Strona:Jan Grzegorzewski - Pierwsza wyprawa zimowa przez Zawrat do Morskiego Oka.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzu i Obrochta zaczął rozglądać się w topografii miejscowości, badać teren i namyślać się nad kierunkiem drogi, któraby nas najbezpieczniej zaprowadzić mogła na tamtą stronę gór na dolinę Roztoki lub potoku Rybiego. Zadanie do rozstrzygnięcia wcale nie było łatwem. Przed nami w kierunku zwracającym się na lewo ciągnął się coraz wyżej stok zboczowy głównego trzonu tatrzańskiego, przechodził zataczając półkole w odramienie boczne, które u samych wyżyn rozszczepiało się w prawo i w lewo we dwa grzbiety Swistówki i Miedzianego, rozbiegające się od siebie, jak wyciągnięte w górę rożki ślimacze lub mocno odchylone od siebie rogi kozicy. Świstowiecki grzbiet na lewo szarzał ciemną żółcizną, a Miedziane na prawo czarną nagością, gdy stoki aż do stóp naszych tak głębokim okryte były śniegiem, że się zatarły nietylko wszelkie percie, ale same kontury i linie zboczy oraz stoków. Wszystkie dotychczasowe szlaki turystów i doświadczenia przewodników, strzelców i kłosowników za nic teraz ważyły i na nic się przydać nie mogły: trzeba było wybrać nową drogę odpowiednio do tych warunków, w jakich znajdowaliśmy się.
Snać nad tem przemyśliwał Obrochta: widoczne to było z całej postawy i zachowania się jego: to zataczał wzrokiem cały przed sobą widnokrąg, zatrzymywał go dłużej na Swistówce i Miedzianem, wytężał oczy ku jednemu punktowi, w który się wpatrywał długo i badawczo, potem spuszczał głowę na piersi, dumał i rozmyślał; znów się odwracał na prawo, przebiegał całą linię wierzchołków i zniżał wzrok ku stokom, słuchając uwag stojących za nim o dwa kroki Gustawa i Józka, którzy po kilku własnych słowach to wodzili wzrokiem za jego spojrzeniem, to patrzyli weń, jak w tęczę. Zdala od nas, wyżej na wzniesieniu kilkumetrowem wyglądał wraz z nimi wspaniale — jak wódz układający rozważnie ostateczny plan kampanii, mającej rozstrzygać o losach naszych.
Śledziliśmy go z żywem zajęciem i uwagą. Wreszcie spostrzegłszy połogą i dogodną pochyłość w kierunku głównego trzonu tatrzańskiego, wskazałem tam ręką pytająco: ażali to nie byłaby najwłaściwsza dla nas droga przejścia. Bartek spojrzał w tę stronę, poczem wskazał na słońce, a następnie powiódł i zatoczył ręką powolnie i urwał ją raptownie ku dołowi. Rozumiałem, co to miało znaczyć: droga z początku łatwiejsza, ale musielibyśmy zejść na drugą stronę głównego łańcucha