Ostatni mnich w Orłowej

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Dominik Ściskała
Tytuł Ostatni mnich w Orłowej
Wydawca Dziedzictwo bł. Jana Sarkandra dla ludu polskiego na Śląsku
Data wyd. 1924
Druk Dziedzictwo bł. Jana Sarkandra dla ludu polskiego na Śląsku
Miejsce wyd. Cieszyn
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
KS. DOMINIK ŚCISKAŁA.
OSTATNI MNICH W ORŁOWEJ
CIESZYN.
DRUKIEM I NAKŁADEM „DZIEDZICTWA BŁ. JANA
SARKANDRA DLA LUDU POLSKIEGO NA ŚLĄSKU“.
1924.


Braciom z nad Olzy na otuchę
poświęcam

Starsi mieszkańcy Orłowej pamiętają zapewne swój dawny kościółek na wzgórzu z potężną jak baszta wieżą, z grubymi murami o małych, zaokrąglonych oknach. Był to zabytek z dawnych czasów, a chociaż nie była to pierwsza budowa na tem miejscu, to przynajmniej »presbyteryum«, gdzie jest główny ołtarz, sięga początków XIV., jeżeli nie XIII. wieku. Nizko założone łuki gotyckie są nieomylnym znakiem pierwszych prób w tym stylu w naszym kraju. Budowniczy jakby się lękał wyżej zakładać sklepienie, nie dowierzając jeszcze swemu doświadczeniu.
Dziś, cokolwiek dalej na zachód, wysuniętym frontem wzniesiono wielką świątynię o dwóch smukłych gotyckich wieżycach, ale stare presbyteryum ocalało. Znawcy i miłośnicy sztuki nie dopuścili do zburzenia czcigodnego zabytku przeszłości — i tak widzimy w niezupełnem harmonijnem połączeniu: najdawniejszy pomnik budowy gotyckiej z dumną, pretensyonalną robotą dwudziestego wieku.
Sześćset lat upłynęło od założenia starodawnej świątnicy aż do wzniesienia sterczących dziś wieżyc; nic dziwnego, że matka sędziwa jakoś smutnie spogląda na dumne swe córy. Jakby ich już rozumieć nie mogła. I gdy ona zwrócona na wschód według dawnej tradycyi kościelnej spogląda w głąb ziem polskich, wieżyce zdają się więcej skłaniać na zachód, tam, skąd jęk maszyn dolatuje, stuk kilofów z ziemi się wydobywa, a strzeliste kominy snopami dymu pod chmury buchają.
Tak na krawędzi dwóch rozmaitych światów stoi wzgórze orłowskie, a na niem nowa świątynia. Dwa światy podają sobie dłonie pod jej błyszczącym dachem, dwie cywilizacye niejako spotkały się oko w oko na tem dębami i lipami ocienionem wzgórzu.
Orłowa i pierwotny kościół oraz dawny klasztor orłowski zawdzięcza swe powstanie Benedyktynom polskim z Tyńca. Prócz samej Orłowej należało do opactwa orłowskiego 22 wsi w okolicy. Tak było do czasów reformacyi. Wojna trzydziestoletnia zmieniła wszystko. Benedyktynów wymordowano a dobrami opackiemi podzieliła się okoliczna szlachta, sprzyjająca reformacyi.
Kiedy i jak zjawili się w Orłowej Bene­dyktyni czescy, nie wiadomo. Do dziś kwestya ta jest niezupełnie wyświetlona. Może który z wychowanków gimnazyum orłowskiego wyjaśni kiedy źródłowo tę sprawę, która bezsprzecznie dziś po setkach lat rozdarła nam Śląsk i zaważyła tak boleśnie na szali dziejów naszego Śląska.

I.

Było to w skwarny dzień sierpniowy. Drogą od Ostrawy tumany kurzu, podnoszące się bez przerwy, wskazywały na niezwykły ruch. Droga, jak na owe czasy, w dosyć dobrym utrzymana była stanie. Mimo to wskutek długiej posuchy taki zrobił się kurz, że trudno było oddychać, zwłaszcza jeżeli większa gromada ludzi razem kroczyła, lub gdy wóz jaki, zaprzągnięty w ciężkie konie, zaturkotał we wyjeżdżonych »kolajach«, A ludzi właśnie dziś wędrowało wiele, bo na jutro przypadał odpust w Orłowej na Wniebowzięcie Matki Boskiej, na który z daleka wówczas do Orłowej śpieszyły procesye. Droga nie szła wówczas z Ostrawy na Pietwałd, jak dziś, ale na Michałkowice, lasami, a łączyła się z drogą od Szonowa przy go­ spodzie, która dziś jeszcze nazywa się »na wo­łowem«. Trakt główny, czyli dzisiejsza »droga cesarska« z Ostrawy do Cieszyna nie istniał jeszcze; powstał znacznie później za czasów Maryi Teresy. Gospoda »na wołowem« była tedy punktem zbornym i tędy musieli przechodzić i górale z Morawki i z Jabłonkowa i dolanie od Bogumina i Raciborza. A w tym skwarze słonecznym mało kto wytrzymał, żeby nie wstąpić do wnętrza olbrzymiej sieni i wyschniętego i zakurzonego gardła nie przepłukać.
Gwar też tu panował, że trudno było własne słowo słyszeć, a jeszcze trudniej było dostać się do tego kąta, skąd głuchy brzęk cynowych dzbanków dochodził. I kłótni nie brakowało. Tam ktoś siedzi nazbyt długo za stołem. Drugi wchodzi strudzony, chciałby gdzieś usiąść, a nie mogąc doczekać się, aż mu ktoś ustąpi, grzmoci pięścią w stół dębowy ku oburzeniu wszystkich.
— Siedzi przy próżnym dzbanku i siedzi, a tu człowiecze stój! Albo pij, albo idź dalej, a zrób miejsce! — gdera przybysz nad zasiedzianym gościem.
— Bracie, tyś nieokrzesany, widzisz, żem z daleka przyszedł — przy tem wskazuje na swe obuwie i ubranie niesłychanie zakurzone, — a tyś może zaledwie z Dobrej albo Frydku? Czy godzi się tak poniewierać pątnikiem z dalekich stron?
— Z blizka czy z daleka, tu gospoda, a każdy, kto przyjdzie, chce sobie spocząć i ciało pokrzepić. Jaki mi tu zacny pan!
Ciekawy był to człowiek, co siedział za stołem przy próżnym kuflu. Na głowie miał czapkę, jakie wtedy nosili »bakałarze«, czyli nauczyciele. Twarz jeszcze nie stara, ale dziwna zaduma czy smutek na niej się malował. Wąs i krótko strzyżona broda i nie wiedzieć, czy go do świeckich, czy duchownych, czy między szlachtę lub łyczków zaliczyć. Jedno było pewnem, że to człowiek niepospolity, ogładzony, a może nawet i uczony.
— No przebaczcie mi, żem tak znagła z wami zaczął, jak człowiek zmęczony i spragniony, to łatwo^ coś z gęby wyleci. A skąd Pan Bóg prowadzi?
Ciekawość wzięła górę nad uszanowaniem. Zagadnięty poruszył się niespokojnie, budząc się ze swej zadumy:
— Jam z daleka, bo aż z Wrocławia, piechotą wędruję, by kraj i ludzi poznać. A wy skąd?
Pytanie było chłopu nie na rękę, bo ociągał się jakoś z odpowiedzią.
— Z niedaleczka, jeżdżę lub chodzę na każdy odpust do Orłowej, jestem poddanym opata orłowskiego. Gdy wiele narodu zgromadzi się w Orłowej, to dla mnie zawsze znajdzie się jakaś robota.
Przy tych słowach zaśmiał się rubasznie i białe zęby zaświeciły się jak u wilka.
— To wy może jesteście szergą opata orłowskiego, co?
— Nie baj byle czego, jestem strzelcem opata! Widzicie te lasy — wskazał ręką na stoki pagórka naprzeciw gospody — to wszystko należy do klasztoru w Orłowej, a ile tego jeszcze dalej ku Cieszynu, a ile na drugiej stronie aż do Rybnika, więcej niż dwadzieścia wsi, dworów i folwarków! Trzysta strzelców nas w służbie klasztornej. Polujemy za zwierzyną, a w czasie odpustów pełnimy straż przy klasztorze.
— A czegóż wy strzeżecie? Czy się Ojcowie boją swojego ludu pobożnego, co przychodzi na odpust? Może też strzeżecie żelaznych skrzyń, do których ubogi lud sypie swój grosz dla czarnych mnichów?
Strzelec spojrzał z ukosa na swego dziwnego sąsiada.
— Jakto, toście wy nie pątnik, bom takiej mowy jeszcze z ust pątnika nie słyszał? A czy Ojcowie nie potrzebują grosza na kościół, na odnowienie go, na drogi, na służbę i na inne rzeczy?
— Ha! ha! — zaśmiał się przybysz — dobroduszny z was człowiek, szkoda, że głupi. Hej tam, gospodzki, napełnijcie mi dzban na nowo, a i temu przynieście, niech się pokrzepi! Zdaje się, sądząc tak po waszem ubraniu, nie bardzo wam tam Opat hojnie płaci za waszą służbę. Już to znana rzecz na całym świecie: niema skąpca nad księdza. Powiadacie, że klasztor tak ogromne dobra posiada, a oprócz lasów będzie miał niechybnie i włości, to chłopi muszą płacić sute daniny do klasztoru. Co tam oni z tymi pieniądzmi robią? Ot i to piwo jest podobno z klasztoru. Wasze zdrowie, strzelcze klasztorny!
Trącili się puharami i każdy pełną gębą łyknął smacznego napoju,
Strzelec obtarł wąsy i uważał za stosowne bronić zakonników.
— Co prawda, dobra są wielkie, ale co do dochodów, różni różnie gadają. Ja tam tego tak dobrze nie wiem, ale słyszałem, że ci, co po dworach i zamkach klasztornych jako najemnicy siedzą, więcej panów niż najemników udają, oszukują Opata gdzie mogą, a to wiecie, że ksiądz da się łatwo otumanić, A chłopi, co od Opata pole i chaty dostali, to jak przyjdzie św. Jan lub św. Michał, więcej tam płaczu i łez Opatowi niosą, niż monety. Jeden się żali, że mu koń zginął, drugi krowę musiał dobić, trzeciemu zaraza czarny dobytek wygubiła i tak dalej. Wiem o tem, bom sie tego nieraz dość nasłuchał, gdym ze zwierzyną lub ze skórami na św, Michał przychodził. A że to Ojcowie miękcy, tóż im żal ludzi. Niejeden na klasztornem siedzi, ale lata całe daniny nie płaci. Pójdzie do Orłowej na odpust, nie musi 18 dni pańszczyzny odrabiać. Zdzierstwa, jak gdzieindziej u innych panów, u nas przy klasztorze niema,
— Ale cóż mnichom po polach, lasach i folwarkach? Każdy z nich ślubował ubóstwo, a piękne ci to ubóstwo mieszkać we wspaniałym klasztorze, nic nie robić, tylko psalmy śpiewać, a ty, biedny ludu, rób na nich...
Nie dokończył, miarkując swe uniesienie, zwłaszcza, że spostrzegł na twarzy Strzelca wzrastające zdumienie i niechęć, Strzelec znał dobrze Ojców, wiedział, że nikomu ziemi nie wydarli, a to, co mieli, otrzymali w darze od króla polskiego w Krakowie. Sami żyli skromnie, a ludziom odnajmywali za dziesięcinę.
— No, napijmy się! — mówi nieznajomy z Wrocławia — mnie to tam niewiele obchodzi, ale patrzcie, co ten biedny lud się narobi, jakie każdy ma twarde i czarne dłonie od pługa, od rydla, od siekiery lub rusznicy! A cóż macie swojego? Nic! Ani ta strzelba, ani też wasz szary kapelusz nie jest wasz, tylko klasztorny. Dał — to Pan Bóg ziemię tylko panom, tylko księżom? Lud ją uprawia, lud na niej robi, więc też do ludu powinna należeć!
Ostatnie słowa wypowiedział podniesionym głosem, tak, że doleciały do uszu wszystkich. Każdy z ciekawością zaczął spoglądać w stronę Strzelca i nieznajomego. Na to czekał przybysz. W mig skoczył na ławę, a gdy jeszcze bardziej się uciszyło, odezwał się kaznodziejskim, wyszkolonym głosem:
— Bracia! Nową wiarę wam zwiastuję, ewangelię bożą, ewangelię czystą! Nie słuchajcie mnichów ani klechów! Nie potrzebujemy ich, każdy z nas jest sobie księdzem! Już minęły te czasy, kiedy to ludzie szli za księżmi, jak barany za pasterzem. Teraz my sobie sami damy radę, a te wszystkie dobra klasztorne i księże będą nasze. Ziemia dla ludu!
Krótkie te słowa wywołały burzę jak w ulu,
— To heretyk! — wołają jedni,
— Dajcie go tu! — krzyczą drudzy, cisnąc się do izby gospodniej,
Ale spokojniejsi starali się uciszyć zamieszanie i oburzenie. Byli i tacy, co mówili:
— Dobrze mówi, dajcie mu spokój! Precz z mnichami! Ziemia nasza! Co mnichom po lasach i gruntach? Niech się modlą w kościele!
Skorzystał z ogólnego zamieszania przybysz i wymknął się niepostrzeżenie na podwórze, potem w pole i nim strzelec ochłonął ze zdumienia, był już na drodze ku Orłowej.
Drogą wciąż snuły się gromady ludzi, jechały wozy, tak, iż nic łatwiejszego, jak przepaść i ukryć się w tłumie bez śladu.
I strzelec nasz, wyjąwszy z kalety kilka groszy, zapłacił za posiłek i zamyślony ruszył w dalszą drogę do Orłowej, by na Anioł Pański stawić się w klasztorze.

II.

