urwiska, a za ostrożnym jego śladem dwaj jego pomocnicy. Wówczas wszystkie trzy postacie dwojąc się w półcieniu mgły, wyrastały w olbrzymie mamidła, jak turnie ruchome, aby po niejakim czasie, zniknąć i znów się wynurzyć poniżej nas, rozproszeni na dalszej płaszczyźnie i błądząc po niej jak cienie na polach Elizejskich, blaknąc stopniowo, ścierając się i tonąc we mgle dalekiej. Niekiedy zapadali i znikali na minut kilka, a wtedy wzajemne nawoływania i odzew głosem stłumionym i grobowym przerywały zaległą do koła, posępną ciszę nocną. Śnieg głęboki a sypki i twardy, mimo niepewność drogi, choć wzmagał niebezpieczeństwo, ale ułatwiał jej przebycie; nie było to brnięcie, a zsuwanie się i staczanie. Niekiedy dogodność stawała się tak znaczną, że usiadłszy na początku pochyłej, imaginacyjnej perci, idącej wzdłuż krawędzi zaledwo majaczącej z prawej strony przepaści, opierałem ciupagę o jej głęboki nasyp śnieżny, a lewą ręką trzymając i popychając przed sobą towarzysza lub towarzyszkę, staczaliśmy się w dół jak na łyżwach.
O godzinie 6-tej, gdy księżyc podniósł się wyżej nad horyzont i rzucał więcej światła przez rozrzedzone chmury, zapatrzeni na rozwidniający się krajobraz, zachowaliśmy mniej ostrożności w pochodzie przy pochyłościach zresztą terenu już teraz łagodniejszego. Toż pod »Kołem« przechodząc dolinę »Zadniego stawu« panna P....ska potknąwszy się na krawędzi, spadła po za nią i zaczęła się staczać po śliskiej pochyłości zbocza w kotlinę. Skoczyłem za nią i w postawie siedzącej pomknąłem w dół po twardej skorupie śniegu z chyżością tak łatwą, że zdołałem obegnać ją po linii owalnej prędzej niż zdołała w prostym kierunku stoczyć się o kroków sześćdziesiąt. Przy pomocy przywołanego Gustawa musieliśmy teraz drogę powrotną w górę torować sobie wyrąbywaniem stopajów, na co zużyliśmy co najmniej pół godziny czasu.
W miarę tego jak zbliżaliśmy się ku południowi i z obszaru dolin górnego piętra schodziliśmy na dolne, czuliśmy wyraźnie powietrze łagodniejsze i teren nie przedstawiał już prawie żadnych trudności do zwalczenia. Pochód byłby wcale dogodny, gdyby nie głębokość śniegu, w który zapadaliśmy poza kolana, a niekiedy po pas i to tak gwałtownie i ciężko, że nie raz każdą nogę z osobna należało rękoma wydobywać z uwięzi śnieżnych. Prawda, bywały przestrzenie o wierzchniej skorupie tak mocnej, że po niej można było przejść kroków kilkanaście jak po posadzce, ale by się nie załamać, należało zachowywać wielką ostrożność i lekkość stąpania. Mnie z góralami udawało, się wyzyskać tę tajemnicę tak szczęśliwie, żeśmy nie raz owe przestrzenie przebiegali wyborną truchtą, gdy jednocześnie oboje z reszty naszego towarzystwa mimo że lżejsi wagą i siłą, brnęli i zapadali aż póki po dłuższym czasie nie nabrali wprawy odpowiedniej. Na domiar złego Józef D. ugrzązłszy raz w śniegu, gdy wydobywał ztamtąd jednę nogę swoją, uderzył się ciupagą w kolano.
Przed 10-tą godziną wieczorem stanęliśmy u szałasu góralskiego, krzepieni nadzieją znalezienia znośnego noclegu. Szałas cały zawiany śniegiem. Górale odgarnąwszy części jego od strony wejścia i wczołgawszy się do wnętrza, wołają po chwili:
— Chodźcieno ino, panie, popatrzyć.
Przez niski otwór, zastępujący drzwi, wczołgałem się i ja: niska mała koleba zasypana od dołu do góry śniegiem, który snać pędzony wiatrem wcisnął się dogodnie przez drzwi i szerokie szczeliny w ścianach i w dachu.
— Ile czasu potrzebujemy na oczyszczenie koleby? — pytam górali.
— Ze trzy godziny — odpowiadają.
— A więc nie ma rady, trzeba iść dalej: schronisko Towarzystwa Tatrzańskiego jest obszerniejsze, będzie gdzie się położyć, a że kamienne i z dachem zapewne lepszym, mniej będzie zasypane.
Zjadłszy na prędce śniegu dla pokrzepienia się i zgaszenia pragnienia, pobrnęliśmy dalej.
W dolinie cisza i spokój panowały wszechwładnie, gdy u stropu nieba szalał wiatr gwałtowny, pędząc i przerzucając tumany obłoków z jednego widnokręgu na drugi. Wstrząsane i szamotane rzutami jego chmury rwały się co chwila, a wówczas przez rozdarte ich opony wychylał się księżyc, rzucał hojnie snop promieni jak jałmużnę królewską światu cieniów i mroków, zalewał refleksem swych blasków całą biel doliny, ześlizgiwał się resztką promyków po miedzianych szczytach lub czarnych pasmach głównego trzonu, strzegących doliny z jednej strony a dalekiego Koziego Wierchu z drugiej i znów się krył dumnie po za osłony chmur, zdawał się je wstrzymywać w biegu czarem swej srebrnej potęgi i sam natomiast gonić w dalekie przestwory nieba po nad uśpioną czy oniemiałą z podziwu w całunach śmierci ziemią.
Okoliwszy północną część Wielkiego Stawu, dotarliśmy nareszcie przed północą do tej cyklopowej czy pelasgijskiej budowy, którą nazwano schroniskiem Zeisznera, a dotarliśmy po piętnastu godzinach najforsowniejszego pochodu z małym kwadransowym wypoczynkiem na Zawracie. Czy taki wysiłek byłby możliwy po za atmosferą górską a Tatrami w szczególności, to chyba najłacniej odpowiedziałby żołnierz z kampanii zimowej. My możemy poprzestać na zapewnieniu, żeśmy się ocknęli nad Wielkim Stawem nie jako niedobitki wielkiej armii, (mimo przebytej przed paru tygodniami influenzy, która trapiła mnie i Józefa D.), a tem mniej jako maroderzy; o dalszej zaś sile naszej bojowej zaświadczyłyby chyba potroszczone tej nocy w żołądkach zapasy żywności, twarde łoże śnieżne i pochód nazajutrz przez Miedziane o wiele straszniejszy od Zawratowego. No, ale na razie myśmy nie myśleli o ważeniu sił naszych, a raczej ilości śniegu, jaki zastaliśmy w schronisku i zabezpieczeniu Zeisznera od wszelkich z naszej strony zakusów na cześć należną pamięci jego. Wytłumaczę się wyraźniej.
