Orle skrzydła/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Servières
Tytuł Orle skrzydła
Podtytuł Opowiadanie historyczne
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1898
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga Papi
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Jerzy musiał staczać ciężką walkę ze swoją niecierpliwością, czekając na jakiekolwiek postanowienie ze strony księdza Melwy. Zdawało się, że starzec zapomniał o liście Bonapartego i obietnicy dania nań odpowiedzi... Tak minęło lato, i jesień nastała. Niespodziewanie w dniu 23 listopada ksiądz Melwy wezwał wychowańca do siebie Przed nim na stole leżał list, świeżo widocznie napisany, świadczył o tem wilgotny jeszcze atrament. Serce Jerzego zabiło nadzieją. Starzec odczytał list uważnie, złożył go, wsunął do wielkiej koperty i po namyśle napisał na nim następujący adres:
„Napoleon Bonaparte, głównodowodzący generał armią włoską“.
Poczem napis ten głośno i dobitnie przeczytał, a słuchającemu Jerzemu wydało się, że wyraz „Napoleon” wymówił drżącym głosem. Nareszcie podniósł wzrok na Jerzego i rzekł:
— Rozstaniemy się, mój chłopcze. Spełnię wreszcie twoje życzenia, ten list weźmiesz ze sobą i doręczysz go osobiście generałowi Bonaparte. Sądzę, że przy nim w obozie zostaniesz... Starałem się uczynić z ciebie człowieka, teraz czyny twoje okażą, czy nim jesteś.
— Mistrzu — odparł Jerzy wzruszonym głosem — chciałbym stać się ciebie godnym... Będę pamiętał o dewizie moich przodków: „Ciągle naprzód”.
— Dodaj do niej drugą: „Prawość i cnota” — rzekł Melwy — a teraz, mój synu, przygotuj się do dalekiej podróży, która cię czeka. List do Bonapartego i kilka słów odnoszących się do ciebie, a zaopatrzonych jego podpisem, posłużą ci wszędzie za paszport.
Jerzy czuł się tak szczęśliwym, jak chyba nigdy jeszcze w życiu nie był. Poza nadzieją ujrzenia Bonapartego, cieszył się także podróżą, która go czekała, spodziewał się ciekawych, a może i niebezpiecznych przygód, zobaczyć we Włoszech wiele pięknych rzeczy. Pędem pobiegł na brzeg morza, gdzie spotkał starego Piotra, palącego fajkę i melancholijnie wpatrzonego w wspienione fale. Na widok poczciwej twarzy wiarusa radość Jerzego zniknęła: przyszło mu na myśl, iż może nie zobaczy go już więcej. Piotr spojrzał uważnie na stojącego przed sobą chłopca i wyjąwszy fajkę z ust, zapytał:
— Stało się coś, prawda? Coś dobrego.
— Wyjeżdżam, Piotrze... Rozumiecie, wyjeżdżam! — rzekł Jerzy i rzucił się na szyję staremu.
— W imię Ojca i Syna — przeżegnał się żołnierz — już tak prędko... i dokąd?
— Na wojnę!
— Na wojnę, czy z Anglikami?
— Z całym światem... Będę walczył pod skrzydłami orła, a orłem tym — Bonaparte.
Piotr uścisnął chłopca, pomyślał chwilę, potem rzekł:
— Ano jedzmy do tego orła.
— Jakto jedżmy? — zapytał Jerzy — ksiądz Melwy nic mi o tem nie mówił, żebyśmy we dwóch jechać mieli.
— Może nie mówił, ale myślał napewno — odpowiedział stary spokojnie... Cóż to?... Więc ja już na nic się nie zdam?... Mam iść na śmiecie... Spróbujmy-no, który z nas ma młodsze nogi...
To powiedziawszy, puścił się kłusem pod górę, a Jerzy z trudnością go dogonił; wpadli obaj do sali wieżowej zadyszani. Ksiądz siedział właśnie przy oknie, wychodzącem na morze.