— Któż to był ten buntownik, heretyk, co to nową wiarę przyszedł zwiastować? pytał sam siebie strzelec klasztorny, idąc zamyślony z rusznicą na ramieniu w stronę Orłowej.
I ci, co jeszcze »na wołowcu« zostali, spoglądali jeden na drugiego, jakby badając, jakie wrażenie to nagłe i śmiałe odezwanie się wędrowca na innych zrobiło.
Niesłychane bo też to były słowa na owe czasy i niesłychane wystąpienie. Już i wtedy wprawdzie nie brakło niezadowolonych. O tych nigdy nie trudno. Ale nikomu przez myśl nie przeszło, żeby mogło coś być inaczej, niż jest. Panowie od niepamiętnych czasów, otrzymawszy od cesarza lub króla ziemię, władali nią, a chłop ją uprawiał, Panowie bronili kraju przed napadami nieprzyjaciela, chłop dostarczał żywności, Księża zaś, mnisi, mieli też swe posiadłości, bo im je panowie, książęta lub szlachta, zwłaszcza gdy nie było potomstwa, dobrowolnie darowała jako fundacye na modły i Msze św, po śmierci testatora, Czasami też sami właściciele wstępowali do klasztoru, a majątek swój klasztorowi zapisywali, Tak było, od niepamiętnych czasów,
Dola chłopska była często opłakana, zwłaszcza w dobrach panów bez serca, bez litości, lub gdy na pewnej części siedzieli dzierżawcy nielitościwi, Taki chłop nie znaczył często nic u pana, większą wartość przedstawiał dla niego wierzchowiec, a nawet chart do łowów, aniżeli chłop, To też nieraz z powodu drobnostki pastwił się nad chłopem, a »stolica«, t. j, ława i baty, grały ważną rolę w stosunku chłopa do pana, który za lada przewinienie zawyrokował: pięć i dwadzieścia!
Lepiej znacznie działo się chłopom w dobrach klasztornych, Byli wprawdzie burggrabiowie po zamkach klasztornych, którzy chcieli naśladować swoich braci dziedzicznych, ale przecież można było prędzej znaleźć obronę i ochronę przed wybrykami urzędnika, niż przeciw samowoli samego pana.
Księża stykali się sami bezpośrednio z ludem, znali ten lud dobrze, niejeden z tego ludu pochodził, mieli zawsze otwarte serce na skargi poddanych swoich. Szczególnie odkąd O. Jan Burzyński władnął opackim pastorałem w Orłowej, każdy i ostatni nawet kmiotek miał przystęp do niego, a biada gnębicielowi lub jakiemuś »sprawcy«, co się znęcał nad ludźmi. Taki mógł być pewny, że mu Opat służbę wypowie na miejscu, a przecież nikomu nie chciało się opuszczać służby klasztornej i iść na służbę do księcia lub jakiegoś szlachcica-chudopachołka. »Pod pastorałem dobrze żyć!« — mówiono wtedy ogólnie.
Ale myliłby się, ktoby sądził, że Ojcowie orłowscy cieszyli się wdzięcznością i miłością ludu. Gdzie tam! Im więcej ojcowskie były rządy opata O. Jana, im mniej klasztor od poddanych wymagał, tem bardziej szemrano to na pańszczyznę, to na inne obowiązki i daniny. Że szlachcic, książę nieraz hulaszczem życiem, stawianiem się, życiem nad stan przepuszczał lekkomyślnie, co chłopi ze swej krwawicy mu zanieśli, tem się nikt nie oburzał, to nikogo nie dziwiło ani gorszyło. Obżarstwo, pijaństwo, gry, rozpusta niszczyły dobrobyt ówczesnej szlachty. Szlachta pozbywała się ziemi, ubożała — to uważano za naturalne, to nic, — szlachcic do korda i dzbana stworzony. Klasztor, zakonnicy nie szastali się, nie trwonili, nie żyli nad stan, majątek więc mógł rość łatwo i rósł. To brano mnichom za złe. Na co im dostatki?
Słusznie zauważył strzelec w gospodzie »na wołowem«, że oszukiwano zakonników we wszelki sposób. Dzierżawcy po wsiach klasztornych, burggrabiowie na zamkach obdzierali lud, a oszukiwali klasztor i niejeden z nich po kilku lub kilkunastoletniej dzierżawie nabywał sobie posiadłość na Morawach lub w województwie krakowskiem. O takim mówiono, że utył na klasztornym chlebie.
Lud zaś prosty, nie znający się tak dobrze na różnych sztuczkach i fortelach, łzami i prośbami starał się uzyskać ulgi w uiszczaniu podatków. Ale za te ulgi nie bardzo był wdzięcznym. Nawet i jałmużny, udzielane przez Ojców, uważano za zupełnie naturalne i wcale ich sobie nie ceniono, jakby każdemu się należały.
— Wszak mają z czego, niech dadzą! — mówiono. — Na cóż im to wszystko będzie?
Co gorsza, nadużycia dzierżawców przypisywano mnichom. Burggrabiowie sprytnie umieli niechęć ludu kierować przeciw zakonnikom, odwracając ją od siebie.
I jak wówczas wszędzie, tak i w dobrach orłowskich zaczynało się wyrabiać u ludu jakieś wrogie, nieprzyjazne usposobienie. Jakby próchno suche gromadziło się na kupie. Tylko iskry trzeba było, by pożar strasznym wybuchł płomieniem, by ten pożar, podsycony przez chciwców bez wiary, zajął potem Śląsk cały płomieniem i zgliszczami.
Taką iskrę wzniecił ów nieznajomy podróżny w gospodzie »na wołowem«. I to z wy-rachowaniem, Był to Jan Hess, były proboszcz św. Magdaleny we Wrocławiu[1]. Zdolny kaznodzieja, ale jeszcze większy warchoł, obrażony o to, że go minęła godność archidyakona wrocławskiego, przechylił się na stronę Lutra. Za to odebrano mu probostwo. Oburzony tem Hess, postanowił mścić się na wszystkiem, co katolickie.
Na dolnym Śląsku udało mu się wyrządzić Kościołowi znaczne szkody. Książęta, brzeski. i lignicki, opuścili wiarę ojców i przyjęli za jego pośrednictwem i wpływem »reformacyę«. Za ich przykładem poszła drobniejsza szlachta. A że na sejmie w Augsburgu ustalono zasadę, że o wyznaniu wszystkich mieszkańców terytoryum książęcego decyduje pan (cuius regio, eius religio), zasadę tę przeszczepiono na ziemie polskie i na Śląsk, więc i lud i mieszczanie bez « wszelkiego oporu przeszli w Brzegu i Lignicy na stronę Lutra. Wielu było nawet takich, co w tem wcale herezyi nie upatrywali. Wychowanie religijne było podówczas w Niemczech i na Śląsku dość powierzchowne, były zresztą i nadużycia w Kościele. Luter występował rzekomo tylko jako reformator, odnowiciel Kościoła i udało mu się wielu za sobą pociągnąć. Sam biskup wrocławski, Baltazar, był zwolennikiem reformacyi.
Miał tedy Jan Hess łatwą sprawę, gdy władza biskupia w takich spoczywała rękach. Nikt nie myślał mu przeszkadzać.
Właśnie teraz doszło do jego uszu, że książę cieszyński, Wacław, także sprzyja reformacyi, więc natychmiast wybrał się do niego, by go zupełnie od Kościoła oderwać. A po drodze wichrzył, burzył, gdzie się dało, używając najlepszego i najwymowniejszego środka, jakiego po wszystkie czasy burzyciele, warchoły używają, t. j. zazdrości, nienawiści do warstw bogatszych. Już sporo zasiał kąkolu po drodze z Wrocławia. W Opolu, Raciborzu, Boguminie. A jak sprytnie wziął się do dzieła w Orłowej, widzieliśmy »na wołowem«. Los dziwnie sprzyjał temu burzycielowi.

III.

Już zachodziło słońce, gdy strzelec klasztorny zbliżał się do Orłowej. Z pagórka widniał jak na dłoni klasztor mnichów reguły św. Benedykta. Promienie słońca załamywały się w oknach i chwilami zdawało się, że klasztor cały płonie.
Nie była to wspaniała siedziba, jaką był n. p. Tyniec lub klasztor Świętokrzyski przy Sandomierzu. Jak wszystko u nas, szczupłymi odznaczał się rozmiarami. Zato był silnie zbudowany na pagórku z jednej strony kościołem, z dwóch stron stromym stokiem góry broniony. Tylko jedna strona od Obroków, z północy, była mniej obronną. Tam była brama z mostem zwodzonym. Koło murów ciągnęła się szeroka i dość głęboka przykopa. Kto chciał wjechać do bramy, musiał zaczekać, aż strażnik spuścił na grubych łańcuchach żelazny most ponad przykopę, Dwa silne narożniki od zachodniego i wschodniego węgła dodawały pozorów małej twierdzy. Na narożnikach rosł gęsto mech, a tam, gdzie przypory wzmacniały kąty, tam bujna trawa wyrosła. Całe wiechy zwieszały się na dół, niby rozczochrana ruda czupryna.
Dziś brama była otwarta, most od rana spuszczony. Tędy zajeżdżali znajomi klasztoru, ustawiali swe wózki obok muru, a koniki prowadziła służba do obszernych stajen klasztornych.
Zakonnicy, aczkolwiek sami w dostatki nie opływali, po staropolsku radzi z gośćmi dzielili się tem, co mieli. Nieraz bywało, że z zafrasowaną miną chodził Ojciec-prokurator w czasie wielkich odpustów. Siano znikało jakby je w ogień kto rzucał, a owies ulatniał się w tem samem tempie. A tu posucha kilkotygodniowa spaliła do cna »otawę«. Na łąkach nie było się gdzie żabie schować, a na pastwisku byłbyś igłę znalazł.
A tu raz po raz turkocze bryczka i wjeżdża wesoło na dziedziniec klasztorny. Pachołek zaś zakonny prędko pomaga odprzągnąć i wprowadza zgrzane i zakurzone koniki do stajni.
Właśnie dał O. prokurator potrzebne zlecenia stajennym i wracał krużgankiem do klasztoru, gdy nadszedł nasz znany już z »wołowego« Głuszak, strzelec klasztorny, a raczej »gajowy« z Krzywca przy Szonowie.
— Niech będzie pochwalony! — pozdrowił strzelec, pochylając się do ręki zakonnika.
— Na wieki wieków! cóż tam słychać koło Ostrawy?
— Ha, nic dobrego. Posucha okrutna. Zdaje się, że wszystką żywicę ze smreków i sosen wyciśnie. A trawy, to już ledwie na lekarstwo da się uzbierać. Nie wiem, jak dalej z moją »Krasulą« będzie. Ani gdzie popaść ani nic. Jak się Bóg nie zlituje, trzeba będzie ją sprzedać lub zabić. A potem żyw kilkoro dzieci bez krowy!
— No, no, nie narzekaj, to się zmieni! Pan Bóg mocny! Jeszcze zazielenieją spalone pastwiska i aż do Wszystkich Świętych będzie można paść bydełko! Nie znasz ty tej naszej śląskiej ziemi z jej przecudnie piękną jesienią?
— Och, módlcie się, Ojcowie, do Pana Boga i Najśw. Panny, bo inaczej przyjdzie nam uschnąć!
— A to tylko my, zakonnicy, mamy się modlić, a wy, ludzie świeccy, będziecie tylko Boga obrażać? Ma Bóg za co ludzi karać, czyż to mało we świecie grzechu, wszeteczeństwa, mało pijaństwa, bezbożności?
— Święta prawda, czcigodny Ojcze, już i piwo klasztorne jest niektórym za cienkie — piją je jak wodę — sam widziałem »na wołowem«. Był też tam jakiś wędrowny człowiek z Wrocławia. Mówił mi, że Niemcy mają ostrzejszy trunek, robią go z żyta. Jak liźniesz tej opary — powiada — to zaraz ci się piwa odechce, a człowiekowi koło sumienia tak dobrze, aż hej!
— Bój się Boga, toby już i żyta, co nam chleb daje, ludzie do pijaństwa używać chcieli? Straszne czasy! Ludzie coraz mądrzejsi, coraz więcej wymyślają nowego, ale cóż, kiedy zamiast się poprawiać, to coraz gorsi, coraz mniej o Pana Boga dbają. Jak tu Bóg nie ma karać?
— Ach, Ojcze, jeszcze inne rzeczy nam ten człowiek mówił, ale tego to już nie powiem.
— Na cóż takiego? Pewnie coś na mni­chów, — to teraz taka moda wszędzie. Mnisi, księża winni wszystkiemu. Idź teraz do czela­dnej, każę ci dać na wieczerzę dzban orłow­skiego!
Głuszakowi dobrze się zrobiło, gdy usłyszał o piwie orłowskiem, tego tylko chciał pieczeniarz i opowiedział swoje spotkanie z cudzo­ziemcem i jego buntowniczą mowę »na wołowem«.
Ojciec-prokurator posmutniał. — Źle się święci — myślał — ale nie zwierzał się ze swemi myślami przed strzelcem. Zgnębiony nad­ chodzącemi zewsząd wiadomościami o wrogiej robocie, poszedł do swej celi.
Tam spokój był, cisza, skupienie. Tylko z dołu, z poza murów, dolatywał lekki szmer mrowia ludzkiego, co to zeszło się na jutro ze wszech stron Śląska, wyszło z tych kochanych siół i chat skupić się u stóp Bogarodzicy, zaczerpnąć znowu coś z tej pierwszej skarbnicy oświaty i kultury, jaką dla Śląska był klasztor orłowski.
Ostatnie promyczki słoneczne, wdzierające się do celi O. Jakóba, zastają go pogrążonego w bolesnej zadumie, co jak rzeźbiarz jaki rysuje nowe bruzdy na stroskanem czole zakonnika.
Zestarzał się w klasztorze orłowskim, zżył się z ziemią śląską i z tym dobrym ludem, któremu był nauczycielem i ojcem pod niejednym Opatem, Dziś zaczyna się walka o duszę tego umiłowanego ludu. Walka niebezpieczna, walka nierówna, Kiedy ona się skończy? Kto w niej zwycięży?
Dziś na razie o wiarę chodzi, — jutro może walka się rozszerzy, obejmie inne skarby, Ojczyznę, język. Któż to przewidzieć może?
A gdy Benedyktynów nie stanie, gdy się tu wszystko zawali, gdy chciwość, przebiegłość i złość weźmie górę, czy wstanie kiedyś Feniks jaki i podejmie sztandar wytrwałej, benedyktyńskiej pracy dla Boga i Ojczyzny?
O. Jakób postanowił jeszcze przed wieczerzą dać znać Opatowi, jaki ptaszek z dalekich stron do Orłowej przyleciał. Właśnie na odpust przyszedł, by skuteczniej wichrzyć, burzyć i mącić. Źle na świecie! Boże, jakże długo będę mu — siał jeszcze na to wszystko patrzyć?

IV.