Owa cyklopowa, z kamieni polnych luzem złożona przez Tow. Tatrz. ku pamięci pierwszego geologa Tatr a wygodzie ich wielbicieli, budowa była wprawdzie przestronniejsza od grobu Agamemnona, ale tak samo jak w tamtej:

Wiatr przychodzi po szczelinach wzdychać
I ma Elektry głos,

jeno, że nie napędza do niej (przynajmniej jak teraz w zimie) nasion puchy, lecz śniegu, który się ułożył do czwartej części jej wysokości. Czy otomany i łoża nasze urządzić na tych miękkich puchach, czy wyrzuciwszy je — po spartańsku na twardej ziemi? Wybraliśmy drugą część alternatywy w obawie, aby rozgrzanemi ciałami naszemi nie sprowadzić stajania śniegu i potopu, któryby zalał mające się rozłożyć w niższej ku drzwiom części ognisko i biwakujących przy niem górali.
Ognisko! Co za ironia przypuszczenia! Wszakże my ten prawdopodobny wraz z potopem ciepła rachunek robiliśmy bez wiadomości Gospodarza tych obszarów, któremu się podobało wznieść je do wysokości przeszło 1.670 metrów nad poziomem morza[13] a przeto uczynić je nagiemi i wolnemi od wysokopiennego zalesienia drzewnego. Wprawdzie zabłąkało się tu garstek parę drzewa w postaci płazów, z których sklecony ów dalszy o godzinę drogi wstecz szałas góralski, tudzież z tarcic dach schroniska. Ale je tu pracowita ręka ludzka zniosła o dzień drogi a tak oszczędnie i kosztownie jak cynamon; zresztą stoi to drzewo jak zaklęte dla nas — budulcowe, uwięzione w ramach budowli, nie dla ognia, budowli, której prawo własności tak dosadnie zastrzeżono paragrafem ustawy karnej. A tu tak nęcąco wyglądają te poprzecznie ułożone na dachu tarcice wcale nawet zbyteczne, bo niby mające chronić dach od zerwania w razie burzy! Wszakże zamiast nich położyć można kamienie a natomiast ileż by to z nich było wesela, ciepła ożywczego, ile życia przy owej o sześć stopni niższej od przeszłej nocy temperaturze, przy owym wietrze, który zniżywszy się teraz do poziomu schroniska, przeszywa do szpiku kości i w przymierzu z wzmagającym się mrozem grozi nam metamorfozą sześciu posągów lodowych!
Wobec tej iście hamletowskiej alternatywy unieśliśmy się uczuciem szlachetności względem dwóch tak poważnych instytucyj, jak Towarzystwo tatrzańskie i c. k. sąd krajowy w Nowym Sączu. Ani nam obciążać budżetu jednego z nich przez wystawienie w dolinie pięciu stawów sześciu cynamonowych pomników dla naszych sześciorga zlodowaciałych zwłok, ani »kawałków« drugiego przez proces. Pozostawiając następcom naszym zaszczyt przejścia do nieśmiertelności tą lub tamtą drogą, wybraliśmy trzecią pośrednią, nazwaną przez jednych złotą, przez drugich ślamazarną, a to dzięki temu samemu Gustawowi, który jest tak dalekim zarówno od złota jak ślamazarności, a który nie bez tryumfu przypomniał nam, że wszak od dwóch godzin wleczemy za sobą dwumetrowy kawał jakiegoś zmurszałego drewna, znalezionego na upłazie.
— Eureka?
— Tak, Eureka na dwie godziny: to drzewo wystarczy do uwarzenia zupy i herbaty teraz i jutro rano, a reszta nocy?
— A kosodrzewina?
— Eureka! To prawdziwe dobrodziejstwo Boże, ta kosówka w tej głodnej a zimnej pustyni: życia nie przyczyni, ale i śmierci nie da, a czyż byt ludzki nie jest najczęściej balansowaniem wegetacyjnem między życiem a śmiercią? Dobrze już jeśli go oświetlają i łudzą od czasu do czasu blaski migotliwe, a tych właśnie nam użyczy ten skromny, twardy, pogardzony kopciuszek tatrzański.
Wybiegamy na dwór. O setkę kroków po za schroniskiem sterczą nad białym śniegiem ciemnozielone iglaste czubki i kitki, jak nastroszone w gnieździe główki z dzióbkami piskląt sikory, tak samo ostro jak one — z gniewu czy z lęku za dotykiem kłujące i tak samo przy rozgarnieniu ich to się kurczące i cofające wgłąb podścieliska, to wyciągające swe poplątane, chude, zbiedzone ramiona i skrzydła i zdające się w końcu mówić: bierzcie już nas, bierzcie do swojej koleby; opieraliśmy się wichrom i zawiei, ale wam się nie oprzemy: miejcie z nas światła i ciepła choć tę szczyptę, jakiej krom nas nigdzie nie znajdziecie.
I legły pod toporkami naszemi i posłużyły nam nie tylko do podsycania ogniska przez noc całą, ale nawet kilku bujniejszemi gałązkami na podścielisko pod głowy, zbyt zagrożone usuwającym się wałem śniegu, który zgarnęliśmy w kąt niezajęty przez ognisko i łoże koleby.
Jak Gwebrowie łaknący światła i zapatrzeni w ogień, tulimy się doń i obsiadamy go w końcu dokoła, aby nie uronić zeń ani jednego płomyka, ani jednej zda się iskry. A po wieczerzy, spożytej niemal na żagwiach, długo jeszcze z niemi rozstać się nie możemy, susząc swe suknie i »handry« obuwia naszego. Kopce mokre do ostatniej nitki, a okrywające je wory płócienne zesztywniałe w śniegu, teraz zaś zdjęte i zawieszone na żerdziach za ogniskiem, wyglądają jak stalaktyty, kroplami skąpemi ociekające przy płomieniu. Górale pozbawieni suchej bielizny i obuwia na zmianę, suszą je pośpiesznie wraz z nogami przy samym ogniu, a Gustaw zdjąwszy swe ażurowe czerwone szkarpetki i cienkie jakby wprost z buduaru niewieściego meszty, formalnie przypieka swe stopy nagie w »jarzącej watrze« tak samo jak przed chwilą przypiekał sperkę słoniny.
