Strona:Jan Grzegorzewski - Pierwsza wyprawa zimowa przez Zawrat do Morskiego Oka.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

który dęba stanął. Lecz jeśli to porównanie jest właściwem, to ja w tej chwili byłem uczepiony prawej strony brzucha owego olbrzymiego stojącego dębem konia i ślizgałem się właśnie po tym brzuchu, aby dostać się na grzbiet jego i jednocześnie posuwać się naprzód. Uciążliwość posuwania się w tych dwóch skombinowanych razem kierunkach wzmagał brak wszelkiego punktu oparcia dla rąk i nóg, oraz silny wiatr, który znów z całą gwałtownością dąć począł. Uratowana ciupaga oddała mi wówczas nieocenioną usługę: rąbałem nią stopaje w lodzie i piargach aż skry się sypały. W miarę tego jak jeden stopaj był gotowy, zagłębiałem tam prawą rękę, a ciupagę przerzucając w lewą, kułem nią drugi nieco wyżej, a wówczas zagłębiałem weń palce i wznosiłem się o krok wyżej. Po kilkunastu minutach takiej natężonej pracy, ręce mi skostniały i omdlały; zsunięta w tył grzbietu burka moja kocowa dusiła mię za gardło i tamowała oddech; owa niewieścia koronkowa chustka czarna w szamotaniu się i wietrze zsunęła mi się na oczy, zasłaniając światło do koła, gorący pot kroplisty zalewał twarz i budził pragnienie, które gasiłem gorączkowo przykładając usta do ziemi i gryząc lód lub napotkane tu i owdzie płaty twardego śniegu. Co chwila życie mi wisiało na włosku: niedostateczne zagłębianie ręki w stopaj, lub poślizgnięcie nogi, niemającej żadnego oporu, staczało mię niechybnie na dół na prawo, wprost lub na lewo. Skoro się już wydostałem na środkowy grzbiet grani, nie tylko grube wełniane rękawice przedarły się zupełnie, ale i palce od grzebania w piargach pokrwawiły się niemiłosiernie, sprawiając ból za każdem nowem zagłębieniem onych w stopajach, a siły coraz bardziej się wyczerpywały w gorączkowem szamotaniu się z przeszkodami. I dziwna: mimo tej gorączkowości stawał mi co chwila z całym spokojem i z całą plastyką obraz niemal pewnego upadku i stoczenia się mego w dół. Mimo, iż jeszcze podówczas nie wiedziałem opowiadań Sobały o owych zaginionych juhasach na Zawracie, przedstawiałem sobie zupełnie analogiczny z nimi upadek mój co chwila spodziewany: koziołek wstecz na głowę i piłkowanie a podskakiwanie całego ciała, aż do roztrzaskania się onego na dole.
Naraz słyszę nad sobą głos przestraszonego Józka:
— Oj rety! A kandyżeście poszli, panie!
Odsłaniam łokciem nawisłą nad oczyma koronkę, podno-