Słońce już nadobre zaszło, coraz niżej i niżej opuszczając swoje skrzydła. Już i kilka gwiazd zabłysło na błękicie bezchmurnym. Ze stawów i barzelisk wychodziła mgła, owijająca zwolna lasy, łąki i pola szarą, gęstą osłoną. Dobre i to było, bo — nad rankiem zostawiła gęste perły rosy na gałęziach, łodygach i trawach, jako jedyne wśród długiej posuchy pokrzepienie dla roślin w tem niezwykle skwarnem lecie.
W kościele słuchali księża spowiedzi do późnego wieczora. Lud pobożny śpiewał swe melodye z pamięci, piśmiennych prawie że nie było. Tylko w samej Orłowej, lud, nauczony przez mnichów, umiał czytać. Inni z dalsza rzadko z literami pisanemi się spotykali. O tem nikt nie myślał. Nic dziwnego, że taki lud można było łatwo po swojemu obrobić i obałamucić.
Choć osada koło orłowskiego klasztoru była spora, mnóstwo drewnianych budynków ze strony południowej i od północy, choć były i karczmy, to jednak nie zdołali wszyscy pątnicy znaleźć noclegu. Wielu roznieciło sobie ogień i grzejąc przy nim skromną wieczerzę, odpoczywało naokoło. Wprawdzie trochę dym gryzł w oczy, za to odganiał jadowite komary, co chmarami zlatywały się z poblizkich »barzyn« i pątników po swojemu witały.
Przy jednem takiem ognisku siedziało kilku ludzi. Byli to krewniacy. Dwaj młodsi synowie mieszczanina frysztackiego Strzały i ich bratańcy Tłukowie z Cierlicka. Tu się zeszli na odpuście. Byli znużeni drogą, ale woleli rozniecić ogień i tak w miłej pogawędce noc przepędzić. Woleli to, niż gdzieś między nieznajomymi uciskać się na noclegu.
— Cóż tam u was nowego? — zagadnął Janka Strzałę Jerzy Tłuk. — Już temu rok, jakeśmy się ostatni raz widzieli.
— Ha, na u nas wesoło teraz. Odkąd młody książę zamieszkał na zamku, to zabawom niema końca. To zabawy rycerskie na rynku, to polowania i różne błazeństwa. Młody pan rzuca na wszystkie strony pieniędzmi jak grochem na weselu.
— Czy on taki bogaty ten wasz książę — wtrącił Andrzej Tłuk.
— Rozumie się, przecież to książę, a każdy książę bogaty. Tyle tysięcy chłopów nań robi! Ileż to musi mu przynosić dochodów?
— Na moc, trzeba moc — odezwał się Strzała Tomasz, który dotychczas do rozmowy się nie mieszał, lecz milcząc, słuchał, popijając tu i ówdzie z cynowego dzbanka. — Teraz, to Frysztat dobry, bo pan hojny i gości rad przyjmuje, ale co będzie, jak grosza nie stanie? Nikt się nie pyta, skąd książę bierze na huczne zabawy. Byleby tylko były. Chodzą pogłoski, że jedna wieś po drugiej idzie w zastaw w ręce cudzoziemców, co ani po polsku nie mówią, ani z nami Boga nie chwalą, tylko, inną sobie wymyślili wiarę.
— Smutno patrzeć — potwierdził Andrzej Tłuk, — u nas nie lepiej. Idź na zamek w Cieszynie, tam usłyszysz mowę, jakbyś był koło Pragi. Nasz pan, książę Wacław, przestał chodzić na sumę do fary, jak to jego ojciec czynił. Powiadają, że jak był jeszcze na Morawie w Helsztynie, to do braci czeskich przystał. Co, to z tego jeszcze wykwitnie?
— Jak tam u was po czesku, tak u nas we Frysztacie niemczyzna grasuje. Odkąd nasz młody pan pojął za żonę Niemkę, cały dwór zniemczał i trudno się z kim po polsku rozmówić. Zdaje się, że i ojciec i syn źle na tej cudzoziemczyźnie wyjdą.
— Oj pewnie źle — potwierdził Jerzy Strzała. — Głupi każdy, co cudzoziemcom schlebia. Taki n. p. Niemiec, to ci się naje, na — pije u naszego, a potem wąsika utrze, podkręci i myśli sobie: Głupi Ślązak! Tego można wszędzie za nos wodzić! To masz za gościnność staropolską! Jeżdżą po nas, jak na osłach, a my, głupi, sami tego chcemy i jeszcze radzi temu jesteśmy.
— Żeby to wszystko było — zauważył Strzała. — Co się u nas stało w Cierlicku? Posłuchajcie! W Górnem Cierlicku u Widerny jest urodziwa córka, szykowna dziewczyna. Raz przyjechał tam urzędnik ze zamku, nazywa się Lesel, niby to dla rozpatrzenia granicy między polem książęcem a Widernowem. Stary ugościł go jak mógł, jak to nasi ludzie zawsze z radością robią. Lecz tamtemu najwięcej córka wpadła w oko. Zaczyna coraz częściej zajeżdżać i do dziewczyny się zalecać. Staremu nie było to w nos, ale cóż miał robić? Nie wypadało panoczka wypędzić z chałupy. Zdarzyło się, że raz musiał Widerna zajść na zamek do Błędowic, córka została sama w domu ze starą ciotką. Naraz zajeżdża pański powóz przed obejście Widernowe i nim dziewczyna i ciotka spostrzegły się, porwał gach pannę, wsadził na wóz i ku Cieszynu. Na szczęście stary nie zastał pana Błędowskiego w domu, wrócił prędzej. — Wróciwszy, słyszy z przerażeniem, co zaszło. Czemprędzej, bez tchu, przypada do nas, bośmy sąsiedzi i prosi o pomoc i ratunek. Nam nie było trzeba dwa razy mówić, siadamy na koń i wio ku Kościelcu cwałem! Ale cóż, Lesel ujechał już kawał drogi. Gnaliśmy jak wicher i przecież dopadliśmy go niedaleko Cieszyna. Konie miał ciężkie, a z powozem nie mogły jechać tak, jak gnały nasze wierzchowce. Próbował nas wywieść w pole:
— Wiozę Hankę na służbę do księcia pana! — powiada.
— Oho, nic tam z tego! Widerna, to nie pański gbur, to szlachcic. Jego przodkowie, to stara szlachta. Ich córki na zamku nigdy nie sługiwały.
— Odczep się — krzyczy — bo strzelę!
Już wydobył strzelbę, gdy brat wczas jeszcze to spostrzegłszy, starem szabliskiem ciął w rękę i strzelba wyleciała. Lesel zgłupiał; widział, że nie da rady. Uwolniliśmy zapłakaną Hankę, odcięliśmy postronki przy kolasie, a pana Lesela przywiązaliśmy mocno doi parobka, obwiązali parę razy powrozem i zostawiliśmy na drodze, Jedźcie sobie teraz galopem do zamku! Był też stary Widerna rad i dość się nam nadziękować nie mógł. I może niedługo będzie weselisko.
— Kto, z kim? — zawołali Strzałowie. — Hanka Widemowa będzie młoduchą, a żenich tu! — odpowiada, wskazując na brata.
— O sto dębów! To będziemy na gościnie!? A nie weźmiesz mnie za drużbę? — nagabywali Strzałowie. — Ale drużka musi być jak się patrzy! Będzie wesele o sto sześć! Żenich, życzmy sobie! — Trącili się i pokrzepili obficie z racyi blizkiego wesela.
— A toście mu dali pary temu Leselowi! — zaczęli znowu.
— Do Widerny pewnie już zaglądać nie będzie — mówili Tłukowie.
— Daj Boże, żeby nie przyszedł, ale trzeba być na to przygotowanym. Tacy ludzie nie boją się Boga, oni niczego nie darują! — mówi Andrzej Strzała. — I u nas we Frysztacie ojcowie muszą chować swoje córki przed ciekawemi oczyma niemieckich przybyszów i dworzan.
— Przykrzą się im Niemki rozpieszczone! — dorzucił Tłuk. — Tak ich uczy ich nowa wiara. Takie mają obyczaje! My tu na Śląsku nie tacy mądrzy, ale takiego zepsucia u nas niema. Jak ludzie do Czechów albo do Niemców przylgną, to będzie źle z nami. Dobrego oni nas tam nic nie nauczą.
— U nas we Frysztacie — mówił jeden ze Strzałów — niedawno ksiądz pleban na kazaniu powstawał przeciw zepsuciu obyczajów. Tego nigdy nie bywało, co teraz, takiej rozpusty i obżarstwa, tego zgorszenia, istna Sodoma i Gomora. Wiecie, co — się stało? Nazajutrz posłał książę Fryderyk swoich trabantów i kazał plebana do wieży wsadzić, I miasto — jest bez pasterza, A niektórzy przepowiadają, że to dopiero początek. Wszystkich księży mają wygnać, dobra kościelne, zagrabić. Potem z ludem będzie łatwiej naigrawać, przeciągać lud na nową wiarę, Bez pasterza stracą ludzie wiarę, zepsują się zupełnie. Nic dziwnego, że wszędzie zawsze najprzód księży prześladują. Dobra kościelne też im smakują. Będzie można potem hulać dalej.
— Już im brak pieniędzy, chcą sobie z biedy pomódz! — rzecze młody Tłuk. — Gorsza to, że i mniejsi panowie tych większych małpią, To widać w Błędowicach, na Szumbarku i gdzieindziej. Wszędzie: hulaj duszo, piekło gore!
— A to wszystko winne temu te nowe zachwalane obyczaje i nowa wiara, Nikt się nikogo nie boi, to tak teraz u nas! Pan Bóg nas strasznie ukarze, bo jak kogo chce ukarać, to mu najprzód rozum odbierze.
Tak sobie rozmawiali bratańcy, niezepsuci jeszcze nową modą, gdy z jednej karczmy wypadł tłum ludzi na pole, Nie można było zrazu rozeznać, czy to bijatyka, czy co. Wnet jednak dały się słyszeć okrzyki, podobne jak »na wołowem«. Jedni wołali; »dawać go tu!«, drudzy: »puścić go, dobrze mówi!« i tak dalej.
Łatwo domyśleć się, iż zamieszanie to, wśród nocy przed odpustem wywołał Jan Hess z Wrocławia. Tak, jak »na wołowem«, tak i tu zaczął u stóp klasztoru krzewić między pątnikami nowe »zasady religijne«.
Zanim Hess wziął się do rzeczy, zasięgnął wprzód u Orłowian języka. Dowiedział się od nich z luźnych uwag, że położenie mnichów było liche. Majętności klasztoru graniczyły z dwóch stron z nowo utworzonem państwem frysztackiem, w którem gospodarował Fryderyk Kazimierz, syn Wacława cieszyńskiego.
Oddawna już istniało; naprężenie między klasztorem a: komorą książęcą o prawo polowania.

Komora rościła sobie prawo polowania w tych lasach, które klasztor otrzymał dawniej w darze od książąt cieszyńskich. Teraz te spory się zaostrzały. W dobrach frysztackich zbyt często urządzano polowania i nieraz podochocone i pijane towarzystwo książęce musiało wskutek tego bez zdobyczy do Frysztatu wracać. O księciu Fryderyku Kazimierzu mówiono też, że on to ułożył śpiewkę:
Nie wiem, nie wiem, co za przyczyna,
Że w tym moim lesie zwierzyny niema.