Czas pomyśleć o spoczynku. Cofamy się po kolei w głąb schroniska ku owemu wałowi śnieżnemu, mającemu nam służyć za wezgłowie, cofamy się z dzwoniącemi zębami i z żałośnem wspomnieniem noclegu przy hali Gąsienicowej. Żałość ta snać zmogła najłacniej D....skiego, jako najmłodszego z nas, bo rychło zasypia snem twardym. Górale zawijają się w czuhy i szeregiem kładą się na ziemi, głowy i ramiona oparte o kamień, a nogi zbliżone do ognia.
Z półjawu sennego budzę się po godzinie. Ogień nieco przygasa, rzucając tylko czerwone błyski na białe trzy postacie góralskie, zwinięte rzędem w kłębek. Z drugiej strony pochylona nad ogniskiem postać niewieścia czuwa nad niem i widocznie jak duch opiekuńczy nad całą naszą drużyną uśpioną, bo oto rzuca gałązkę kosodrzewiny do gasnących zarzewi, a przy buchającym ich blasku widzę, jak poprawiwszy sukienkę swoją, obszywa nas, cerując zdarte w wędrówce rękawice nasze. Po chwili wstaje ostrożnie, przykrywa i otula drżącego we śnie krewniaka, zwraca się ku góralom i pochylona nad Gustawem wsłuchuje się z trwogą, a współczuciem w jego senny pomruk i ciężkie z jękiem westchnienie: Kto wie co walka życia mogła osadzić smętnego na dno duszy tego dziarskiego, wesołego dla światu a bezdomnego górala? I znów siada, znów skrzętnie pochyla się nad robotą. Cisza dokoła ze smętkiem króluje. Zbłąkany promyk księżyca zagląda ciekawie przez szczelinę i cofa się trwożny, spędzony podmuchem wiatru i czerwonym połyskiem buchającej gałązki kosowej. Jękowi wiatru daje odzew nowe westchnienia z piersi góralskiej. I znów cicho, posępnie, żałośnie.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jeżeli rycerstwo niewieście, bojujące w obronie uciśnionej połowy rodzaju naszego, pragnie jak najraźniej spropagować mężczyzn na rzecz równouprawnienia szatnego i emancypacyi swojej od długich sukien, niech ich wyszle razem z damami o sukniach powłóczystych w góry, a zwłaszcza na Zawrat w zimie. Najgwałtowniejsze oracje Cycerona przeciw Katylinie wydadzą się wówczas gruchaniem kochanka, a mową anielską filipiki Demostenesa wobec tych, jakich nie poskąpi turysta męski modystkom. W jaki sposób towarzyszka nasza plącząc się co chwila w zwojach swej długiej sukni zdołała przejść Zawrat, to pozostanie tajemnicą jej sił niewieścich, ale że się nie cofnęła ztamtąd przed gwałtownością mojej filipiki, to już pozostanie zagadką bodaj ze stanowiska naturalnych praw cierpliwości nadludzkiej, skoro nawet oba zegarki nasze odmówiły posłuszeństwa i stanęły nieruchomo. W ten sposób zrana trzeciego dnia pobytu naszego w górach nie byliśmy w stanie z całą dokładnością oznaczyć czasu, nie tylko naszych obserwacyi atmosferycznych, ale i tak ważnego faktu psychiczno-socyologicznego, jakim było ustępstwo kobiety u schyłku XIX w. ery naszej. Gdy się nad ranem zdrzemnąłem i w godzinę potem zbudziłem się, słońce już weszło i stało na niebie jasnem, przy silnym wietrze północno-wschodnim, który dawał uczuwać o wiele więcej wrażenie zimna, niżby się należało spodziewać po stanie termometru, wskazującym 3° R. Zaledwo oderwałem wzrok od barometru i jego 62.6[14], a oczom moim przedstawił się widok skróconej o pół łokcia sukni na naszej towarzyszce, dość misternie, bo nie mogąc doszukać się zwykłych igieł i nici, skróciła ją igłą cygańską nawleczoną szpagatem.
Że my mężczyźni potrafimy odpłacać się wzajemnością i być wspaniałomyślnymi, poczęliśmy tedy czynić nawzajem ustępstwa na rzecz toalety niewieściej w strojach naszych, obwiązując sobie głowy i szyje chustkami. Mnie się dostała w udziale czarna zostawiona przez panią D...ską chusteczka koronkowa, która ułożona na głowie, wdzięcznie spadała w festonach aż na ramiona; nasunięta na niej czapka była przewiązana pod brodą chustką białą.
Poczekawszy na Józka, który pobiegł był do tamtego szałasu po zgubiony tam wczoraj na przestanku serdak panny Stanisławy, drużyna nasza, wyglądając teraz jak marodery z pod Berezyny, ale dzielny stawiająca opór zimnu i wiatrowi, wyruszyła raźnie ku górnym południowym kresom doliny Pięciu Stawów. Pochód po równinie i usypisku, mimo takiej samej głębokości śniegu jak wczoraj, nie wydawał nam się zbyt przykrym pod jasnem wesołem niebem i weselszem słońcem, złocącem cały górny horyzont doliny z dwóch stron i również dalekie iglaste turnie od północy. Gdyśmy się zbliżyli do miejsca, gdzie się zlewają stoki Miedzianego i Świstówki, poprzedzający nas o paręset kroków górale zatrzymali się na zboczowem płaskowzgórzu i Obrochta zaczął rozglądać się w topografii miejscowości, badać teren i namyślać się nad kierunkiem drogi, któraby nas najbezpieczniej zaprowadzić mogła na tamtą stronę gór na dolinę Roztoki lub potoku Rybiego. Zadanie do rozstrzygnięcia wcale nie było łatwem. Przed nami w kierunku zwracającym się na lewo ciągnął się coraz wyżej stok zboczowy głównego trzonu tatrzańskiego, przechodził zataczając półkole w odramienie boczne, które u samych wyżyn rozszczepiało się w prawo i w lewo we dwa grzbiety Świstówki i Miedzianego, rozbiegające się od siebie, jak wyciągnięte w górę rożki ślimacze lub mocno odchylone od siebie rogi kozicy. Świstowiecki grzbiet na lewo szarzał ciemną żółcizną, a Miedziane na prawo czarną nagością, gdy stoki aż do stóp naszych tak głębokim okryte były śniegiem, że się zatarły nietylko wszelkie percie, ale same kontury i linie zboczy oraz stoków. Wszystkie dotychczasowe szlaki turystów i doświadczenia przewodników, strzelców i kłosowników za nic teraz ważyły i na nic się przydać nie mogły: trzeba było wybrać nową drogę odpowiednio do tych warunków, w jakich znajdowaliśmy się.