— Wszak prawda, dobrodzieju, że pan Jerzy beze mnie nie pojedzie? — zapytał stary od progu.
— Rzecz jasna, wyruszycie razem w tę podróż — odparł kapłan. — Margel jest za młody, za mało doświadczony, abym go puścił samego. Tobie powierzę pieniądze na początek... tobie, mój stary, polecę Jerzego... Czuwaj pilnie, aby się niepotrzebnie nie narażał.
— Musimy podróż odbyć konno.
Piotr skrzywił się, a Jerzy rozśmiał się wesoło.
— Pięknie będę wyglądał — mruknął wiarus — trzeba mi będzie sprowadzić konia na szczudłach; dobrze paniczowi śmiać się; cienki i zgrabny, jak panienka, będziesz budził zachwyt, ale ja?... Przytem do Włoch kawał drogi.
— Będziecie często popasali — rzekł ksiądz — chciałbym, żeby Jerzy jak najwięcej korzyści odniósł z tej podróży; zatrzymywać się będziecie wszędzie, gdzie wam powiedzą, iż jest coś godnego do zwiedzenia. W razie niepożądanych spotkań, będziecie mieli broń z sobą; udacie się najprzód do Nantes, gdzie we wszystko, czego wam do tej podróży potrzeba, zaopatrzycie się.
— Kiedyż mamy wyjechać? — zapytał Jerzy.
— Chociażby dziś wieczorem. Jutrzejszy dzień, przybywszy do Nantes, poświęcicie na sprawunki i obejrzenie miasta, są w niem stare pamiątki, a potem pojedziecie dalej.
Piotr poszedł czynić przygotowania do podróży, Jerzy udał się na taras, żeby stamtąd pożegnać wszystko, na co patrzał codziennie od lat tylu. Oparłszy się o balustradę kamienną, spoglądał w zamyśleniu na ruiny zamku, który tak ważne miejsce zajmował dotychczas w jego myślach. Obecnie porzuci te miejsca.
Nadeszła nareszcie chwila pożegnania. Matka Józi podarowała Jerzemu poświęcony medalik, a Piotrowi zaszyła do kamizelki łapę zajęczą, co w Bretonii lud uważa za najskuteczniejszy środek przeciwko złym przygodom. Wsiadając do łodzi, Jerzy rzucił się po raz ostatni w objęcia swego opiekuna, ten nakreślił krzyż nad jego czołem.
— Pamiętaj, że na świecie wszystko mija, że wszystko jest chwilą, wobec Boga — rzekł głosem uroczystym. — Do Boga się zwracaj, kiedy ci będzie źle na ziemi.
Wzruszony Jerzy ucałował ze czcią ręce kapłana, poczem wsiadł do łodzi, którą fale rzucały, jak piłką. Bystre jego oczy przez długi jeszcze czas widziały na tarasie księdza Melwy i stojącą obok niego Józię, lecz mgła zasłoniła mu w końcu oboje; po wyspie zostało tylko wspomnienie... Czuł, że opuścił świat rojeń, aby życie czynu, życie rzeczywistości rozpocząć.
Wieczorem późnym dobili do Nantes, gdzie wkrótce znaleźli kwaterę w oberży, łączącej się ze starym pałacem. Piotr wyruszył natychmiast na ulicę po broń i konie. Jerzy zwiedził tymczasem stary zamek, a o zmroku wrócił do oberży.
— Już myślałem, że cię spotkało co złego — rzekł Piotr, witając Jerzego uśmiechem — to miasto nie należy do najpewniejszych.
— Cóżby spotkać mnie mogło? — zapytał wesoło Jerzy.
— Gdyby wiedziano, że wieziemy listy do Napoleona...
— Skądże mogliby się o tem dowiedzieć? Zresztą wątpię, żeby nam to zaszkodziło.
Piotr zmarszczył czoło.
— Lepiej mieć się na ostrożności — szepnął — poczem zaczął opowiadać, iż kupił już konie, wprawdzie nie piękne, ale zdrowe i wytrwałe.