Natomiast rozległe knieje klasztorne, lasy dobrze utrzymywane, obfitowały w rozmaitą zwierzynę. Wiedział o tem książę i ze źle tajoną zazdrością spoglądał na bory i dobra klasztorne. Mnisi nie wiedzieli, co z niemi robić, mało z nich korzystali, a on, co miał taką żyłkę do polowania, co był myśliwym ciałem i duszą, on nie mógł nic zastrzelić. Owszem, często widział, jak na odgłos jego trąbki myśliwskiej zwierzyna z jego lasu, o ile tam była, cwałem zmykała do mnisich borów, jakby i sarny i jelenie wiedziały, że »pod pastorałem dobrze żyć«.
Razu pewnego wesołe towarzystwo młodego księcia zapędziło się w zapale myśliwskim na terytoryum klasztorne. Gdy gajowy postawił się ostro, zabraniając wstępu na ziemię klasztorną, ktoś z szlachetnych panów ciął go szpicrutą przez twarz tak mocno, że od ucha do ucha przeciął mu skórę na twarzy, a jedno oko wypłynęło. Gajowy skarżył się przed Opatem, Opat dochodził krzywdy poddanego swego na zamku we Frysztacie, Tam sobie jednak nikt nic o tym wypadku przypomnieć nie mógł. Wszelkie zabiegi okazały się daremne. Łzy, kalectwo gajowego, jego zniewaga zostały bez kary, bez pomsty.
Nie dosyć na tem. Szlachcic zebrzydowski, Pełka, trzymał w dzierżawie stawy klasztorne od wielu, wielu lat, Z powodu jakichś zasług koło klasztoru darowano mu czynsz z tem zastrzeżeniem, by co roku na wigilię Bożego Narodzenia dostarczył klasztorowi kopę karpi w dowód uznania dzierżawy. Otóż ostatni Pełka, kompan i przyjaciel księcia Fryderyka Kazimierza, odmówił zakonnikom tej daniny wigilijnej, a gdy ci się upominali, Pełka udał się pod opiekę księcia. Znów był powód do kwasów i zatargów.
O. Jan Burzyński, nowy opat orłowski, przysłany z Tyńca, słynął z gorliwości i pobożności, ale zarazem i nieugiętości. Pomny na przysięgę, złożoną przy obejmowaniu urzędu i obowiązków Opata, bronił praw swego klasztoru, by je bez uszczuplenia przekazać swemu następcy. Chcąc, nie chcąc, musiał zadrzeć z księciem.
Rzadko kiedy kłopot idzie sam. Wkrótce klasztor zawikłał się w spór z Komorą cieszyńską. Chodziło o prawo warzenia soli w Solcy, które klasztor posiadał od niepamiętnych czasów. Co prawda, nie bardzo tam korzystał z tego prawa, raz, że zawartość w źródle soleckiem była niewielka i robota się nie opłacała, a po wtóre zakonnicy byli zaopatrzeni w znakomitą sól wielicką, której po kilka bałwanów co roku na św. Benedykta otrzymywali. Dla księcia Wacława niewielka to mogła być zdobycz, ale tonący i brzytwy się chwyta.
Książę cieszyński nie mniej był zadłużony od swego syna Fryderyka Kazimierza i myślał, że warzenie soli da się podnieść, udoskonalić i przyniesie znaczny dochód. Tak podjudzał go jego sekretarz Lesel. Pozór do odebrania źródła łatwo się znalazł. Prawo warzenia soli należało do tak zwanych regaliów, które każdy nowy książę potwierdzał na nowo klasztorowi. Klasztor na nieszczęście zaniedbał za dawniejszych opatów upomnieć się o potwierdzenie tego prawa przez księcia Wacława i z tego skorzystał Lesel, by jeszcze bardziej w łasce książęcej się zabezpieczyć, a mnichom dokuczyć.
Poddani klasztorni i książęcy słyszeli o tem, wiedzieli o zatargach, choć niezupełnie do-kładnie, byli świadkami ciągle wzrastającego naprężenia, rozprawiali o tem, a Jan Hess chciwie chwytał każde słowo, dzięki swej intuicyi i przebiegłości odrazu skonstruował sobie całość a zarazem i plan działania. To była woda na jego młyn. Chodziło tylko o to, by przepaść i niezgodę między mnichami a księciem, tak cieszyńskim jak frysztackim, jeszcze powiększyć, poróżnić ich, a potem nadobre od Kościoła oderwać wraz z ich poddanymi.
Zamieszał między pątnikami, co nocowali u stóp wzgórza orłowskiego, zasiał w nocy kąkolu, pewien, że ten kąkol wcześniej czy później zejdzie i urośnie. Potem, jakeśmy widzieli w świetle dogorywających ognisk, wypadł z gospody, znikł między budami i namiotami kramarzy, a widząc niedaleko gasnące ognisko, skierował swe kroki w tę stronę, aby dalej buntować.
Właśnie przechodził Hess koło krewniaków, gdy młodszy Tłuk wspomniał o rozpuście panów w Błędowicach i na Szumbarku.
— Dobry wieczór! — zagadnął siedzących. — Nocujecie jak cyganie, coście za jedni?
— A ty coś za jeden, że się w nocy plęciesz jak Marek po piekle? Pewnieś coś skręcił!
— Ja skręcić? Powiedziałem ludziom prawdę. Prawda, niestety, w oczy kole i chcieli mi za to nabić. Wołałem uciec. Dajcie siąść, ja jestem porządny człowiek. Jestem ksiądz Jan Hess z Wrocławia.
— O stoi dno, porządny ksiądz chodzi po nocy? Czemuście się nie zgłosili do klasztoru na noc? — mówił Tłuk.
— W klasztorze mieszka dużo świeckich, znaleźliby miejsce i dla księdza — dodał inny. — Ja wolę tak między ludźmi — mówi na to Hess. — Widzicie, jest to sprawiedliwość, ci sobie tam w pierzynach leżą, w łóżkach, a wy tu musicie przez całą noc tak po cygańsku na odpust czekać?
— Chcącemu nie dzieje się krzywda — mówi na to Tłuk Andrzej, — Komu źle, to go tu nie było trzeba!
— A jak tobie źle — rzecze Strzała Tomasz — pocoś tu przylazł? Mogłeś w domu zostać, a nie dawać ludziom zgorszenia! U was we Wrocławiu księża nie mają co robić?
— Mam ja wiecznie te pacierze klepać, oczyma przewracać? Już mi to zbrzydło. To jest komedya, nic więcej, ale już się to skończy wszystko.
— Bójcie się Boga, panie, cóż o mówicie? Śni się wam to, czy co? — mówił z przerażeniem w głosie młodszy Strzała. — Pocoście zostali księdzem? Trzeba było zacząć co innego! Ksiądz, a tak mówić! Zgroza!
— Ha, ha, ha! — zachichotał Hess. — Patrzcie, jaki święty! Z nieba przyszedł! Toś ty jeszcze taki głupi, że się modlisz? Pewnie masz tam włosienicę pod ubraniem. Na odpusty chodzi! Patrzcie, patrzcie! Jeszcze w takie zabobony wierzy! Krewniacy słuchali zdumieni do najwyższego stopnia. Tego było im już za dużo. Pierwszy ocknął się Andrzej Tłuk, co to z Leselem tak dobrze się sprawił,
— To wy chyba już nie jesteście księdzem? — zapytał, choć wiedział, że kapłan na wieki zostaje kapłanem.
— Taki ksiądz, jak każdy z was. Teraz już niema różnicy między wiernymi. Każdy sobie kapłanem! — rzekł Hess z namaszczeniem.
— O już wiem teraz, toście wy z tej nowej wiary. Jakiś mnich, nazwiskiem Luter, zbuntował się przeciw papieżowi i cesarzowi i wymyślił jakąś bardzo łatwą wiarę. Spowiedzi niema, mszy niema, Sakramentów mniej, czyśca niema. Mówili ludzie, że się w tej wierze lekko żyje, ale ciężko umiera.
— Tere, fere, ciężko umiera — przedrzeźniał Strzałę Hess. — Nie nową Luter wiarę wymyślił, tylko starą z rozmaitych zabobonów oczyścił i naprawił.
— Ładnie mi naprawił, posty zniósł, mnichom się żenić pozwolił, a podobno sam zakonnicę pojął, książętom i panom na wszystko pozwala. I dziwić się, że się takie rzeczy dzieją w Cieszynie, we Frysztacie i gdzieindziej. Już chyba będzie koniec świata albo wojna nastanie lub antychryst się zjawi.
— Ha, ha! — zaśmiał się rubasznie Hess — to zabobony papieżników i powiarki, rzymskie brednie! Nie — widzicie tego, że Luter chce nas tylko oswobodzić z jarzma rzymskiego, a obdarzyć synów Bożych wolnością?
— Ja tam uczony nie jestem — wtrącił starszy Tłuk — to jednak wiem, że posłuszeństwo wszędzie być musi. Jak pachołcy gazdę a dziewki gaździnę słuchać muszą, boby inaczej gospodarka nie szła, tak samo muszą ludzie w światowych sprawach słuchać króla lub panujących, a w duchownych papieża i biskupów. To inaczej być nie może. Kto to chce przewrócić do góry nogami, robi źle, a to się będzie mścić kiedyś!
— O wy głupi ku rozumieniu! Służcie, gdy — ście do niewoli stworzeni. Komu niema rady, temu niema pomocy. Wy tu jęczycie pod jarzmem pańszczyzny, sami się do jarzma zaprzęgacie dobrowolnie, W Niemczech, tam sobie chłopi poradzili. Podnieśli bunt w kraju przeciw ciemiężcom, zamki im poburzyli, śpichlerze splądrowali, a i szlachciankom nie darowali.
— To wy mówicie, że dobrze zrobili? Piękna nauka! Słyszeliśmy też coś o tem. ’O takich rzeczach, to daleko i szeroko opowiadają. Ale też panowie na chłopach w okropny sposób się zemścili. Sam Luter im to poradził. Ci chłopi, to »wściekłe psy«, mówił. Było źle przedtem, potem jeszcze gorzej!
Krewniacy nabrali teraz jakoś więcej od-wagi i dorzucali swe uwagi i docinki. A Strzała starszy, co we Frysztacie miał sposobność poznać lutrów, dogryzał Hessowi dalej:
— My się nie dziwimy, że obstajecie za Lutrem, wszak był księdzem, jako i wy, a także odpadł. Ale niech was Bóg zachowa, byście nam nowej wiary nie głosili. Już i tak źle, coby potem było?!
— Z wami trudna rada, przeklęte papieżniki! — zawołał rozperzony Hess. Zerwał się na równe nogi i znikł bez śladu w nocnych ciemnościach.
— To my mu dali! — zawołał młodszy Strzała.
— Ale powiedz mi, Jędrysie, jak to może ksiądz tak się zmienić? On wszystko dobrze wie, uczył się długo o wszystkiem. To dziwne. Albo to, co księża mówią, musi nie być tak, jak to opowiadają. Coś w tem jest.
— Dziwne to — odpowiada starszy Strzała — ja się już też pytałem o to raz przy spowiedzi frysztackiego księdza plebana. A on mi mówił tak: Mój ty drogi! Rozum i wola nasza muszą uniżać się przed wolą Bożą i niezgłębionemi tajemnicami Bożemi. Póki rozum pokorny, póki serce dobre, to poddaje się z łatwością, uznaje wszystko, robi, co religia każe, nie wątpi 0 niczem. Ale przychodzi nieraz pycha, zepsucie serca, wtedy zwycięża rozum, zwycięża wolę. I wtedy rządzi człowiekiem pycha i zła wola. I tacy ludzie robią sobie sami religię, jaka im dogadza, a na dawną teraz szkalują, błotem rzucają. Jeżeli ksiądz odpada, to powodem jest pycha lub serce zepsute. Te dwie rzeczy zaciemniają rozum, osłabiają wolę i łaska Boska takiego też opuszcza, no i gotowy heretyk. Do wiary trzeba pokory i dobrej woli. Kto tego nie ma, temu wiara tak trudna, jak nasza katolicka, musi być bardzo niewygodna.
— To jest trochę za mądre dla nas — powiedział Tłuk młodszy,
— Wiesz, to jest tak — rzecze Strzała. — Dobry gazda trzyma parobka ostro. Póki parobek dobry, robi chętnie wszystko, bo wie, że mu to tylko na dobre wyjdzie. Zacznie się jednak parobek psuć, zacznie chodzić do gospody, bywać gdzieś po nocach poza domem, już mu się u gazdy zaczyna nie podobać, wypowiada się ze służby. To jest tak z każdym, tak samo i z księdzem niedobrym.
Ogień tymczasem, koło którego siedzieli nasi znajomi, zgasł zupełnie. Wokoło nastała cisza. Każdy, jak mógł, ułożył się do snu. Nawet w karczmach światła pogasły. Tu i ówdzie migotało jeszcze światełko spóźnione. Ponad tą doliną mroczną, cichą, pogrążoną w śnie, unosił się olbrzymi cień orłowskiego klasztoru, a nad uśpionym krajobrazem sklepił się błękit ciemny, zasypany gwiazdami.
I krewniacy już spali.
I śnił wtedy Tłuk młodszy, jak nocą właśnie teraz mleczną drogą, która aż przed tron Boży prowadzi, kroczy Marya z Dzieciątkiem Jezus... idzie z nieba tędy na orłowski odpust jutrzejszy.., samotna i w zadumie świętej pogrążona, idzie Niebios Królowa i błogosławi śląskiej ziemi, błogosławi na życie ciężkie, na los jej smutny, opłakany, straszny, błogosławi ze łzą w oku, choć wie, że ta ziemia, że ten lud wyprze się wkrótce, złorzeczyć Jej będzie. Idzie i marzy. Na ostatni odpust idzie... »Za nią gwiazdek tłumy, a żaden głos Jej nie śmie przerwać Jej zadumy.« (Gawalewicz.)

V.