Snać nad tem przemyśliwał Obrochta: widoczne to było z całej postawy i zachowania się jego: to zataczał wzrokiem cały przed sobą widnokrąg, zatrzymywał go dłużej na Świstówce i Miedzianem, wytężał oczy ku jednemu punktowi, w który się wpatrywał długo i badawczo, potem spuszczał głowę na piersi, dumał i rozmyślał; znów się odwracał na prawo, przebiegał całą linię wierzchołków i zniżał wzrok ku stokom, słuchając uwag stojących za nim o dwa kroki Gustawa i Józka, którzy po kilku własnych słowach to wodzili wzrokiem za jego spojrzeniem, to patrzyli weń, jak w tęczę. Zdala od nas, wyżej na wzniesieniu kilkumetrowem wyglądał wraz z nimi wspaniale — jak wódz układający rozważnie ostateczny plan kampanii, mającej rozstrzygać o losach naszych.
Śledziliśmy go z żywem zajęciem i uwagą. Wreszcie spostrzegłszy połogą i dogodną pochyłość w kierunku głównego trzonu tatrzańskiego, wskazałem tam ręką pytająco: ażali to nie byłaby najwłaściwsza dla nas droga przejścia. Bartek spojrzał w tę stronę, poczem wskazał na słońce, a następnie powiódł i zatoczył ręką powolnie i urwał ją raptownie ku dołowi. Rozumiałem, co to miało znaczyć: droga z początku łatwiejsza, ale musielibyśmy zejść na drugą stronę głównego łańcucha i ocknąć się na stokach doliny Smreczyńskiej i na każdy sposób nawet do późnej nocy nie doszlibyśmy do Morskiego Oka, do którego zresztą należałoby się spuszczać przez straszne o tej porze wrota Chałubińskiego i po za Mnicha, przy których przewodnik nie mógłby wziąć na siebie odpowiedzialności za całość drużyny.
— Więc róbcie jako się wam zda najlepiej — wołam mu z całem natężeniem głosu: — to rzecz wasza, my za wami pójdziemy.
Bartek skinął ręką przed siebie na lewo i poszedł w kierunku północno-wschodnim. My za nim szliśmy najpierw tym górnego piętra stokiem południowym góry, który się pochyla ku Przedniemu Stawowi od południa, a następnie okalając dolinę wspinać poczęliśmy się na stok północny. Linia kierunku naszego prowadziła zboczem dość stromem, a jednocześnie podnosiła się wciąż w górę ukośnie w lewo ku północnemu wschodowi, a więc z początku odpowiadała mniej więcej kierunkowi letnich wycieczek, chyba o parę metrów wyżej od niego. Całe więc to zbocze wydało się nam teraz więcej stromem niż w lecie, tembardziej, że zamiast pokrycia trawiastego, miało śnieżne o grubych warstwach, które wypełniło jej wklęsłości i utworzyło jednę wielką spadzistość terenu. Przeżynaliśmy ją idąc w poprzek, a jednocześnie wciąż się wznosząc w górę. Mimo głębokiego śniegu, w który zapadaliśmy powyżej kolan, pochyłość nasza przedstawiała się tak stromą, że obie nogi każdego z nas nie mogły się naraz zmieścić przy sobie, aby się oprzeć na nich wygodnie i nasycać wzrok widokiem przepysznie wznoszącego się z przeciwległej strony naszej lewej Wołoszyna, Krzyżnego, Buczynowych. Było się wciąż narażonym na balansowanie na jednej tylko stopie. Trzymając straż tylną, prosiłem co chwila towarzyszów moich na przedzie, aby patrzyli tylko na nogi swoje i pogłębione przed niemi ślady góralskie, a unikali spoglądania w lewą stronę, zarówno na dalszy z drugiej strony doliny Wołoszyn, jak na bliższe od naszej strony pochyłości. Zawrót głowy, lub nieuważne postawienie kroku groziło usunięciem się w dół. Pilnowałem też bacznie, aby nie wyjmowano wpierw tylnej nogi, aż przednia znajdzie dostateczne oparcie w stopaju a cała postawa na zagłębianej w śnieg ciupadze. Panna P....ska czyniła na pozór zadość mym natarczywym uwagom i naleganiom: szła prosto nie odwracając głowy, co wszakże nie przeszkadzało jej spozierać od czasu do czasu zezem na drażniące jej ciekawość zbocze.
Gdyśmy wreszcie stanęli w siodełku pomiędzy grzbietem Świstówki a wschodnim Miedzianego, widok ztamtąd na dziką kotlinę u stóp naszych i rozległy krajobraz dolin ku Białce z majestatycznem obramieniem Wołoszyna na zachód a szeregu poszarpanych turni wschodnich z Muraniem na czele — wynagrodził w zupełności mgłę wczorajszą na Zawracie. Niestety, napawać się długo tym widokiem nie mogliśmy, bo silny wiatr wionął, a przed ponowieniem się jego Bartek radził przejść pozostały etap niebezpieczny i naglił na dalszą drogę.
Zamiast jak latem pójść na lewo ku wyżynom Świstówki, zwróciliśmy się na prawo ku Miedzianemu. Turystom zwiedzającym tamte strony wiadomo jeśli nie z doświadczenia, to z wejrzenia — czem jest ta góra: grzebień ostry a gładki, raczej grań podniesiona na przestrzeni godziny drogi nader stromo bo pod kątem 75°, który miejscami obniża się do 65° a niekiedy znów podnosi się do 85°, a wiec prawie prostopadle i pionowo; zbocza grani, mało co mniej strome, pochylone są na przestrzeni o wiele rozleglejszej, prawe (północne) ku dolinie pięciu Stawów, lewe (południowe) ku dolinie Roztoki; oba lśniące skorupą śnieżną, tak samo przeciwległy stożek Świstówki pokryty oponą białą aż do czubka, gdzie niegdzie tylko ukazując sterczące wiechy zeschłej żółtej trawy, jakby kosmyki płowe wyglądające z pod czepca. Natomiast cały grzbiet Miedzianego wolny od bieli, zwiany ze śniegu, lśniał czarną lub szarą nagością piarg i skały, gdzie nie gdzie tylko ze szczelin i rozpadlin majacząc małemi plamami śnieżnemi. Grozę terenu zwiększał brak linii stycznych najwyższej wierzchołkowej części końca grzebienia z terenem dalszym rozbiegającym się od niego: nie widać ich było od siodełka, tak że się zdawało, iż wierzchołek ten nie jest przyparty do trzonu gór poprzecznych, lecz jakby sterczący w powietrzu na podobieństwo kantu ostrego dwóch olbrzymich płaszczyzn pochylonych ku sobie pod kątem ostrym, podniesiony do góry wysoko w przestwór powietrzny, a oparty tylko niższą dolną częścią o ziemię, t. j. o siodełko.