— Każdy z nas mieć będzie przy sobie dwa pistolety i nóż mocny — dodał z uśmiechem.
— Ależ to cały arsenał! — wykrzyknął Jerzy.
— Nie wiadomo, co nas czeka — odparł Piotr, lecz cóż to? szczury, czy myszy? — zapytał naraz, obracając się ku ścianie, przylegającej do pałacu.
Ale szmer ucichł natychmiast. Nasi podróżni, przerwawszy rozmowę, udali się na obiad, gdyż dzwonek oberży zwoływał właśnie gości do jadalni.
Usiedli przy osobnym, małym stoliku i jedli prędko, nie odzywając się wcale do siebie. W pobliżu siedział jakiś człowiek, samotny i milczący, który przyglądał się im uważnie, a w końcu ich zaczepił.
— Czy mnie oczy mylą, czy widzę przed sobą ojca Gala, rybaka z Pouliquen? — zapytał Piotra.
— Mylą napewno — odburknął go stary żołnierz.
— Zdawało się mi, że was poznaję — ciągnął dalej nieznajomy, niezrażony odprawą — syn wasz nawet podobny do jego syna.
Piotr zacisnął zęby.
— Chyba z daleka przybywacie? — pytał znowu natrętnie.
— Z takiego miejsca — odrzekł gniewnie Piotr — gdzie gadułom usta zamykają.
Nieznajomy wstał i począł się po izbie przechadzać, niebawem jednakże powrócił do swego stolika.
— Nie było czego się obrażać — rzekł — każdy omylić się może.
To rzekłszy, skinął im głową i oddalił się zwolna, lecz gdy wyszedł z oberży, przyśpieszył kroku i skierowawszy się do pałacu, zastukał lekko do drzwi od sieni. Otworzono mu natychmiast. W sieni znajdowały się wązkie schody, wszedł na nie i dostał się na pierwsze piętro; tutaj ciężka opona kryła drzwi, odchylił ją i znalazł się w obszernej sali, pogrążonej prawie w ciemności. W jednym tylko kącie na stole paliła się lampa, przysłonięta abażurem; zamknięte okiennice nadawały jeszcze bardziej tajemniczy wygląd temu pokojowi. Mężczyzna zbliżył się do oświetlonego miejsca, gdzie siedziała w rzeżbionem krześle kobieta czarno ubrana, o twarzy jeszcze młodej, lecz przedwczesną siwizną ubieloną, czoło jej przecinała czerwona kresa, oczy ponurym blaskiem błyszczały.
— I cóż? — spytała posępnie.
— Milczą obaj — odrzekł nieznajomy, nic z nich wydobyć nie można.
— Słyszałam dosyć w skrytce: Bonaparte, listy, pistolety, to wystarcza... Trzeba braci zawiadomić, niechaj dadzą znać do wszystkich komitetów naszych.
— Nie wiemy wszakże, dokąd jadą jutro.
— Wiemy, że do Włoch, to mi wystarcza... Alboż nie mamy komitetów we wszystkich miastach?.. I ja udam się wkrótce w tamte strony. Korsykanin zwycięża codzień naszych sprzymierzeńców, muszę go usunąć ze świata, to stronnik ludu, a ja ludowi nienawiść poprzysięgłam. Przy tych słowach oczy jej błysnęły dziko, jak u waryatki.
— List, którzy ci dwaj wiozą, musimy mieć — dodała spokojniej — Pitte dobrze za niego zapłaci.
— Będziesz go miała, hrabino!
To rzekłszy, nieznajomy skłonił się i salę opuścił.

∗             ∗

Następnego dnia Piotr i Jerzy, uzbrojeni jak na wojnę, wyjechali z Nantes. Jerzy z rozkoszą dosiadł konia, przypomniał sobie długie przejażdżki, które niegdyś z ojcem swoim odbywał. Wprawdzie pogoda zachęcającą nie była: gęsta mgła okrywała horyzont Loary, której brzegiem jechali nasi podróżni, a bezlistne drzewa, ciągnące się szeregiem z przeciwnej strony drogi, wyglądały na martwe szkielety, wyciągające ramiona ku niebu. Ołowiane chmury pędzone wiatrem przesuwały się szybko po niebie.