Jak wódz przed dniem walnej bitwy nie śpi, ale czuwa, plany snuje, tak w klasztorze w celi, gdzie opat mieszka, jeszcze błyszczy światło. Świeca prosta, woskowa tkwi w starożytnym, żelaznym świeczniku na stole. O. Burzyński siedzi głęboko — zadumany. Siedzi w szerokiem, drewnianem krześle o skórzanem siedzeniu, z niewygodną zydlą i nie widzi, jak świeca dogorywa.
Niedobre wieści przyniósł Ojciec-prokurator. Posucha grozi ogromną klęską, ze wszystkich dworów i włości klasztornych dochodzą skargi. Pastwiska zmieniły się wszędzie w jakieś smutne, gołe pustkowia spalone. Tu i ówdzie studnie powysychały. Drzewa owocowe obumarły, liść, jakby w jesieni późnej, sypał się zżółkły z wyschniętych gałązek. Późniejsze zboża dały bardzo nikły plon, bo ziarnka nie »nabrały«, zaskoczone niebywałą posuchą.
Gorsze jeszcze nowiny dolatują z blizkiego i dalekiego świata. Książę Wacław na cieszyńskim zamku i książę frysztacki uwzięli się na »czarnych« mnichów. Jak jeden tak drugi dokucza klasztorowi, a szlachta okoliczna pomaga.
Zwłaszcza stary książę korzysta z każdej sposobności, żeby zakonnikom przysporzyć kłopotu. Gdy się opat upomniał o zatwierdzenie prawa warzenia soli, odpowiedział książę z urąganiem, że święci popiołu używali do chleba zamiast soli i on im radzi tak samo uczynić dla większego umartwienia. I przywileju nie zatwierdził. Dolatują też skargi od Dominikanów w Cieszynie (co wtedy mieszkali tam, gdzie dziś kościół famy), a nawet od »bosaków« Franciszkanów (mieli klasztor przy dzisiejszej ulicy Ciężarowej), że im się nie lepiej powodzi. Książę co chwila potrzebuje pieniędzy, domaga się niby pożyczki, a właściwie darowizny. Klasztory same nie mają zbytków, pożyczać nie chcą, za to książę mści się na nich we wszelki sposób.
Do kościoła już przestał chodzić, na zamku już kapelana niema, tylko jakiś Niemiec odprawia modły w kaplicy i czyta ewangelię. Dzwonka na Mszę św. już dawno ze zamku nie słychać. Wszystko zatrważające i niechybne znaki, że książę od wiary ojców odstąpił. Co dalej będzie, sam Bóg tylko wie.
Zaś młody pan we Frysztacie zupełnie też o Boga się nie troszczy. Na zamku i w mieście szerzy publiczne zgorszenie. Żyje tylko dla zabawy. Nie ogląda się ani na przykazania Boskie, ani na ludzi, choć dopiero co pojął piękną i bogatą córkę księcia z Lignicy.
Niestety księżniczka była już z domu zarażona herezyą. Ojciec jej, Fryderyk, jest znanym ze swej gorliwości w wyznawaniu nowej wiary. Wpływ księcia frysztackiego, księżnej i całego dworu daje się we Frysztacie we znaki. Mieszczanie, lud zaczął obojętnieć pod względem religijnym, szczególnie młodzież nasiąkła bardzo łatwo wpływami nowych zasad.
Gdzież tu szukać pomocy i ratunku? Z Wrocławia trudno się czego — spodziewać od nawpół luterskiego biskupa. Cesarz jest dalej gorliwym katolikiem, ale sam jest zajęty wojną z nieposłusznemi książętami Rzeszy i z Turkami, Potężny król polski, Zygmunt, mógłby coś zrobić, ale za uczciwy, by miał korzystać z religijnych zamieszek i wkraczać na Śląsk, zabierać go lub porządkować tam kłótnie niezliczonych książąt śląskich. To niewdzięczna praca. Gdyby zresztą mnisi orłowscy wezwali go do obrony i udali się do niego, uważanoby ich za zdrajców, podejrzywanoby ich o konszachty z królem polskim.
Cała nadzieja tedy w Bogu i — w zdrowym rozumie kochanego, dobrego ludu śląskiego.
Ten lud, zawsze zbożny i poczciwy, nie odstąpi od wiary ojców swoich, choćby nawet szlachta cała się sprzeniewierzyła.
Oto jak znowu ten lud tak tłumnie zalega wzgórze orłowskie, jak idzie z wiarą do tej Panienki orłowskiej. Z daleka przyszli pieszo i na wozach; ani żar słoneczny, ani kurz, ani zła droga powstrzymać ich nie zdołały. Jutro Wniebowzięcie Matki Boskiej! Znowu gęsto — i tłumnie lud śląski, polski, niezepsuty zapełni orłowską świątynię starą, obiegnie konfesyonały, ambonę, ołtarz. Ciężki jutro dzień dla zakonników, ale dla dobra, dla zbawienia tego ludu czegoby ksiądz nie zrobił?!
Wprawdzie ofiarność w ostatnich czasach się zmniejszyła, lud ociągał się z daniną, należną kościołowi, ale niema się co dziwić, gniecie wszystkich posucha, pańszczyzna, niedostatek.
Lud zahukany, bałamucony przez ludzi bez serca i sumienia, obcych sprzedawczyków, nie wie, kto mu przyjacielem, wierzy zwodzicielom, bo dobroduszny, bo prosty i szczery.
Byle kto narzuca się mu za przewodnika, za zbawcę i cóż dziwnego, że błądzi często, kłania się obcym bożkom. Ale to się zmieni, Będzie lepiej! Zdrowy rozum ludu śląskiego zwycięży. Bóg da sił do zwycięstwa..,
Tak dodawał sobie otuchy sam O. Burzyński. Tak wybijał sobie z głowy natrętne, niedobre myśli, niedowierzanie, co na kształt klina w tę noc przedodpustową wbijało się w głowę.
Wreszcie zmęczenie zmorzyło troskę, a sen, towarzysz zmęczenia, rzucił zasłonę na te ponure obrazy. Świeca dawno dopaliła się, zgasła, a opat śnił sen cudny o śląskim ludzie, o jego przywiązaniu do wiary ojców, do Maryi, do Kościoła Dniało. Na niebie nad orłowskim klasztorem chmurki małe, strzępate, złote i miedziane posuwały się lekko na zachód. Od Kopanin niebo coraz jaśniejsze, widniejsze. Wszystko się ożywia, zaczyna żyć, ruszać się koło klasztoru. Ptaki, co zwykle w pierwszych dniach sierpnia milkną, jeszcze dziś nad ranem świergolą skrzętnie. — Owe grudki — zdawało się — ziemi, kopce niekształtne, wzniesione koło drzew i murów klasztornych, znikają powoli. To ludzie tak przykucnęli, znużeni wczorajszą daleką drogą. Ciepło było całą noc. Teraz tylko nad ranem wietrzyk zimniejszy muska. Powoli znikały wszystkie te skłębione gromadki ciemne, a kiedy promienie wschodzącego słońca zdołały o — złocić wieże orłowskiego kościoła, już rojno zrobiło się wszędzie.
W kościele od świtu Ojcowie słuchają spowiedzi. Ławki wczas rano zasiednięte, spowiednice oblężone, choć i koło kościoła umieszczono ich kilka. Lud garnie się do Sakramentów św., czeka na swą kolej cierpliwie, nieraz długo, a kiedy słońce zaczyna koło ósmej przypiekać, mężczyźni sami przenoszą konfesyonały na miejsce cieniste, by tylko Wielebnego uchronić od słonecznego żaru. Raz wraz wychodzą Msze św. ku głównemu ołtarzowi lub też na plac klasztorny, czworoboczny, gdzie zawsze na główny odpust ustawia się ołtarz połowy.
A lud, czekający na sumę, skracał sobie czas śpiewaniem. Podczas gdy wielu grzeszników tam kaja się u stóp kapłana, żałując za swe winy i grzechy, kiedy tyle pątników na nowo odzyskuje łaskę Bożą w Sakramencie Pokuty, świątynia rozbrzmiewa przecudnemi »Godzinkami«: »Przybądź nam, miłościwa Pani, ku pomocy, a wybaw nas z potężnych nieprzyjaciół mocy.« A potem znowu: »Zawitaj, Pani świata, niebieska królowo, Witaj, Panno nad panny, gwiazdo porankowa«, lub też; »Łaski Bożej jesteś pełna, o Marya, Duchem Świętym obdarzona, o Marya« itd. Starzy i młodzi łączą swe głosy w hołdzie Maryi Dziewicy. Wszyscy zgodnie, wszyscy chórem.
Czasem tylko jakaś kobieta, z innych stron przybyła, przeciąga trochę i słychać jeszcze poza wszystkimi odosobnionej końcowe: »o Ma-rya!« Lud nie zważa na to. Rozśpiewany, — śpiewaniem korzy się przed Bożą Rodzicielką i błaga Ją o opiekę.
Koło drzwi bocznych i głównych stoją grupy ludzi, tych, co nie chcą jeszcze wchodzić do kościoła lub co obawiają się zbytniego gorąca w kościele i woleli stać na wietrze. Niektórzy siadają na kamiennych schodach przy drzwiach i śpiewają również, choć już ciszej nieco, nieśmiało. Chcą dostosować się do śpiewu, wspólnego w kościele.
A z poza wałów, tam z dołu, dolatują razem z prośbami krzykliwemi licznych żebraków głosy kramarzy, co się tam rozłożyli i jeszcze przed sumą mieli czas na nawoływanie pątników, by kupowali potrzebne w domu sprzęty. Podczas samej sumy nie wolno było ani sprzedawać, ani nic kupować. Pątnicy zaś albo zostawiali sobie kupowanie na później, albo już teraz zaopatrywali się w różne potrzebne rzeczy.
Bo też wybór był obfity. Różnorodne na-czynia gliniane, wyrabiane we Frysztacie, dzbanki, miski, garnki, dalej skóra na łapcie, kyrpce, rzemienie, biczyska, sukno na spodnie szerokie, wtedy w modzie będące, sukno na brucleki i bondy, płótno zgrzebne. Dla kobiet na jubki na zimę, na kożuchy, bąki, na suknie wałaskie, różne sukna i gunie, co je wyrabiali jabłonkowscy i ustrońcy Wałasi. Prawdziwy jarmark. Chleb, kiełbasa, piwo, ogórki kwaśne, żółte śliwki. Pątnicy spoglądali ciekawie na różnorodność przedmiotów, niejednemu ślinka szła na to lub owo, większość odkładała kupowanie. Za jedno nie było kupionych rzeczy gdzie zostawić, a po drugie nikogo pieniądze przy ogólnej biedzie nie swędziły. Zresztą pieniędzy było mało między ludem. To jeszcze mało słynęło, żeby ktoś za robotę pieniądzmi płacił. Panu albo klasztorowi obrabiało się pole z obowiązku, a innym, to robiło się »na wracanie«, t. zn. zebrało się n. p. dziesięć ludzi sąsiadów i kosiło lub młóciło najprzód jednemu, potem drugiemu po kolei. Najwięcej było pieniędzy w mieście, tam można było dostać je za zboże, które kupcy wysyłali w świat.
Słońce coraz bardziej dopiekało, bo coraz wyżej na niebie się podnosiło. Po słońcu poznawali ludzie, że zaniedługo rozpocznie się kazanie, a potem suma. Dzwony zwoływały coraz wyraźniej i głośniej wiernych.
Kiedy wreszcie zaczęto bić we wszystkie dzwony i sygnaturkę, już ostatni pątnicy wchodzili przez bramę na dziedziniec. Już słychać na podwórzu, gdzie miało być kazanie, pieśń: »Duszo moja, słuchaj Pana!« Podczas drugiej zwrotki otwierają się drzwi od zakrystyi i przez tłum przedziera się czcigodna postać Ojca Jana, opata orłowskiego. Wstępuje na schodki, wiodące na kazalnicę. Pątnicy z ciekawości wyciągają szyję, stają na palcach i pchają się w środek, chcą wiedzieć, kto też dzisiaj będzie przemawiał. I widać jakieś oczekiwanie dziwne u wszystkich. Ojciec Opat modli się. Twarz dłońmi zasłonił. Modli się żarliwie, czekając na zakończenie śpiewanej zwrotki.
Śpiew milknie.
Wstaje Ojciec Burzyński, widocznie wzruszony, ogarnia lud zebrany wzrokiem wodza, co panuje nad duszami i zwykł im dowodzić. Głowa przy głowie! Głowy odkryte mężczyzn siwe, jasne i czarne, opalone. Kobiety w pstrych chustkach i czepcach. Setki oczu wpatrzonych w te oczy płomieniste wodza orłowskiego. Każda para wpatrzonych oczu, to jedna dusza, żądna słów, żądna wskazówek na życie dobre, życie Boże. O. Jan czuje dziś ogromną odpowiedzialność, jaką w tej chwili Bóg nań włożył.
Jak przemówić do tego ludu dziś, jak ostrzedz ten lud przed strasznem niebezpieczeństwem, co temu ludowi zewsząd grozi, co się doń zbliża ze strony nowej wiary? O, gdyby tak każde słowo mogło być czynem, któryby obronił drogie dusze ludu śląskiego! Wilki już między owczarnią! Wczorajsze nowiny, dzisiejsze spowiedzi przekonały O. Jana o blizkiem niebezpieczeństwie. A i u ludu widać zmianę w usposobieniu. —.Maryo, pomóż, Maryo, daj słów, daj myśli, daj siły! »Dignare me laudare Te Virgo sacrata, da mihi virtutem contra stes Tuos!« — woła błyskawicznemi myślami Ojciec Jan, ogarniając majestatycznym, orlim wzrokiem lud zebrany.
I zaczyna Opat drżącym od wzruszenia głosem. Wczoraj długo medytował, długo rozmyślał, jak mówić i co mówić, a z myślami przychodziły refleksye różne, lęk jakiś, groza, ból, co aż w gardle dławi, nijak nie było można skleić całości. To, co nim miotało, o czem chciał mówić, czem chciał lud porwać, było za straszne na kazanie w odpust Matki Boskiej, — a znowu przemilczeć, odprawić pątników bez słowa, nie wykorzystać należycie chwili, to byłoby zaniedbaniem najświętszych obowiązków.
Zaczyna więc, a jeszcze nie wie, co powie, »Ty mów za mnie, Boże, i Ty, Maryo! Moje słowa niech będą waszemi! Weź usta moje, weź serce moje!« Zaczyna o czci Maryi między narodami, o Jej pośrednictwie u Boga, jak Marya modli się z nami i za nas do Boga, jak modły nasze udoskonala, uzupełnia, a potem woła Ojciec Jan, wzruszony cały:
— A teraz, ludu mój, dobry, kochany, po-wiedz ty mi, pocoś tu dziś przyszedł? Pocoś ty tak gromadnie tu się zebrał? Rzuciłeś pług, sierp, kosę, a poszedłeś Mfśród żaru słońca, wśród skwaru aż tu do klasztoru! Po co? O, ja wiem, że ciebie tu miłość pędzi. Miłość cię tu sprowadza. Miłość do Maryi, do Matki twojego Boga! Witam was wszystkich z blizka i z daleka! Witam wszystkich! Witam w imieniu swojem, w imieniu braci klasztornej, witam w imieniu Maryi, co tam z góry dziś z miłością macierzyńską na nas zebranych spogląda. Moi drodzy! Ona widzi wszystkich. Spogląda na nas, patrzy, przenika wszystkich. I patrzy z miłością, ale i z boleścią wielką. Oto widzi dziś, że do nas zbliża się straszny smok jadowity, co sieje zniszczenie, zepsucie naokoło. I wiem, że gdyby możliwem było, to dziś tam z nieba wołałaby Marya do was głośno: Ludu mój! ludu drogi! ludu katolicki! przebóg, ratuj się, broń się, nie daj się! Nie daj posłuchu nowym naukom, uciekaj jak od zarazy! Trzymaj, co masz! Trzymaj się twej świętej wiary, wiary przodków, wiary, której głową widzialną jest biskup rzymski, a niewidzialną Jezus Chrystus!
Ludu śląski! Ludu polski! Słyszysz ty? Ty, co całe wieki czciłeś mnie jako Bożą Matkę, coś tyle dobrego za moją przyczyną otrzymał, słyszysz? Chcesz mnie się wyrzec, chcesz mnie opuścić, nie chcesz mnie znać, nie chcesz mnie czcić za moją dobroć całą? Chcesz o mnie zapomnieć? 0 górze ci! Nie wydawaj ty wyroku sam na siebie! Kto opuści Maryę, tego opuści Syn! Ludu mój drogi! Tam od północy idą do nas wilcy drapieżni, idą księża, co odpadli od wiary, co głoszą nowinki, głoszą »lepszą« wiarę, łatwiejszą. Pochlebiają ci, chcą cię usidlić, omamić. Już nawet tam, na zamku w mieście, nowa religia się przyjęła. Nasi panowie, książęta przystali do niej, chcą ją między wami szerzyć, pańską wiarę.
Pamiętajcie, co stamtąd ze zamku idzie, to jad, trucizna, zepsucie! Brońcie się! I między wami już tacy, co, zbałamuceni, się chwieją.
Ludu mój drogi! Ludu kochany! Gdybym mógł, tobym wołał, wołał dziś na cały głos, żeby się rozlegało nie tylko tu, ale i wszędzie na Śląsku i w całej Polsce: Jezus! Marya! ludzie, co wy robicie? Co wy myślicie? Wiary się waszej zapieracie? Sakramenta święte depczecie nogami? Mszę św. uważacie za zabobon? Maryą waszą gardzicie? O, szaleni, szaleni!
Jeszcze czas! Zawrócić z drogi tej, ukorzyć się na nowo u tronu Bożego, prosić o zmiłowanie i przebaczenie! Jeszcze czas!
Przyjdzie chwila, kiedy już zapóźno będzie! A kiedy mnie Bóg wtedy zapyta: Ojcze Janie, opacie orłowski, patrz, tyle ludzi, co wtedy twego kazania słuchało, nie wnijdzie do królestwa niebieskiego! Czemu tyle tych ludzi potępionych? Czemu? Wtedy ja powiem: »Panie, wiesz, świadkiem mi Twoja Matka Najświętsza, zaklinałem, prosiłem, błagałem, przestrzegałem, nie bałem się nawet przed książętami ziemskiemi, zrobiłem, com mógł, więcej nie mogłem.« — Ludu śląski, jeszcze czas!
A teraz Maryo, Patronko nasza, na nowo się Tobie sam i wszystkich dziś polecam. A kiedy przyjdą ciężkie dni walk i pokus, dni udręczenia, spojrzyj wtedy na nas z nieba, proś za nas Twojego Syna, w Twoją opiekę weź nas na nowo! Módl się za nami grzesznymi, broń nas, ochraniaj teraz — teraz, bo nam źle, bośmy słabi i w godzinę śmierci naszej! Amen.
Wrażenie kazania straszne, druzgocące. Lud, słuchający całą duszą, to łkał, to szlochał, to płakał, — wkońcu runął cały na kolana i nie było oka, coby nie było załzawione. I korzył się ten lud i błagał o łaskę wytrwania, o opiekę, o silną wiarę.
Tylko tam przy murze, na uboczu, u wejścia, trzech pachołków księcia frysztackiego o barwach książęcych oparło się obojętnie w mur. Starali się oni uchwycić wszystko, co Ojciec Jan mówił, niczego nie zapomnieć, niczego nie uronić. Ale i oni ostatecznie, porwani wymową, kiedy cały lud już klęczał, schylili się chwilkę, a potem chyłkiem puścili się drogą, wiodącą od klasztoru do Dąbrowej i Frysztatu. Tymczasem wyszła suma z liczną asystą. Ojciec Dominikanin w asyście Franciszkanów bosaków z Cieszyna.
Lud, wzruszony kazaniem, skupił uwagę na ołtarz i na to, co się przy nim działo. Pod pewnego rodzaju baldachimem, umocowanym u ściany, wisiał obraz Boga-Rodzicy. Z Jej rąk spływały promienie, jakoby łaski, promienie dobroci ku grzesznikom. Twarz, pełna łaskawości, zdaje się ogarniać ten biedny lud, słowami złotoustego kaznodziei jeszcze przejęty.
1 znowu rozkołysała serca wiernych pieśń maryańska, — ta cudowna, przenikająca i melodyą i treścią każdego do głębi: »Odwróć od nas gniew Twój wszelki« i »Gwiazdo morza, któraś Pana«.
Widać w twarzach ogorzałych pracą i troskami pooranych chłopskich przejęcie się pieśnią, wśpiewanie się całą duszą w tę cudną pieśń błagalną.
I pieśń rozbrzmiewa, wznosi się ku niebios lazurom nieskalanym, płynie ze setek piersi harmonijną falą, odbijając się o kościół i klasztor, płynie daleko wszerz poza mury klasztorne — tam na łany, na ścierniska, na bór, w dali widny.
Ojciec Dominikanin metalicznym głosem śpiewa już Prefacyę. Msza zbliża się już do najważniejszej części: do podniesienia. Na znak dzwonka nastaje cisza — lud klęczy na żwirze, na piasku, na trawniku i patrzy w skupieniu najwyższem na ołtarz. Tam schylony kapłan wypowiada słowa Chrystusowe i ściąga niemi Zbawiciela z nieba. Chleb staje się Ciałem, wino Krwią Jezusową. Pan Jezus rodzi się w mistyczny sposób na ołtarzu i modli się za klęczący lud wierny, ofiarując Siebie wraz z modłami tego ludu Swemu Ojcu w niebie.
Podniesiony wysoko rękami kapłana, błogosławi dobry Jezus ludowi całemu, błogosławi na jego twarde i znojne życie, pracę na ugorze śląskim, błogosławi swą trzódkę, zagrożoną nową nauką, błogosławi i modli się za nią.
A na to wszystko padają skrzące się snopy światła słonecznego, co okala, złoci tę bezkrwawą ofiarę. Lud uchyla czoła, bije się w piersi i szepce: »Jezu, Tobie żyję, Jezu, Tobie umieram, Jezu, Tobie należę w życiu i po śmiercią Niejeden modli się tak po raz ostatni w życiu, a wszyscy po raz ostatni na tym dziedzińcu klasztoru orłowskiego. — Po podniesieniu rozbrzmiewa prastara polska pieśń: »Boga — rodzica. Dziewica«, Msza ma się już ku końcowi. Potem jeszcze po. Mszy wśród uroczystego bicia. dzwonów procesya koło kościoła z pieśnią: »Ciebie Boże chwalimy«. Nabożeństwo skończone. Wszyscy opuszczają powoli wzgórze klasztorne. Wnet pusto wokoło kościoła, w kościele tylko kilka starszych kobiecin jeszcze żegna się ze świętem miejscem. Wszystko udaje się na dół, na targowisko ku budom, gdzie zaczyna się gwar i ruch jak w ulu.
Znajomi odszukują się wzajemnie, chcąc choć raz w roku pogwarzyć o swej biedzie, opowiedzieć nowości, wypadki w rodzinie i gospodarstwie. Witają się, przysiadają w cieniu na naprędce poustawianych dla pątników ławkach i stołach i albo wydobywają z kobieli, co ze sobą z domu wzięli, albo kupują u kramarzy coś do zjedzenia i wypicia. — Z kilku stron dolatuje do uszu głos muzyki wiejskiej na kobzie i dudach. To pasterze, górale od Jabłonkowa przyszli, by coś przy odpuście zarobić. Z tem miesza się monotonny, jednostajny głos dziadów, żebraków, co proszą o jałmużnę, lub co głośnym, lecz fałszywym głosem niezmordowanie różne święte pieśni śpiewając, polecają się miłosierdziu pątników.
Niema już tego roku tej żywej wesołości, niema już sypiących się zewsząd rodzinnych żartów. Nad tym ludem jakby zmora jaka zawisła. Sam lud to czuje, zresztą nie otrząsł się jeszcze z wrażenia, jakie na nim wywołało siejsze kazanie Opata orłowskiego. Takiego kazania natchnionego nie zapomina się tak prędko. Przy tem wszystkiem lud dobrze zdawał sobie sam sprawę z tego, że jakieś niedobre czasy i wypadki się zbliżają. I prawie wszyscy po kilku słowach o pogodzie, posusze, nieurodzaju tegorocznym schodzą na temat nowej nauki, nowej wiary i udzielają sobie wzajemnie swych spostrzeżeń. Są już i tacy, co nieznacznie, ale przecie w zasadzie sprzyjają nowej nauce.
Bracia Tłukowie z Cierlicka nie bawią się długo w Orłowej, Nie mają jakoś spokoju, ani ochoty do uciechy. Po nabożeństwie przywitali się pobieżnie z kilku jeszcze znajomymi, wszęlako nie sporo im było do rozmowy. Coś ich gnało do domu, dziwny, niezrozumiały niepokój pędził ich z klasztoru. Nie czekając więc wieczora, puścili się na Karwinę, Olbrachcice, do Cierlicka, by jak najprędzej być w domu. Po drodze mało mówili, jeżeli co zaczęli, to było to tylko odbiciem wczorajszych wrażeń przy ognisku. Widzieli i słyszeli tyle złego, jakże mogli myśleć o czem innem?
Przeczucie Tłuków nie myliło. Kiedy zbliżali się do Cierlicka, zauważyli na przeciwległem wzgórzu w oświetleniu zachodzącego słońca, od Kościelca, w miejscu, zwanem powszechnie »piekłem« z powodu dzikości i niesympatycznego wyglądu tego obszaru, całą gromadę ludzi, jakby pogrzeb, zdążający powoli w dół w kierunku kościoła w Cierlicku. Trumny niema, ale są nosze i coś na nich.
Tłukowie puszczają się z drogi przez pola na przełaj. Gna ich dziwna sita. Serce bije jak młotem, krew napływa do głowy. Coś złego się stało! Nikt nie śpiewa, tylko kobiety na głos płaczą, a mężczyźni, bladzi ze wyruszenia, zaciskają tylko pięści. Pierwszy przypada do ludzi, towarzyszących temu niememu pogrzebowi wieczornemu, Jędrys Tłuk. Przypada do noszy i z mocą zrywa z postaci niesionej na noszach jasną chustkę, którą postać była przykryta.
... To Widernowa Hanka! Jędrysowa młoducha!... Straszne, przeraźliwe, mrożące do szpiku: Jezus! Marya! wyrywa się Jędrysowi z piersi. Więcej nic. Stoi Jędrys na chwilę przerażająco blady, niemy z przerażenia i pada na zwłoki swej kochanej, jedynej. Ona nie żyje, serce nie bije. Ani usta te piękne, cudne, ani oczy te wierne, jakby załzawione, jak niebo modre, nie otwarły się, by przywitać Jędrysa. Blada, spokojna, zimna, ze szramą krwawą na czole z boku, ubranie powalane, postrzępione, na rękach sińce liczne. A Jędrys nie płacze, on płakać nie może, bo ból ten za straszny mało mu serca nie rozsadzi. Chwilami mdleje, to znowu przychodzi do siebie, Cierliczanie otaczają Jędrysa i Hankę i płaczą ze współczuciem. Wiedzieli wszyscy, jak się oboje kochali. Mieli się pobrać, a teraz taki ślub! — Kobiety szlochają na głos, mężczyźni ucierają ukradkiem łzy i odgrażają się w stronę Cieszyna.
Bo to stamtąd przyszła ta śmierć. To sekretarz księcia cieszyńskiego, Lesel, zemścił się tak na Jędrysie i jego Hance za odbicie mu jej i za hańbę mu wyrządzoną. Wybrał na zemstę chwilę, kiedy Tłukowie byli na odpuście w Orłowej, kiedy Hanki nie miał kto bronić. Hanka poszła dziś do kościoła w Kościelcu, Została tam dłużej niż zwykle, — modliła się o szczęście dla Jędrysa i za siebie. — On się modlił w Orłowej, ona w Kościelcu. Oboje składali swe uczucia czyste i jasne, swoją miłość piękną Panu Bogu w ofierze.
I gdy Hanka po żarliwej, serdecznej modlitwie szła sama przez »piekło« ku Cierlicku, wypadł zaczajony Lesel ze swymi pachołkami, przebranymi za kobiety, w jednej chwili ubezwładnił dziewczynę, do ust wpakował chustkę, by krzyczeć nie mogła, a potem, zgwałciwszy, zaczął katować, znęcać się, z lubieżnością targać za warkocz, włóczyć po ziemi, ręce wykręcać, ciskać na nią kamieniami, aż biedna ofiara wyzionęła ducha.
Kiedy w Orłowej jej kochany, dobry Jędrys szedł ze schyloną kornie głową w procesyi za złocistą monstrancyą, kiedy modlił się za nieprzyjaciół, kiedy śpiewał z innymi: »Ciebie Boże chwalimy«, wtedy tam, w »piekle«, jego Hanka polecała Bogu swą czystą, niewinną duszę, wiedząc, że żywa z rąk napastników nie wyjdzie.