Gdyśmy spojrzeli w górę na tę do przebycia piętrzącą się tak groźnie grań, niemiło i mdło niejednemu w duszy się zrobiło. Ale gdy Bartek odważnie poszedł naprzód, a Gustaw i Józek za nim, poszliśmy i my reszta w ślady ich. Żadnego z górali nie chciałem zostawiać w odwodzie, bo przy takich właściwościach terenu na nic by się ich pomoc i tylna straż nie przydała; przeciwnie, skoro śliskie lub usuwające się piargi nie dawały mocnego oparcia nogom, góral zajmujący ostatni posterunek w razie usunięcia się poprzedzającego go wędrowca, chcąc go powstrzymać, musiał by impetem upadku sam być obalony i powiększyłby tylko liczbę ofiar; gdy przeciwnie idąc na przedzie mogliby każdy z nich ostrożnie i uważnie podać rękę z tyłu idącym i w razie ciężkiego niebezpiecznego przejścia pomódz do dźwignięcia. Jakoż praktyka niebawem stwierdziła słuszność tego przewidywania i zarządzenia.
Pierwszy wysforował się naprzód Józef D., i nabrawszy przez dwa dni pochodu w górach wprawy, już nie wspinał się, a kroczył naprzód tak odważnie z pewnością siebie a spokojnie jak zahartowany w boju, idący do szturmu żołnierz. Dopiero przed samym wierzchołkiem począł się ślizgać, padać na kolana i czołgać się z coraz to większą trudnością, wreszcie obsunął się nieco i z rozkrzyżowanemi rękoma legł brzuchem na mocno spadzistej wklęsłości grani: nogi jego oparły się o jakiś natrafiony wystający złom grzbietu piargowego, ręce ślizgały się po szklistej powierzchni grani, a od głowy do najbliższego kamienia, za któryby się zaczepić można było i posunąć dalej zalegała podniesiona w górę przestrzeń na przeszło sążeń odległości; ani sposobu jej przebyć. W tej chwili wznoszący się Gustaw naprzód, obejrzał się, wbił jedną ręką ciupagę w piargi, drugą chwycił się za sterczący głaz, wyciągnął się w dół jak struna, podał obie swe stopy D....iemu, a gdy ten je pochwycił rękoma, począł się kurczyć jak robak i wyciągać naprzód żywą u nóg swoich wagę.
My reszta tymczasem od dołu wznosiliśmy się powolnie ale statecznie do góry. Piargi z początku były suche i trocha skrzepłe, więc szło się prawie tak samo jak latem na Zawracie, powoli jednak stawały się one twardszemi, spójniejszemi, a tu i owdzie przesiane wąskiemi podłużnemi smugami lodu lub nawet kosmykami śniegu; a że spadek pochyłości grani podnosił się stromo, wypadało nieraz raczkować. Mając bezpośrednio przed sobą towarzyszkę naszą, starałem się jak najmocniejszą wyszukiwać podstawę dla niej, aby i samemu zabezpieczyć się i w razie jej obsunięcia po ostrej grani w dół, zatrzymać na sobie; jednocześnie wystawiałem ciupagę z prawą, a rozpostartą lewą rękę z lewej strony, aby przeszkodzić staczaniu się po bocznych pochyłościach grzbietu miedzianego. Widząc to oskrzydlanie jej, zaczyna ona wyrażać obawę o mnie samego i oglądać się w dół, narażając się na niebezpieczeństwo upadku.
— Proszę się nie oglądać — rzekłem z niecierpliwością — wyrażanie uczuć troski zostawmy na później.
Uwaga nie skutkuje; oglądanie się w dół wywołuje pozycyę tak wygiętą, że grozi utratą równowagi, zwaleniem się na mnie i stoczeniem w przepaść.
— Przez Boga miłosiernego, zaklinam panią, o zaniechanie tej gimnastyki, bo się usunę stąd precz.
Wydostajemy się w milczeniu na połowę wysokich grani. Zrywa się wiatr silny od północnego wschodu i prze nas ku spadzistości, a co gorsza — zaczyna igrać i swawolić z sukienką towarzyszki naszej, nieco ukróconą szpagatem góralskim przy Wielkim stawie. Ona się znów ogląda, a zgarniając sukienkę zaczyna błagać:
— Niech pan idzie naprzód.
— Choćbym nawet chciał opuścić swoje stanowisko i pozostawić panią za sobą, którędy przejdę?
— Ja pana bardzo proszę — ponawia błaganie z bolesnym wyrazem twarzy.
— Czy pora teraz myśleć o toalecie? Naprzód! — zawołałem surowo.
Wówczas na wysokości 7.000 (siedmiu tysięcy) stóp wyprostowuje się, wyjmuje z pod szyi spinkę srebrną, pochyla się i łączy nią najniższy tylny brzeg sukni z przednim, tworząc z niej kostyum podobny do szalwarów tureckich. Na ten widok wołam ku wyżynie na Gustawa, aby spieszył z podaniem ręki, a sam powoli a dyskretnie usuwam się nieco w bok po rozszerzonej w tem miejscu grani.
Gustaw nie rychło pospieszył, bo był właśnie zajęty w górze D...skim; gdy wszakże po niejakim czasie gotowy do usług »zniżył się« i chciał podać rękę »panience«, oparła się temu, woląc sama wznosić się naprzód; zaledwo wszakże tamten odsunął się od niej odrobinę precz, przywołała go znowu, prosząc o pomoc; zbliżył się, wyciągnął rękę, i znów odmówiła, zadowalniając się widokiem i bliską obecnością siły ratunkowej uosobionej w Gustawie, która jej dodawała otuchy i pewności kroczenia naprzód. I tak się to powtarzało ciągle, aż zniknęli mi oboje pod wierzchołkiem z oczu.