— Brr! jak zimno — rzekł Jerzy i podniósł kołnierz płaszcza — trzeba się rozgrzać.
To rzekłszy, puścił się galopem naprzód.
— Stój, na miłość Boską! — krzyknął Piotr — pamiętaj o moich starych kościach.
Jerzy zatrzymał się i czekał, śmiejąc się wesoło do towarzysza, Piotr dogonił go zdyszany, ruszyli znowu razem.
— A to co? — zapytał Piotr — słyszę krzyk sowy...
— W biały dzień? — Wszakże to hasło Szuanów.
Jerzy ruszył ramionami.
— Sni ci się, przyjacielu — rzekł obojętnie — wojna domowa skończona, Szuanów już dawno pobito.
— To niewiadomo... Mojem zdaniem przyczaili się tylko.
Ponury okrzyknie powtórzył się jednakże więcej, ruszyli więc dalej w drogę, jadąc zwolna. Piotr oglądał się podejrzliwie do okoła, lecz mgła ani nawet o kilka kroków nic widzieć nie dozwalała... Było to już z dobrą milę za miastem. Mijali właśnie jakąś opuszczoną chatę, kiedy z zarośli, rosnących po przeciwnej stronie, wyszło czterech ludzi.
— Aha — rzekł Piotr — są ptaszki, które umieją tak ładnie śpiewać.
W tej chwili otworzyły się drzwi chaty i wyszło z niej także czterech ludzi.
— Dwa razy cztery ośm — liczył stary Piotr spokojnie — ani wtył ani naprzód, tu rzeka, tam zorana ziemia, za ciężko uciekać, trzeba po nich przejechać...
— Może zapytać, o co im chodzi? — radził Jerzy, mocno zainteresowany tem zajściem, i chciał konia ku chacie zwrócić.
— Bez głupstw, panie Jerzy, dalej naprzód cwałem. Połączyli się ze sobą, tem lepiej dla nas. Już ruszali, gdy stary nagle krzyknął:
— Stój!
Jerzy zatrzymał gwałtownie konia: przed nimi na wysokości piersi końskich przeciągnięty był od drzewa do drzewa gruby sznur. Jeden z napastników zbliżył się do tej przeszkody z pistoletem w ręku i zawołał:
— Poddajcie się!
Czyż w istocie byli w niewoli?
Lecz w tej samej chwili konie zarżały nerwowo, a nogi zachwiały się pod nimi. W atmosferze powstały nieopisane jakieś dźwięki, jakieś pomroki groźne. Zdało się Jerzemu, iż widzi lecący nad nimi dach z sąsiedniej chaty, z rzeki podniósł się słup wody ku niebu, koni żadna moc utrzymać nie mogła na miejscu. Coś je gnało naprzód, unosiło razem z jeźdźcami. Trwało to wszystko kilkanaście sekund, poczem równie raptownie powrócił spokój. Jerzy i Piotr obejrzeli się w około siebie zdumieni: stali o dwieście kroków od chaty, w czystem polu, zmęczeni śmiertelnie, no, i wystraszeni.
— Co to było? — zapytał Piotr, pierwszy przytomność odzyskawszy.
— Trąba powietrzna — odpowiedział Jerzy.
— A gdzież Szuanie?
— Nie widzę ich nigdzie.
— Może kąpią się w Loarze, nie będę ich tam szukał, to pewna — rzekł Piotr i rozśmiał się, tak tak, jak on tylko potrafił, że ani jeden włos w wąsach mu się nie poruszył.
Reszta podróży dnia tego odbyła się spokojnie; przenocowali w pierwszym lepszym zajeździe, który spotkali po drodze, a nazajutrz o świcie ruszyli dalej.