VII.

We Frysztacie w to święto nabożeństwa nie było. Proboszcz Stanisław Pretzner został uwięziony przez księcia frysztackiego za to, że karcił publicznie bezbożność księcia i przestrzegał przed nową nauką.
Lud zeszedł się dziś bardzo licznie, jak zawsze w święta M. Boskiej. Przytem gnała go ciekawość. Chodziły słuchy o uwięzieniu proboszcza, ale nie dawano temu wiary, nikt nie wyobrażał sobie, żeby mogło być święto bez kazania i bez Mszy św. Zebrał się lud tłumnie. Kościół nabity. Sami ludzie zaczynają Godzinki, potem jedną pieśń za drugą i czekają, ale doczekać się jakoś nie mogą.
Wreszcie wchodzi ksiądz na ambonę. Ale to ktoś obcy, ktoś inny, nie proboszcz fryszcacki. Ksiądz to, czy nie ksiądz? Bez stuły, bez komży. Staje, patrzy tak dziwnie, jakby z pewną obawą, niepewnością. Bez zwykłego katolickiego pozdrowienia, bez czytania, ewangelii zaczyna mówić. Jak na wiecu łub na zwykłem zebraniu.
A między zdziwionym ludem rozchodzi się szeptem po kościele: To niemiecki ksiądz luterski, nasz we więzieniu. I oburzony naród tem świętokradzkiem bezprawiem, rozżalony do głębi, pcha się odruchowo ku drzwiom, by wyjść i nie posłuchać apostaty, nie być świadkiem bluźnierstw. Ale cóż to? Wyjścia strzegą nasłani przez księcia pachołcy książęcy. Nie puszczają nikogo, pchają brutalnie z powrotem do kościoła. Lud stoi bezradny, obrażony do żywego i zbolały, nie wie, co robić. Jak trzoda bez pasterza. Pasterz prawdziwy w więzieniu, a tu, na ambonie, krzyczy ochrypłym głosem najemnik cudzy, co wyrzekł się swych ślubów, zrzucił szatę kapłańską, świętokradca, apostata — Jan Hess z Wrocławia.
Wobec widocznego gwałtu i podstępu dziś Frysztaczanie dalecy byli od słuchania heretyckich kazań.
Ktoś tam z tłumu zanucił: »Święty Boże!« Lud bezradny podchwytuje, z płaczem melodyę i śpiewa. Podnosi się pieśń jak huragan, jak grzmot groźny ku niebu, przed Boży Tron. Hessa słów nie słychać. Hess pokonany po kilku daremnych wysiłkach znika z ambony, a wierni, pozbawieni dziś prawdziwego pasterza i pośrednika między Bogiem a nimi, pozbawieni ofiary Mszy św., ofiarują przynajmniej swoje modły, swoją pieśń, oddają się Bogu i Matce Najśw. w opiekę, poczem z poczuciem krzywdy i niebywałego nadużycia, gwałtu i świętokradztwa, opuszczają świątynię. Nie witają się wzajemnie, jak zawsze po sumie, nie rozmawiają, coś ich gna od kościoła i od książęcego zamku.
Tymczasem Hess zdaje sprawę księciu na zamku z nieudałego nabożeństwa.
— Ugłaskam ja ich! — mówi na to książę, szarpiąc w gniewie bródkę z szwedzka przyciętą. — Będą tańczyli, jak ja gwizdać będę! A ty będziesz tu proboszczem! Rozumiesz? Ty będziesz nawracał kazaniami, a ja cięgami! Kto mi się będzie sprzeciwiał, temu będę bił skórę, póki nie wyprze się papieżnictwa i bałwochwalczych nawyczek.
Hess stał prosto jak tyka, połykając z lubością słowa księcia. Zapomniał nawet podziękować za nominacyę na proboszcza frysztackie — go. Nie spodziewał się tak rychłego zaszczytu.
W tej chwili oznajmiono księciu, że są już szpiedzy księcia, wysłani na kazanie na odpust orłowski. Spoceni, zakurzeni, wchodzą i padają do kolan księciu.
Wiedząc dobrze, o co właściwie księciu chodzi, powtórzyli służalcy kazanie Opata, jak Opat piorunował na księcia, na cały dwór, grożąc wszystkim mękami piekła, jak buntował ludzi przeciw księciu.,
Książę nie patrzy na opowiadających, ale do okna na rynek frysztacki, jak na niedzielę niezwykle pusty. Nie chce, widać, zdradzić swej ciekawości i gniewu na Opata. Całą siłą woli hamuje się, by nie wybuchnąć, — znać, jak drży cały z wściekłości, Tylko palcami bębni mocno po oknie.
Kiedy szpiedzy załatwili swoje i nic więcej panu powiedzieć nie umieli, odprawił ich książę, Blady, podniecony, z zaciśniętymi zębami stąpa po izbie wielkimi krokami, dzwoniąc przytem groźnie ostrogami.
Hess nie przerywał. Było mu to na rękę. Niech złość i zemsta w księciu dojrzeją. I czeka Hess, stojąc na temsamem miejscu. Stoi ze źle maskowaną obłudą — spodlił swą. godność i suknię kapłańską, upadlał się dalej.
Gdy wreszcie książę trochę się uspokoił, postanowił Hess kuć żelazo, póki gorące.
— Przecież Wasza książęca mość nie będzie z powodu jakiegoś tam kazania klechy orłowskiego psuł sobie zdrowia i humoru! To niewarto!
— Kiedy oni wciąż napadają na mnie, lud mi buntują! — krzyczy książę, tupiąc w podłogę.
— To książę się ich boi? To przecież tylko taki kurnik ten klasztor. Wykurzyć ich stamtąd i skończone.
Uderzony temi słowy książę staje przed Hessem i patrząc mu bystro w oczy, jakby z radości, że ten myśli jego najtajniejsze odgadnął, mówi ciszej:
— To niemożliwe! Oni w opiece króla i cesarza, mają za sobą papieża. To niemożliwe! — Zaciskając pięści, syczy dalej: Przeklęte klechy bogate, że ja na nich pomścić się nie mogę! Ja, książę na Frysztacie! Ja bezsilny jestem, Można — by się wściec!
— Czy ty musisz iść po zemstę do Orłowej?
— A gdzież? Oni do mnie nie przyjdą!
— Przyjdą, czemużby nie? Oni głupi, jak barany!
— Jak ty to myślisz?
— Bardzo prosto! — I zniżywszy głos, jak szatan szepcząc, wyświetla Hess księciu cały plan. — Trzeba zaprosić mnichów na ziemie frysztackie pod jakimkolwiek pozorem, a jak przybędą, załatwić się z nimi i posłać na tamten świat. Będzie kto dochodził sprawy, powie się, że mnisi nadchodzili ziemie książęce zbrojnie i że to tylko w obronie zdarzyło się takie nieszczęście. Ani król, ani papież, nikt nie będzie mógł nic zrobić. Potem będzie można wziąć w opiekę bezpańskie, osierocone bogate dobra klasztorne. Ktoś przecież na tem, jak nie będzie mnichów, gospodarować musi.
Szatański plan, uknuty przez Hessa, precyzujący tylko ciche pragnienia, z któremi książę nikomu się dotąd nie zwierzał, oszołomił księcia, Nic dziwnego, że te dwie dusze bratnie złączyły się odruchowo we wzajemnej adoracyi obopólnej podłości, we wspólnym, serdecznym a długim uścisku...
Tak stworzyli żywy obraz związku, jakich »reformacya« wtedy i potem bez liku wywołała: Kapłani, odszczepieńcy, krzywoprzysiężcy idą ręka w rękę w uścisku szatańskim z panami, ciemiężycielami, co gwałtami, krwi rozlewem wyrywali poddanym z ich serca wiarę, ich wiekowe przywiązanie do Kościoła katolickiego, a Kościołowi tysiące wiernych i jego prawowite mienie.

I jeszcze długo wtedy książę frysztacki i eksksiądz Hess półgłosem coś razem omawiali, długo nad czemś się naradzali.
VIII.