Zanim to wszakże nastąpiło i zanim wogóle Gustaw pospieszył, ja usunąwszy się na bok i zaczekawszy chwilkę, zacząłem wspinać się małym żlebkiem równoległym do tej po głównym grzbiecie grani perci, którą był wskazał Bartek Obrochta, i po której wspinali się wszyscy, a na samym końcu towarzyszka nasza. Podniosłem głowę w górę, ażeby zbadać — na ile zszedłem z tej drogi i jak wiele wzniosła się w górę drużyna cała. Była to właśnie chwila, kiedy Gustaw kurcząc się wyciągał nogami swemi D....skiego. Na ten widok, mimo niewygodnej pozycyi własnej, parsknąłem śmiechem. Czy to wskutek nieuwagi, wywołanej zapatrzeniem, czy przez wstrząśnięcie ciała śmiechem, noga mi się powinęła na piargach, tracę równowagę i jak byłem pochylony nad ziemią, tak czuję, że się zaczynam po niej usuwać; przypadam jeszcze bliżej twarzą ku piargom, czepiając się ich obu rękoma, gdy z jednej z nich wymyka mi się ciupaga i przeszedłszy pod pachą ślizga się wzdłuż ciała na dół; w obawie utracenia tak dzielnej pomocy w górach, chwytam ją prawą ręką, lewa nie mogąc udźwignąć całego ciężaru ciała, już zachwianego w równowadze, odrywa się od wystającego z piargi złomu skalnego i zaczyna się staczać po prawym kancie grzebienia z nogą prawą pochyloną ku przepaści stoku nad doliną Pięciu stawów: już stoczyłem się w jednej sekundzie o parę sążni w dół, jeszcze chwilka i albo całe ciało przechyli się w prawo ku przepaści, albo stoczy się ku siodełku Świstówki. Chwytam się konwulsyjnie ciupagą piarg, a lewą nogą z całem wytężeniem płużąc po grzbiecie Miedzianego, uczuwam wystający mały złom skalny; jednocześnie gwałtowny wiatr dmący od minuty, odsuwa mię od pochyłości południowej i prze z całą gwałtownością ku wyżynom. Zostałem na chwilę ocalony...
Wytchnąwszy w zawieszeniu nad przepaścią, zaczynam wydobywać się stamtąd i kierując się na lewo wspinać wyżej, aby trafić na perć środkowego grzebienia grani. Sprawa wcale nie była łatwą. Gdybym był się nie zsunął z owego grzebienia, mimo stromego jego wzniesienia i ostrego kantu, mógłbym go osiodławszy raczkować i wznosić się wyżej jakby po koniu, który dęba stanął. Lecz jeśli to porównanie jest właściwem, to ja w tej chwili byłem uczepiony prawej strony brzucha owego olbrzymiego stojącego dębem konia i ślizgałem się właśnie po tym brzuchu, aby dostać się na grzbiet jego i jednocześnie posuwać się naprzód. Uciążliwość posuwania się w tych dwóch skombinowanych razem kierunkach wzmagał brak wszelkiego punktu oparcia dla rąk i nóg, oraz silny wiatr, który znów z całą gwałtownością dąć począł. Uratowana ciupaga oddała mi wówczas nieocenioną usługę: rąbałem nią stopaje w lodzie i piargach aż skry się sypały. W miarę tego jak jeden stopaj był gotowy, zagłębiałem tam prawą rękę, a ciupagę przerzucając w lewą, kułem nią drugi nieco wyżej, a wówczas zagłębiałem weń palce i wznosiłem się o krok wyżej. Po kilkunastu minutach takiej natężonej pracy, ręce mi skostniały i omdlały; zsunięta w tył grzbietu burka moja kocowa dusiła mię za gardło i tamowała oddech; owa niewieścia koronkowa chustka czarna w szamotaniu się i wietrze zsunęła mi się na oczy, zasłaniając światło do koła, gorący pot kroplisty zalewał twarz i budził pragnienie, które gasiłem gorączkowo przykładając usta do ziemi i gryząc lód lub napotkane tu i owdzie płaty twardego śniegu. Co chwila życie mi wisiało na włosku: niedostateczne zagłębianie ręki w stopaj, lub poślizgnięcie nogi, niemającej żadnego oporu, staczało mię niechybnie na dół na prawo, wprost lub na lewo. Skoro się już wydostałem na środkowy grzbiet grani, nie tylko grube wełniane rękawice przedarły się zupełnie, ale i palce od grzebania w piargach pokrwawiły się niemiłosiernie, sprawiając ból za każdem nowem zagłębieniem onych w stopajach, a siły coraz bardziej się wyczerpywały w gorączkowem szamotaniu się z przeszkodami. I dziwna: mimo tej gorączkowości stawał mi co chwila z całym spokojem i z całą plastyką obraz niemal pewnego upadku i stoczenia się mego w dół. Mimo, iż jeszcze podówczas nie wiedziałem opowiadań Sobały o owych zaginionych juhasach na Zawracie, przedstawiałem sobie zupełnie analogiczny z nimi upadek mój co chwila spodziewany: koziołek wstecz na głowę i piłkowanie a podskakiwanie całego ciała, aż do roztrzaskania się onego na dole.
Naraz słyszę nad sobą głos przestraszonego Józka:
— Oj rety! A kandyżeście poszli, panie!
Odsłaniam łokciem nawisłą nad oczyma koronkę, podnoszę głowę do góry i widzę jak o trzy sążnie nademną na przodzie stoi Józek i nie mogąc przyjść mi z pomocą z powodu pionowego w tem miejscu grzbietu grani, oddzielającego mię od niego, patrzy na mnie z wyrazem kilku sprzęgniętych naraz uczuć: trwogi, beznadziejnej rozpaczy i nadmiernego spółczucia a żałości w oczach. Zdziwiłem się — skąd ma ciupagę w ręku, skoro swoją stracił wczoraj na Zawracie. Ale rychło poznałem wątły i lekki czekanik panny P....skiej, która wydostawszy się już na wierzch, a zaniepokojona zniknięciem mojem i usunięciem się ze środkowej grani, posłała ku mnie Józka.
— Daj mi linę ratunkową — krzyknę ku niemu: — wszakże kazałem wam wziąć liny.
— Kiej nie mam, panie — odrzecze — przy Gustawie ona.
Podniosłem jeszcze wyżej wzrok ku górze: ani Gustawa, ani nikogo z reszty drużyny nie widać. Zanim po niego poszedłby Józek i przyszliby mi z liną, upłynęłoby pół godziny czasu: za długo, zwątpiłem, ażali wystarczą mi siły przeczekania tyle czasu w zawieszeniu; przed upływem pół godziny albo mię one opuszczą i stoczę się w przepaść, albo sam się posunę naprzód na miejsce bezpieczniejsze.
— Mam pasek przy sobie! — woła dalej Józek.
I począł rozpinać z siebie długi na sążeń skórzany pas góralski.
— A masz tam przy sobie skałę lub kosodrzewinę? — pytam.
— Mam kosówkę.
— Chybkaj na ziemię i schwyć się ręką za krzak.
W okamgnieniu przypadł ku ziemi, schwycił się jedną ręką za kosodrzewinę, a drugą wyciągnąwszy się na całem ciele, podał mi pasek. Schwyciwszy go i pomagając sobie drugą ręką uzbrojoną w ciupagę, wydostałem się rychło na właściwą tę samą drogę grani, po której był poprowadził Bartek całą drużynę. Tam już z łatwością czepiając się dobroczynnych krzaków kosodrzewiny, w kwadrans potem sięgnąłem wierzchołka Miedzianego i połączyłem się z resztą towarzystwa, z którem już razem ruszyliśmy w dół po za Świstówkę i zaraz[15] po południu stanęliśmy na Opalonym Wierchu.