Tak było aż do Tulle, gdzie przybyli, nie doznawszy żadnej przygody. Tutaj postanowili dłużej odpocząć. Miasto i obywatele jego służyli rzeczy pospolitej, Piotr czuł się tutaj bezpiecznym, ani przez myśl mu nie przeszło, jakiego rodzaju niebezpieczeństwo może im grozić. Jerzy zdradzał swe pochodzenie, w Piotrze podejrzywano jego sługę, a to wszystko budziło nieufność w tem republikańskiem mieście, nienawidzącem wszystkiego, co pachniało pańskością. Piotr z zupełnym spokojem wprowadził Jerzego do oberży, noszącej godło: „Pod zburzoną Bastylią“, poczem zasiedli wesoło do śniadania. Chłopiec usługujący przypatrywał się im ciekawie i komunikował swoje spostrzeżenia w kuchni.
— Młody ma ręce białe i delikatne, jak hrabianka.
To wystarczało, iż po chwili rozeszła się po mieście wieść, że do oberży „Pod zburzoną Bastylią” zajechało dwóch szpiegów królewskich, z pewnością członków tajnych stowarzyszeń i spisków anty republikańskich.
Po niedługim czasie, pod oknami oberży zebrał się tłum, wrogo usposobiony dla naszych podróżnych, którzy nie domyślając się niczego, spokojnie kończyli śniadanie.
Właśnie Piotr używał zasłużonego odpoczynku, kiedy do sali weszło trzech ludzi, zaopatrzonych we wstęgi, znamionujące ich urzędowe stanowisko.
— Obywatele — przemówił jeden z nich, zbliżywszy się do podróżnych — ogłoszono was za podejrzanych.
— Nas?
— Tak... skąd przybywacie?
— Z Bretonii — odpowiedział Jerzy.
Miny urzędników przybrały wyraz złowrogi.
— Z Bretonii — rzekł jeden — to znaczy, że jesteście Szuanami, a Szuanie — to nieprzyjaciele kraju.
Piotr aż podskoczył z gniewu i chciał coś niezbyt grzecznego odpowiedzieć, gdy Jerzy odwrócił się od urzędników i rzekł spokojnie:
— Piotrze, zagaśnie ci fajka.
Spokój jego wpłynął zbawiennie na towarzysza i na innych. Piotr ostygł, urzędnicy spojrzeli na siebie porozumiewające.
Tymczasem za oknem oberży zebrali się ciekawi, krzycząc:
— Powiesić obu, precz z arystokracyą!
Piotr podbiegł do okna, wyciągnął ramię i pochwyciwszy jednego z głośniejszych krzykaczy, postawił go przed urzędnikami.
— Zapytajcie go, panowie, czego chce od nas ta zgraja wyjąca! — rzekł głosem wzburzonym.
— Pierwej wy powiedzcie, kim jesteście — pytał dalej urzędnik — i dokąd jedziecie?
— Jedziemy do Włoch z listem do generała Bonaparte.
— Do Napoleona Bonaparte? — z niedowierzaniem powtórzył urzędnik.
— Tak do kroćset fur beczek! — zaklął Piotr, poczem spokojnie zwrócił się do Jerzego.
Ten wyciągnął z kieszeni list i pokazał go urzędnikowi.
W jednej chwili tłum się uciszył. Bonaparte cieszył się już wówczas taką popularnością, iż imię jego było najlepszym paszportem. W oberży i za oknem rozległy się okrzyki:
— Niech żyje Napoleon Bonaparte!
Jerzy poczuł się podniesionym w górę i postawionym na stole, zaś obok niego stanął jeden z najzagorzalszych przed chwilą krzykaczy.
— Oto patryota i przyjaciel Bonapartego — przemówił głosem gromkim. — Niech żyje Napoleon! Niech żyje armia!...
Wykrzykniki te powtórzyło za nim wiele głosów.
— A niechajże żyje, ile chce — rzekł zmęczony Piotr — toż dopiero naród. W jednej chwili o mało nie wiesza, a w drugiej dusi z miłości... Dajcież nam odetchnąć!