Nazajutrz kazał książę wypuścić uwięzionego proboszcza i pozwolił mu na nowo spełniać swe obowiązki ku ogólnej radości parafian frysztackich. Hess zaś znikł nagle, przepadł gdzieś i nie pokazywał się już. wcale. Jakby kamień wpadł w wodę.
I nowy duch — zdawało się — zawiał na zamku. Pewnie książę — myśleli mieszczanie — przekonał się, że z ludźmi nic nie zrobi i upamiętał się. Dałby Pan Bóg, bo. to gniew Boży ściąga! Nowy wiatr, nowy kierunek, jakby powiew wiosenny, zaczął wiać nad Frysztatem i okolicą.
Wieść o tem dotarła do Orłowej, Książę się ustatkował, żyje skromniej, luterskiego księdza oddalił i uwolnił plebana z więzienia, Ojciec Burzyński nie chciał temu uwierzyć. Kiedy jednak wiadomość dziwna potwierdziła się, nie wiedział, co o — tem sądzić. Może książę przejrzał, dowiedział się o kazaniu odpustowem, może go skruszyło i zmienił się. Dałby Bóg! Łaska Boża cuda działa! — powtarzał uradowany O. Jan. — Dałby Bóg!
Z końcem września, stała się niebywała rzecz. Książę frysztacki przysłał posłów do Opata orłowskiego. Posłowie ci, jak na książęcych przystało, każdy w odświętnem ubraniu, z błyszczącemi karabelami, zjeżdżają na dziedziniec klasztorny i domagają się widzenia się z Ojcem Opatem. Idziemy — mówią z listami od księcia frysztackiego.
Furtyan klasztorny prowadzi poselstwo, dawno już w Orłowej nie widywane, do obszernej, choć trochę nizkiej i ciemnej rozmównicy. Ojciec Burzyński nie kazał na siebie długo czekać, — śpieszy na powitanie rzadkich gości, szepcąc kilka razy po korytarzu pobożnie: Deus in adjutorium meum intende (Boże wejrzyj ku wspomożeniu memu!). Wie bowiem dobrze, że ci posłowie albo pokój, zgodę, albo coś złego przynoszą. Ludzie zapewniają o gruntownej zmianie na frysztackim zamku, książę przestał hulać, pieniądze trwonić, ucztować, nad ludźmi się znęcać, — teraz tylko poluje z kilku przyjaciółmi po lasach marklowskich, już jakoś zupełnie inny. O. Burzyński jednak — dziwna rzecz — raz w to wierzył, raz znowu nie. Znał on dobrze ludzi i takiej zupełnej zmiany wytłumaczyć sobie nie umiał. Zawsze tam w głębi duszy jakieś wątpliwości się odzywały. Musiałby to być cud Boży.
Na widok wchodzącego do rozmównicy Ojca Opata stają frysztaccy posłowie rzędem i oddają ukłon głęboki, jaki należał się Opatowi, równemu co do godności z biskupem. Potem najstarszy wiekiem, o sumiastym, już szpakowatym wąsie, wyjmuje z zanadrza list własnoręczny Jego Książęcej Mości Fryderyka, księcia na Frysztacie, zaopatrzony wielką pieczęcią w drewnianej oprawie i oddaje Opatowi.
O. Burzyński otrzymywał często listy od króla z Krakowa i cesarza, od biskupów, a nawet od swego księdza generała z Rzymu, a nigdy nie drżała mu tak ręka przy odbieraniu tych listów, jak dziś. Czemuż to dziś mu tak serce bije? Czemu dziś, kiedy słyszy zewsząd, że książę się ustatkował, czemu kłuje go takie nieokreślone przeczucie dziwne i napełnia nieuzasadnioną obawą i lękiem?
Są w życiu człowieka i narodów chwile, stanowiące o ich »być albo nie być«. Chwile najwyższego napięcia. Te chwile wstrząsają całą istotą tych, o których los i byt chodzi. — To głos przeznaczenia dziejowego, głos niezgłębionej w tajemnicach Opatrzności Boskiej. — Błogosławieni wtedy ci, co rozumieją go, szczęśliwi, co go nie tylko rozumieją, ale i mogą iść za nim.
0. Jan, ta dusza orla, taka podniosła, zrównoważona, jasna, uwnętrzniona, taka wrażliwa na to przecudowne, tajemnicze działanie łaski Bożej, pojął intuicyjnie doniosłość chwili. Odebrał list, ale nie chciał go czytać tu zaraz przed świadkami. Postanowił rozprawić się z listem na klęczkach tam na chórze w kościele, w bezpośredniej blizkości utajonego w ołtarzu, Mistrza, Powiernika i Przyjaciela.
Przeprasza gości i idzie do Pana swego, czuje, że ten list przypieczętuje losy może całego klasztoru, może całego skrawka kraju śląskiego. Ten, co Wszystkowiedzący, co tam na ołtarzu ciągle za nas się modli, co się o nas troszczy, co z nami troski i bole dzieli, On poradzi najlepiej, On natchnie, poprowadzi. Zresztą dla zakonnika Jezus eucharystyczny wszystkiem — to alfa i omega — myśli O. Jan, choćby list i nic takiego nie zawierał i w małem chcę Ci, Boże, być wiernym.
List nie zawierał nic nadzwyczajnego. Opat czuł się nawet w pierwszej chwili rozczarowanym. Książę zapraszał zakonników na wspólny zjazd celem ostatecznego omówienia wszystkich sporów sąsiedzkich między księciem a klasztorem. Zjazd miał się odbyć w święto Narodzenia Matki Boskiej w gospodzie na granicy książęcych i klasztornych włości w Dąbrowej.
Nic nadzwyczajnego. Nie było się nawet czem tak przejmować — myślał O. Jan. Ale tam w duszy wciąż niepokój. Albo to Boże dzieło, albo podstęp, dzieło szatana. Po krótkiej modlitwie postanowił O. Jan odpowiedzieć przychylnie księciu w tej myśli, że albo sam stawi się z orszakiem swoim, albo wyśle kogo upełnomocnionego do układów. Zaproszenie całe było bardzo życzliwie i przyjaźnie pisane. Miało na celu zakończenie długich i przykrych sporów i wzajemnej nieprzyjaźni. Innej odpowiedzi nie można było księciu, posłać. Dziej się wola Boża!


Nadszedł oznaczony w piśmie książęcem dzień. Opat nie mógł sam wybrać się w drogę, bo nie czuł się jakoś zdrów. W ostatnim czasie cierpiał na bezsenność. Jakaś dziwna choroba. nerwowa nim owładnęła, jakiś wieczny niepokój, sny okropne, jak tylko na chwilkę przymknął w nocy znużone powieki. Dziwne przeczucia, dziwna trwoga! Szukał wtedy zawsze ratunku w modlitwie. Ile nocy spędził na klęczkach, Bóg sam wie najlepiej. To było powodem, że nie pojechał sam, ale wysłał Ojca Przeora z trzema innymi Ojcami z odpowiednim orszakiem dla dodania poselstwu uroku. Po Mszy rannej wyruszył orszak mniszy na koniach z dziedzińca po zwodzonym moście w dół na drogę frysztacką. Dolina, którą jechali, cała była jeszcze osłonięta mgłą jesienną. W ostatnim tygodniu spadł obfity deszcz, tak gorąco upragniony. Padało kilka dni z rzędu, porobiły się nawet pokaźne kałuże wskutek tego, że woda nie miała odpływu. Łąki, pola odświeżyły się po długiej posusze, trawa poczęła napowrót zielenić. Dziś lśniła się od wczorajszego obfitego deszczu. Słońce zaczęło się przedzierać po kilku słotnych dniach, znikły mgły, pokrywające rozległe ścierniska klasztorne, położone wzdłuż drogi. Droga miękka, rozmokła, trzeba było czasami zwalniać biegu, bo konie, napotkawszy kałuże, obryzgiwały siebie i jeźdźców. To nie było jednak powodem tej widocznej niecierpliwości jadących. Coś innego wżerało się im w duszę. Jakiś głos czy popęd samozachowawczy, jakaś dziwna moc. Wołałby każdy powrócić do domu, zaniechać tej dzisiejszej wyprawy. Zapowiadał się dziś piękny dzień, opary rzedły, słońce coraz więcej serdeczniej przyglądało się jadącym. A oni wciąż chmurni. Niewidzialna, ołowiana mgła spadła im widać na dusze. Nie mówią nic do siebie, — każdy zajęty własnemi myślami.
Już było dobrze koło południa, gdy, wyjechawszy z chłodnego lasu, przesiąkniętego wonną żywicą, zauważyli przed sobą wijącą się pod górę drogę od Frysztatu, a zbiegającą się w lewo z drogą orłowską u nizkiej, zapadłej gospody książęcej. N a drodze stało już kilkujezdnych o barw ach księcia frysztackiego. Oczekiwali mnichów. Obaczywszy ich, pchnęli konie ostrogam i i cwałem puścili się na powitanie poselstw a orłowskiego. Po wzajemnem przywitaniu, zrównali się z jadącymi, cały orszak skręcił potem na lew o ku karczmie, jako umówionemu miejscu układów.
Koło podupadłej, pochylonej karczm y rojno dziś było. Książę miał ze sobą liczne otoczenie, łuczników, strzelców, pachołków i kilku ze szlachty. Uwijało się to żywo koło przy­ gotowania obiadu. Gospoda była ciasna, urządzono więc na polu kilka prymitywnych stołów i ław i osobne ognisko. Sam książę stał opodal ze szlachtą, pogrążony w jakiejś zajmującej rozmowie, bo choć sam niecierpliwie mnichów wyglądał, jednak ich zbliżania się nie zauważył. Dopiero kiedy ci już tuż byli, ktoś krzyknął: mnichy jadą! Drgnął książę na te słowa, na chwilę jakby pobladł, ale to nie na długo; opanował się momentalnie, a na jego młodej, wyniszczonej znudzonej twarzy zawisł nieokreślony, odrażający, zimny uśmiech, Ale i ten znikł, zamaskowany umiejętnie.
Książę powitał przybyłych z pewną uległością w całem zachowaniu się. Szukał oczyma O, Jana, Opata, a nie znalazłszy, jakby zaklął z cicha. Może to tem lepiej, że nie przybył. Z tymi pewnie łatwiej da sobie rady. Prowadzi potem, zakonników do izby szynkownej, bo lepszej nie było. Trochę ciemno, bo okna małe, szyby z błon, zato nie było tam tak parno. Ustawiono, jak się dało, trzy rzędy stołów szarych, obok zwykłe ławy, na nich dla księcia i gości kilka skór baranich. Na stołach naczynia, talerze, dzbany, dla księcia i gości srebne.
Zakonnicy nie mogą ukryć wobec tego swego niezadowolenia. Oni tu przyjechali układać się, nie ucztować. Znali te książęce zwyczaje, te gościny i uczty wieczne, gdzie siedziano za stołem godzinami, pito wino, miód, piwo, aż się z czupryn kurzyło. Wiedzieli, że ich czeka taka uczta, wiedzieli również, że potem nie będzie można ani marzyć o jakichś układach. Jeżeli do tego książę się uraczy i spije, to całe poselstwo spełznie na niczem, muszą albo zostać do jutra, albo wrócić z niczem do Orłowej. Co powie Opat?
Wobec tego zażądał Ojciec Przeor rozpoczęcia układów. Ale książę nie chciał o niczem słyszeć. Co tam układy! Myśmy wszyscy głodni, a wy pewnie też, jużeście się dość natrząśli na szkapach. Na głodno nie możemy się układać; chudaby to była zgoda. Do wieczora czasu dość.
Zakonnicy radzi nie radzi musieli siadać za stół na miejsca honorowe. Po jednej i drugiej stronie mnichów sadowią się dobrzy znajomi księcia, sam książę naprzeciw mnichów. Przy drugim stole zaś usadowiono łuczników orłowskich, obok nich zasiedli frysztaccy. Reszta musiała zostać na dworze dla braku miejsca.
Jak zakonnicy przewidywali, uczta przedłużała się. Mięsiwa było kilka gatunków, a między jednem daniem a następnem robiono, nie wiedzieć czemu, długie przerwy, wypełniane pijatyką. Znikały dzbany miodu i węgrzyna jeden za drugim. Raczono się obficie. W miarę tego rosło też ożywienie ogólne. Coraz głośniej się robiło. Zaczęło wreć jak w ulu. U niejednego oczy błyszczały jak u żbika, rozmowa, z początku umiarkowana, spokojna, stawała się coraz hałaśliwszą i niezupełnie wolną od niewłaściwych żartów.
Z niepokojem i rosnącą obawą zaczęli mnisi spoglądać na zachowanie się księcia i jego ludzi. To może się nie dobrze skończyć! Nie uszło też uwagi mnichów, że ten lub ów gorączka, co nie umiał trzymać języka za zębami, wykrzykiwał w ogólnej wrzawie, spoglądając w stronę gości: — My wam damy zgodę! Klechy! Papieżnicy! Zabobonniki! Ogłupiają lud! Uciskają go!
Przy tem wszystkiem książę raz po raz przypijał do zakonników. Wyglądało to tak, jakby miał intencyę ich spić. Wrzawa, krzyki, swawola, żarty pod adresem zakonników, wybuchy śmiechu mnożyły się. Wszystko to utwierdzało mnichów w przekonaniu, że się święci coś niedobrego. Z nietajoną obawą obserwują otoczenie. W takich warunkach, w lakiem środowisku nie może być mowy o układach. Oni chyba nie ku zgodzie się tu zeszli, nie ku zgodzie ich tu zaproszono. Więc poco to wszystko? I świta im w głowie myśl, ale tak okropna, tak straszna, że się jej zlękli sami. To pewnie żart tylko niesmaczny, albo może pułapka, paść na zakonników? Nie, to niemożliwe! To grzech posądzać! To szaleństwo! Nas broni papież i cały świat katolicki, król polski, cesarz rzymski, — musiałby książę zwaryować!
Myśl ta wraca jednak uporczywie, wraca znową siłą i grozą. Zachowanie się ludzi książęcych i całego otoczenia potwierdza te domysły.
Czyżby te obawy rano przy wyjeździe miały być uzasadnione? Miałyby się one sprawdzić? Ale cóż księciu na tem zależy? W klasztorze zostali jeszcze inni. Tam Opat, tam reszta zakonników i służba. Może książę chciał tu Opata ściągnąć? Chciał podzielić siły klasztoru, rozdzielić jego obrońców.
Nie — to za straszne, by to możliwem było. Książę heretyk, ale to niemożliwe! Tak pocieszali się zakonnicy.
Nie wiedzieli oni jeszcze, nie doszło jeszcze do ich wiadomości, że nowa nauka luterska odprawiała po całych Niemczech wtedy swe straszne »misye« nie słowem, nie przykładem, ale ogniem i mieczem. Nie wiedzieli biedni, że ta nauka szła przebojem, drogą, obryzganą krwią opornych, że na tej drodze krwawej pełno gruzów zburzonych zamków, klasztorów, zagród i chat chłopskich. Nie wiedzieli, że ten fanatyzm, nihilizm religijny, siejący zniszczenie w całych prowincyach w Niemczech, przeszczepiał się już tak silnie i na Śląsk i że oni pierwsi mają paść ofiarą tego niszczycielskiego pochodu na ziemi polskiej.
Nie widzieli jeszcze strasznego zniszczenia, gwałtów i zbrodni, na jakie pozwalali sobie liczni książęta w imię nowej nauki, która schlebiała ich namiętnościom i wiecznemu głodowi za cudzem mieniem, za cudzemi posiadłościami i żonami. I pocieszali się biedni. Między sobą mało mogli rozmawiać, chyba półsłówkami. Ufali księciu, ufali w pomoc Bożą, mieli wiarę w słuszność swej sprawy. W oczekiwaniu dalszych wypadków polecają się Panu Bogu i szepcą: »Pod Twoją obronę«.
Wrzawa, zgiełk rośnie, potęguje się, a oni jakby odzyskali równowagę umysłów i spokój. Pożegnali się z myślą, że przeprowadzą układy. Chcieliby za każdą cenę wydostać się z tego środowiska, z pomiędzy pijanej zgrai.
Nagle dzieje się rzecz nieoczekiwana. Jak błyskawica świsnęło coś ponad głowami mnichów i grzmotnęło w okno. Trzask, brzęk prze — świdrował wszystkich. Momentalnie ucichło, by makiem zasiał. To jakiś chudopachołek książęcy, nietrzeźwy, co nie mógł się pohamować dłużej, cisnął z całej siły swym kubkiem cynowym w stronę zakonników. Wymierzył jednak źle, kubek roztrzaskał z hukiem okno i wyleciał na dwór.
Huk zelektryzował wszystkich i przeraził. Ale tylko na chwilkę. Jak gdyby trzask ten był hasłem jakiem, w tej samej chwili zerwali się wszyscy, wszczął się krzyk, wrzask, łomot, wycie nieludzkie:
— Hejże na nich! Śmierć im! Prędzej, prędzej! Dać ich tu!
Książę nie próbował uspokajać. To zostało dawno ułożone wspólnie z Hessem. Wstał od stołu i stanął koło drzwi. Biesiadnicy zaś, jak hyeny, co długo musiały czekać na żer, otoczyli w jednej chwili swe ofiary. Na huk strzaskanego okna wpadli do izby i ci, co byli na polu. Zrobił się zgiełk, tłok, tumult jeszcze większy. Ci, co byli bliżej koło mnichów, pochwycili za habit, za ręce i wyciągnęli z poza stołu, znęcając się nad nimi, okładając kułakami, pięściami, szarpiąc na wszystkie strony, a że kilku z książęcych było porządnie pijanych, przewrócił się jeden, pociągając za sobą mnichów. Zrobiła się w jednej chwili kupa nie — foremna ciał ludzkich. Zaczęło się nieludzkie tratowanie, kopanie mnichów, szamotanie, tłoczenie po piersiach, po twarzach. Wreszcie ktoś łamie kawałek deski i zaczyna okładać biedne ofiary. Drudzy przypominają sobie, że mają ze sobą szabliska, wyciągają je i biją, biją na oślep, rąbią wściekli, bez opamiętania, ogłuszając i kalecząc w straszny sposób biedne ofiary.
Strzelcy, pachołcy orłowscy, wdziąc, co się dzieje, chcą bronić, ale ludzie książęcy rozbroili ich i rozprawiają się z nimi. Całą kupą tłuką, rąbią, czem kto może. Już bryzga krew, — ten padł pod stół, ten na podłogę, deptany butami. Innego wloką na dwór z hałasem i tam kłują lancami, żgają w oczy, które wypływają, pozostawiając dwie straszne, głębokie, krwawe jamy. Przebijają szyję, brzuch, aż ofiara pokłuta kończy.
Na drugiego kamieniami ciskają tak długo, póki twarz nie zmienia się w masę bezkształtną, krwistą, z której tylko kości wyzierają.
Trzeciego znowu rozciągają z hałasem na ziemi, do — ust leją gnojówkę z blizkiej kałuży, — na innym urządzono sobie huśtawkę. Wierzyć się nie chce, by ludzie tak potrafili zwyrodnieć i tak się znęcać. To szakale, sępy! To nowe zasady ich tak uszlachetniły!
Wreszcie wywleczono z tryumfem samych zakonników. Habity zdarte na strzępy, zmazane świeżą krwią. A ci, co ich wloką, to — nie rycerze i nie ludzie, ale jacyś kaci, oprawmy, co się kalają niewinną krwią pomazańców Bożych.
Na chwilę ustała rozbestwiona tłuszcza na rozkaz księcia, już na poły pijanego, ale tylko dlatego, by jeszcze z większem wyrafinowaniem męczyć swe ofiary. Sam szatan podsuwał dyabelskie pomysły.
Przyprowadzono — rychło konia, związano potem obie nogi jednego — z zakonników, na drugim końca powroza zrobiono pętlę i zarzucono koniowi na szyję i puszczono wolno, dawszy mu przedtem kilka razów batem. Koń ruszył z kopyta, a biedna ofiara znaczyła drogę krwawym szlakiem, bo głowa i ciało rozbijało się po ziemi i krwawiło bruzdy i ścierniska... A kiedy koń, zdziwiony niezwykłym zaprzęgiem, stanął wreszcie, ciało mnicha było podobne do tej niewinnej, świętej ziemi śląskiej, a dusza jego męczeńska stała już tam w niebie przed Bożym sądem...
Pierwsza ofiara nowej nauki na śląskiej ziemi. Za nią poszło potem tyle ofiar podobnych bez liku, o których nikt nie pamięta, których nikt nie zapisał, tylko Bóg jedyny. A liczba ich legion. Męczennicy wiary i polskości. Musieli paść, bo tylko po ich trupach można było kraść i bogacić się, wyrywać ludowi na Śląsku wiarę i język.
Padł ofiarą i drugi i trzeci zakonnik. Jednego wrzucono do gnojówki, gdzie, osłabiony z powodu upływu krwi, utopił się, trzeciego ktoś lancą długą przybił przez piersi do ziemi. Biedak umarł, a lanca została w nim sterczeć, jakby pomnik strasznej zbrodni nieludzkiej.
Tak skończyły się inspirowane przez Hessa układy z zakonnikami orłowskimi. Kilkanaście nieruchomych ciał zmasakrowanych, pooranych żelazem, zabrudzonych licznymi szramami i soplami skrzepłej krwi — oto owoc i wynik układów.