Trudno orzec, — które z dwóch uczuć najbardziej zadowalnia serce człowieka, czy wzmagająca się coraz z siłami w górach żądza wciąż gonienia w nieznane światy wśród walk fizycznych i duchowych i pokonywania co krok przeszkód i niebezpieczeństw, — czy też zadowolenie z pokonania tych ostatnich, cisza a spokój po przebyciu tych walk? Po dwudniowych szamotaniach się, poraz pierwszy w całej pełni zaznałem teraz tego drugiego uczucia, połączonego z innem, nie mniej błogiem, choć rzadkiem, niekiedy upragnionem a możliwem tylko w takich przestworach niezaludnionych jak szczyty tatrzańskie. Byliśmy już stanowczo poza sferą wszelkich niebezpieczeństw, a jednak jeszcze na takim terenie, dokąd nie sięgnęły siedliska ludzkie, a o tej porze nawet stopa śmiałka przygodnie tu nie zabłądziła. Zatrzymaliśmy się w tem miejscu zbocza Opalonego skąd po przez dolinę Roztoki wzrok wyraźnie obejmował groźną spadzistość Krzyżnego. O kilkanaście kroków niżej od nas kończyły się w głębokim śniegu świeże ślady stóp ludzkich w kierunku od Roztoki. Z początku myśleliśmy, że dążył tędy p. P., o którym słyszeliśmy, że miał pójść w góry; może dotarł tędy od Roztoki i pragnął przedostać się przez Miedziane lub Świstówkę w dolinę Pięciu Stawów tj. z przeciwnej strony w te same okolice, któreśmy świeżo przebyli, lecz trafiwszy na niezmożone przeszkody, cofnął się z powrotem. Gdy jednak tuż obok trafiliśmy na ślady stada kozic, powzięliśmy przekonanie, że to musieli tamtędy przechodzić kłusownicy. Jakoż w kilka dni później dowiedzieliśmy się od samego P., że chodził w tym czasie w góry, ale w stronę doliny Pańszczycowej. Zeszedłszy jeszcze niżej w kierunku ku Rybiemu Potokowi wśród ciszy i ciepła promieniejącego od słońca, rzuciliśmy się z rozkoszą w śnieg i odświeżaliśmy podniebienia i usta świeżo zachowanemi na krzakach jagodami rosnącej tu w śniegu soczystej bruśnicy. Smak ich dodawał nam tylko tej rzeźwości i pogody umysłu, jaką już uczuwaliśmy na widok otaczających nas zewsząd przestworów bezbrzeżnych, nie krępowanych żadnemi przykremi urządzeniami ludzkiemi. Jeśli kiedyindziej człowiek uznając dobrodziejstwa uspołecznienia i cywilizacyi, chętnie składa nieodbicie dla jej utrzymania potrzebne ofiary i ponosi ciężary, to rad był teraz, że nie zna ani tych dobrodziejstw, ani tych ciężarów; w duszy mu błogo było, że się choć raz może obyć bez kodeksów, paragrafów, mundurów i t. d.; gotów zrozumieć możliwość istnienia lepszej cząstki aspiracyj szlachetnych — bodaj u opryszków, lub zazdrościć ptakom niebieskim.
Tak, ptakom. One tu już zalatują, już szczebioczą, już ożywiają świergotaniem swojem obie doliny — Roztoki i Rybiego potoku, które w niższych swych połaciach zalesione świerkami, jodłami i bukami; podszyte ciepłym mchem, wśród którego bujnie mimo zimy zielenią się: paprotka, gadzie ziele, czernica, bruśnica i inne nieznane w pasie kosodrzewiny i turni, lub zamarłe na zimę gdzieindziej. Cicho tu, pogodnie i ciepło jak na wiosnę.
Objęły nas znowu zimno i wiatr, gdy około 3-ciej godziny popołudniu zbliżyliśmy się do Morskiego Oka. Słońce już się skryło za góry, więc mimo pogodnego nieba wszystkie do koła jeziora turnie tonęły w wysokich cieniach; jeden tylko szczyt Mnicha migotał złotemi blaskami jakby otoczony aureolą wśród otaczającej go pomroki. Smętna, zimna cisza panowała do koła. Zwierciadło jeziora zamarznięte i pokryte śniegiem, przeświecało wszakże nieco lodowatością skorupy, a pośrodku przez całą długość linii poprzecznej widniała rysa, jakby szczelina z pęknięcia, połyskująca jaskrawo i odrzynająca się wyraźnie tym połyskiem od reszty powierzchni jeziornej.
Szczęśliwe przybycie nasze zapisawszy na zewnętrznej ścianie zamkniętego schroniska Towarzystwa Tatrzańskiego, udaliśmy się do otwartej szopy góralskiej i tam przy rozpalonem ognisku uwarzywszy i zjadłszy resztki zapasów naszych, przy zapadającym zmroku puściliśmy się w drogę powrotną do Zakopanego na Bukowinę.
O północy przybyliśmy na Łysą polanę i zanocowaliśmy u leśnika Dziadonia, tego samego, którego latem z. r. byli pochwycili hajducy węgierscy, a który im tak szczęśliwie umknął z więzów. A było też dla kogo umykać; obsiadła go dziatwa jak sikory: ćwierć kopy jak obszył, wszystko w jednej izbie, rozgrzanej do 30° Reaumura. Można sobie wyobrazić — jakiej łaźni zażyliśmy. Kiedym, w nocy rozzuł się, epiderma skóry na nogach, zziębniętych i przemokłych całodziennem brodzeniem w śniegu, a następnie rozgrzanych ową nadmierną ciepłotą — za dotknięciem rąk oddzielała się plastrami i warstwami całemi.
Górale znużeni popadali na gołą ziemię jak kamienie, nie czekając nawet na siano, po które Dziadoń poszedł na pościółkę, ani na wieczerzę góralską, którą się zajęła towarzyszka nasza, w oczekiwaniu na drugą wyprzątaną dla niej na nocleg izbę.
Nazajutrz doszedłszy pieszo do Bukowiny i posiliwszy się winną polewką, powróciliśmy saniami do Zakopanego.

∗                    ∗

Nazajutrz po powrocie do Zakopanego spotykam Sabałę, który krocząc przez Krupówki ze swemi nieśmiertelnemi gęśliczkami w rękawie czuhy, zapatrzony jak zwykle w dalekie światy, nuci wesoło półgłosem:

Pytają się ludzie, czy Sabała żyje:
A on w Morskiem Oku dobre winko pije.

— Ej, ojcze — przerywam mu znienacka niewidziany przezeń — chyba tym razem nie wy, a kto inny spijał to winko przy Morskiem Oku.
— Prose piechnie — odpowie mi markotnie: — ludzie tera som barzo pracobliwi i ciekawi, chcieliby wszytko widzieć.
— Chybaż to nagany warte?
— Eh, nie, ino nie godzi się igrać z życiem własnem. Chwałać Bogu, że Wasza Miłość wrócili cało tym razem, ale Sabała Wam zakazuje chodzić tak drugi raz.
Pomijając bezwzględną potrzebę duszy i w ogóle pobudki osobiste, oraz względy naukowe, sprawa wycieczki mojej musiała być tak postawioną: prędzej lub później należało komuś z polskiej strony przejść Tatry zimą. Konieczność ta dopóty przedstawiałaby się co roku naglącą wobec nauki, społeczeństwa i aspiracyj duchowych człowieka, dopóki nie została by dokonaną. Szło tylko o inicyatywę.
Jeżeli piszącemu daną była możność przejść Alpy, Bałkany, Himalaje, Tien-Szan i Kueń-Łuń, to jużci bardziej niż ktokolwiek inny miał on prawo i obowiązek przejść Tatry w porze zimowej. A jeśliby kto mniemał, że już nie to prawo i nie ten obowiązek, ale i owa konieczność nie ciężyła w jednakiej mierze na reszcie uczestników wyprawy mojej, to może zechce pamiętać, że pewna szczypta heroizmu, pogarda śmierci, męstwo, wytrwałość i cała ta suma podniosłych uczuć i wrażeń, jakie dały Tatry zimą, nie są czynnikami zbytecznemi dla społeczeństw ludzkich, a naszego w szczególności.
Z tem wszystkiem, jak Sabała prawdę mówił o dwunastu juhasach na Zawracie (mniejsza o to — czy to prawda podmiotowa czy przedmiotowa: on jako filozof i artysta nie potrzebował faktów specyfikacyjnych; dość mu było możliwości i konieczności logicznej), tak też miał słuszność w dwóch wypadkach. Myśmy w wyprawie byli tak zabezpieczeni własną ostrożnością, temperaturą łagodną, doświadczeniem, dostatkiem światła (była pełnia księżyca), siłą uczestników, że bardzo trudno zdarzyć się może, aby się rychło i tak łatwo powtórzył zbieg tak sprzyjających okoliczności. Wiedzą o tem doskonale tacy znawcy tych warunków i tutejszych okoliczności jak górale, toć żaden z pytanych poza moim przewodnikiem nie chciał brać na siebie odpowiedzialności w ponownej wyprawie, jaką przedsiębrać tą samą drogą pragnęli dwaj turyści, którzy byli przybyli do Zakopanego we dwa tygodnie po naszej wyprawie na wieść o szczęśliwem onej dokonaniu. Pomijając Zawrat, życie nasze na Miedzianem w ciągu dwóch godzin co chwila tylko wisiało na włosku; a gdyby tylko o pięć stopni obniżyła się była temperatura w czasie dwóch dni pochodu między Czarnym Stawem a Morskiem Okiem, to jeślibyśmy nie zamarzli po drodze, wrócilibyśmy z poodmrażanemi rękoma, nosami i uszami. Stanowczo więc nie radzę takiej wycieczki tym, którzy by jej się podjąć chcieli dla samej brawury lub chluby: do tych uczuć w zbyt nierównym stosunku zostaje suma niebezpieczeństw.
Usprawiedliwić może turystę w tym razie tylko nieodwołalna wewnętrzna poważna potrzeba duszy ludzkiej lub wzgląd na naukę (dla żołnierza wzgląd militarny). W pierwszym wypadku rady są zbyteczne, w drugim radziłbym wybrać się na obserwacye na cały tydzień, a w takim razie pomyśleć jeszcze w jesieni o sprowadzenie obfitych zapasów drzewa na ogień w punktach obserwacyjnych i noclegach, a następnie dobrze porachować się z siłami górali i własnemi; w końcu ograniczyć się na personalu męskim, bo choćby się znalazła nawet tak wytrwała i odważna towarzyszka jak nasza, zawsze obecność kobiety będzie wzajem krępującą swobodę ruchów.







  1. Studentowicz.
  2. Znajdującym się na Jordanówce.
  3. W Zakopanem w tymże czasie ciepłota wynosiła — 5°₂, a ciśnienie powietrza —.
  4. Drzewo z korzeniem obalone przez burzę lub wiatr szalony.
  5. Ogień.
  6. Herbatę.
  7. Przeganiała, spieszyła od razu. O takich przewodnicy mniemają, że daleko nie zajdą w górach. Gdy, przeciwnie, turysta idzie powoli, miarowo, poprzestaje na krótkich wypoczynkach, stojąco bez zasiadania na chwilę, — przedstawia to dla przewodnika pewien rodzaj egzaminu zadowalniającego, daje mu pewność, że taki nie ustanie w drodze, że go nie będzie musiał nieść z powrotem na barach.
  8. W porównaniu z Zakopanem, gdzie znów termometr wskazywał — 7° R.
  9. Poniewierać.
  10. W Zakopanem o tej porze obserwacye w zakładzie Dra Chramca wskazywały ciepłotę + 3 Reaumura przy stanie nieba pochmurnym i wietrze południowo-zachodnim.
    Powyższą obserwacyę przy Zmarzłym na Zawracie, tudzież jeszcze jednę wciągu podróży dokonałem nie sam, lecz jeden z górali, przy którym były narzędzia, a którego przywoływać ze znacznej odległości byłoby rzeczą trudną.
  11. Dyć se pod Zawratem,
    Przy tym Zmarzłym stawie,
    Jest Koliba zbójecka
    Wyrobiona w skale.
    (Z „pieśni“ przez Gustawa St. zebranych).
  12. W Zakopanem przeprowadzono obserwacyę o 6-tej godzinie: ciepłota wynosiła +1.25.
  13. 1.676 m. rachują wyniesienie zwierciadła Wielkiego Stawu nad poziomem morza. Granica pasu reglowego świerków sięga 1.486 m. nad poziom morza po stronie północnej Tatr, po za tą granicą wyżej znika on zupełnie.
  14. W Zakopanem o 8-ej dnia tegoż termometr stał na 3.5, barometr o 13.8 wyżej. Dalszych obserwacyj w górach nie czyniliśmy z powodu zatrzymania się zegarków naszych i niebezpieczeństwa na Miedzianem.
  15. Szli my tak przez Zawrat
    I przez Pięć i stawy.
    Przyszli do Morskiego Oka
    Tam przez Wirch miedziany.
    (Pieśń Zakopańska ze zbioru Gustawa).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Grzegorzewski.