A to tylko wstęp.
Po dokonaniu dzieła każę książę wsiadać na koń i coprędzej pędzić do Orłowej na klasztor. Część załogi leży bez życia, reszta, zaskoczona, nie obroni się jego sile.
Zbrodnia otrzeźwiła pijanych. Wskakują na koń i cwałem-ruszają ku Orłowej, opuszczając to straszne, okropne pobojowisko, obryzgane na całej przestrzeni krwią. Wszystko poszło — pozostały tylko martwe, stygnące świadki zbrodni, wołającej grobowem milczeniem, jaka nastała, o pomstę do nieba... o pomstę za zbrodnię, jakiej jeszcze ziemia śląska nie widziała.
Tylko psy, zrazu zastraszone i nieśmiałe, zaczęły jakby z litości lizać trupią, zczerniałą krew, a tam w górze zaczęły krążyć kołem zlatujące się z okolicy czarne kruki, zwołujące się wzajemnie na dziwny pogrzeb.
Książę tymczasem i jego ludzie walą na-przód cwałem przez lasy, pola ku Orłowej. Konie, kłute ostrogami, stękają i wierzgają z bólu, zdyszane, spocone pędzą na oślep — byle naprzód, byle prędzej.
Już blizko wieczór. Słońce chyli się ku ziemi. Niebo na zachodzie całe zaczerwienione, jak gdyby się tam krew mnichów zabitych odbijała. W całej naturze cisza. Jak przed burzą. Słychać tylko tętent kopyt końskich, sapanie ciężkie zwierząt, czasami przekleństwo któregoś z jeźdźców, jeżeli koń źle stąpił lub się potknął. Więcej nic. Ale gdybyś spojrzał na jeźdźca którego, przeląkłbyś się tych oczu, nabiegłych krwią od palącej żądzy mordu, rzezi, zniszczenia. Wszystkich oczy utkwione tam w dal, w jeden jedyny punkt — w wieżę klasztoru orłowskiego, zakrwawioną promieniami zachodzącego słońca, wyłaniającą się już na wzgórzu z poza lasu.
To cel tej szalonej, piekielnej jazdy.
Z każdą minutą rośnie wieża przed oczyma jeźdźców. Jej kontury coraz silniejsze, wyraźniejsze. Wyłaniają się już nawet budynki klasztorne — baszty i mur podłużny. Wszystko piękne, wprost majestatyczne, ozłocone dziwnem, tem niepojętem wyniosłem pięknem — po raz ostatni.
Za chwilę zamiast piękna — zniszczenie, ogień, śmierć... W klasztorze ruch. Ktoś tam z baszty krzyknął, że wysłani rano posłowie wracają. Wszyscy ciekawi, z jaką nowiną, jak układy wypadły, czy ugodę zawarto, Coprędzej spuszczają most, by konie po nim przez przykopę przejechać mogły.
Wszyscy czekają. Ale nie cieszą się. Nie. Jakiś niewytłumaczony instynkt pcha ich wszystkich raczej do ucieczki, niż do witania wracających Ojców.
Ale cóż to? To nie nasi! Ich więcej! Jeden za drugim wyjeżdża, cała gromada. To obcy! A tak pędzą, tak złowrogo się szykują! To coś nie w porządku — to źle! Wpatrują się w tych jeźdźców — serce każdemu bije, jakby młotem walił. Przyjaciele jadą, czy też wróg?
Wtem ktoś nagle zatrąbił na dziedzińcu na trwogę. To nieprzyjaciel. Rzucono się dźwignąć z powrotem most, by przeciąć drogę do klasztoru przez fosę i zamknąć bramę, ale już zapóźno. Na dziedzińcu już obcy jeźdźcy. To ludzie książęcy, książę sam. Na ich broni, na lancach jeszcze ślady krwi. Nie przyjaźń niosą, ale zniszczenie, podstęp, zdradę, śmierć.
Już pierwszy pada pod ciosami książęcej zgrai. Wszystko w klasztorze pierzcha, kryje się, ale nieprzyjaciel goni, bije, żga, przebija, co się nawinie, jedni jeszcze na koniach, drudzy pieszo. Zakonnicy, służba, strzelcy pędzą do kościoła, zastawiają drzwi czem mogą, barykadują się, by powstrzymać napad. Kilku strzelców klasztornych obsadziło w mig basztę i okna i razi napastników strzałami — kilku upadło, ale inni rozjuszeni gonią, rozbijają drzwi i okna, włażą wszędzie i mordują — ich taka siła. Wyważają wreszcie i drzwi kościelne i nie zważając wcale na świętość miejsca, wpadają tam i rąbią szukających schronienia u Utajonego na Ołtarzu Boga. Rąbią, mordują bez miłosierdzia. I ta starodawna świątnica pamiątek naszych, to miejsce, z którego szerzono na kraj cały wiarę Chrystusową, z którego niesiono oświatę, kulturę i polskość w dziewicze lasy, w sioła nasze śląskie, ta wiekowa ostoja języka naszego czerwieni się, zbluzgana krwią mnichów i mieszkańców klasztora.
Brat furtyan wydostał się na wieżę i zaczyna szturmować na trwogę, ale o pomocy niema mowy. A z zabudowań klasztornych już dym czarny bucha, potem płomień jasny podnosi się w górę i oświeca ten wieczór krwawy, wieczór zniszczenia.
Zaczyna się gonitwa pojedyncza po gankach, po celach, kurytarzach, stajniach. Pełno ściganych i ścigających. Zaczyna się wyławianie z kryjówek. Coraz więcej trupów, coraz więcej krwi. Walka na śmierć i życie zapełniła cichy klasztor orłowski.
Płacz, jęk, rzężenie ofiar umierających, przekleństwa, wycie, ryk, dzwony i syk ognia, świst i huk strzałów — straszny akord, harmonia, mrożąca do szpiku, ostatnia, płynąca z tego wzgórza, kurzącego się od krwi niewinnej ku niebu.
Jakby Bóg wraz z Matką Boską opuścił to miejsce i wydał na pastwę nowej wierze, nowej kulturze! — Jakby szatan był mocniejszy od Boga! Śmierć, zniszczenie, krew i nic więcej...
Opat schronił się w ogólnym popłochu na wieżę. Porwał ze sobą monstrancyę i kielich z Przenajświętszym. Chciał choć Boga utajonego obronić przed zbezczeszczeniem i zniewagą. Tam we wieży złożył te skarby i postanowił bronić ich do upadłego. Z początku miał jeszcze nadzieję, — gdy jednak spostrzegł ogień, dym i krew, stracił nadzieję zupełnie. To godzina śmierci dla całego klasztoru i dla niego. Ale może na jego słowo, może na widok monstrancyi, na widok Boga w Hostyi zmiękną serca rozwydrzonych. To przecie ci ludzie, którym on tak zawsze ufał, ten lud dobroduszny, — on dziś jak hyeny rabuje, zabija, morduje. Trzeba go tylko upamiętać. Ojciec Jan robi ostatni wysiłek. Postanawia stanąć w oknie i pokazać tej dziczy, opętanej przewrotną nauką, monstrancyę złocistą z Panem Jezusem, Otwiera okno, w rękach trzyma monstrancyę, krzyczy coś w dół do tłumu, co tam szalał na dole i błogosławi, robi monstrancyą wielki znak krzyża. — może oni się zmienią, upamiętają,
W tej samej chwili huknęła czyjaś rusznica. To w kierunku Opata, Opat, widocznie trafiony, słania się. Gdyby kto wtedy spojrzał na wieżę, byłby zobaczył, że Opat znikł z okna.
A kiedy książę frysztacki polecił odszukać Opata wśród spalonych i zbryzganych krwią murów, znaleziono. go tam na wieży wysoko, ale bez życia, ugodzonego kulą bratnią.
Tak skończył ostatni polski mnich w Orłowej.

Książę-zwycięzca nie cieszył się jakoś swem dziełem. Patrząc na te krwawe ruiny i zgliszcza starego klasztoru, patrząc na. zamordowanego, pracowitego właściciela Orłowej, czuł, że to zwycięstwo tylko chwilowe, bo zbrodnia, przemoc i chytrość nie przekreśli nigdy sprawiedliwości.
Istnieją nieuchwytne, nieważkie, a jednak spiżowe Boskie prawa, które można chwilowo zgwałcić, ale nie na długo, nie na wieki, bo zwracają się w rezultacie zawsze przeciw tym, co je depcą i przekreślają.
Korzystając z zamieszek, jakie przyniosła z sobą wojna trzydziestoletnia, zagarnął książę frysztacki cudzą własność, ale nie na długo, nie na wieki. Dziś z książąt frysztackich nie pozostało ani śladu.
Bo czas i Bóg pomagają i pomagać będą zawsze i wszędzie i dziś i jutro sprawiedliwości dziejowej do naprawienia i wyrównania wszelkiej krzywdy.

KONIEC.



  1. postać historyczna





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Dominik Ściskała.