Ale nie skończyło się na tem, obaj musieli przyjąć udział w uczcie, na ich cześć urządzonej. Późno już było, kiedy nareszcie pozwolono im udać się na spoczynek.
Nazajutrz rano orszak entuzyastów towarzyszył gościom przez miasto.
Wreszcie powierzono im adres do Bonapartego, podpisany przez znaczniejszych obywateli miasta.
W tydzień potem dotarli do gór Seweńskich. Ostry wiatr dął z północy, zaczęły padać płatki śniegu. Od samego rana Piotr i Jerzy jechali przez pustą, wyludnioną okolicę; zdawało się, że wszyscy jej mieszkańcy wymarli, lub wynieśli się w inne strony. Chaty stały zamknięte, nie było słychać ani ryku bydła, ani rżenia koni, ani krzyku dzieci, dym nie wznosił się z kominów ku obłokom.
Piotr zaczął tracić fantazyę.
— Jeść mi się chce — rzekł ponuro — żołądek krzyczy gwałtu, a tu człowieka ani śladu.
— Pociesz się — odparł Jerzy — w dali widzę dym, więc i ludzie być tam muszą, pewno coś sobie gotują.
Rzeczywiście ponad dachami małego folwarczku, który teraz dopiero Piotr spostrzegł, unosił się białawy dymek. Podróżni nasi popędzili koni, i wkrótce stanęli przed bramą szczelnie zatarasowaną.
Piotr zaczął energicznie się dobijać, na co odpowiedziało mu szczekanie psa, widocznie na uwięzi, bo słychać było szamotanie się zwierzęcia i brzęk łańcucha.
— A cóż do kroćset! — krzyknął Piotr — postanowili nas zagłodzić, czy co?
Nareszcie po długiem oczekiwaniu i dobijaniu się, kiedy pies ochrypł z zajadłego szczekania, otworzyło się okienko w bramie i ukazała się twarz wieśniaka.
— Idźcie dalej — rzekł tonem niezbyt uprzejmym — tutaj nie otwiera się nieznajomym.
— Ładny zwyczaj — zawołał Piotr z gniewem, umieraj z głodu i pragnienia, a oni ci kęsa chleba i kropli wody nie podadzą, w Bretonii nawet psa głodnego nikt nie odpędzi.
— Pies — to pies — odrzekł wieśniak filozoficznie — a człowiek może być zbójcą, pełno ich w naszych lasach.
Piotr zaklął, lecz Jerzy przysunął się do okna i rzekł spokojnie:
— Możecie być pewni, iż nie mamy złych zamiarów... Na dowód oddamy wam naszą broń.
Gospodarz namyślał się jeszcze chwilę, poczem zdecydował się otworzyć bramę podróżnym. Znaleźli się na podwórzu, otoczonem ze wszystkich stron wysokimi murami. Wkrótce parobek odprowadził konie do stajni, a gospodarz gości zaprosił do komnaty, gdzie przy wesoło płonącem ogniu siedzieli domownicy.
Przyjrzawszy się podróżnym, gospodarz wyciągnął dłoń do nich.
— Darujcie mi — rzekł — wyglądacie na uczciwych ludzi, ale nie mogłem postąpić inaczej... Okolica pełna zbójów i włóczęgów... Ach, co się tutaj dzieje!...
— Cóż takiego? — zapytał Piotr.
— Opowiem wam zaraz — odrzekł gospodarz, zapraszając gości do stołu — grasuje w naszej okolicy banda zbójów, utworzona przez niejakiego Jaśka, zwanego Dusicielem, który niegdyś był pomocnikiem kata. Zjawiają się zbójcy w maskach, albo uczernieni sadzami, napadają na spokojnych ludzi i mordują ich albo przypiekają na wolnym ogniu, ażeby wydobyć z nich wyznanie, gdzie mają schowane pieniądze. Najważniejsze usługi oddaje bandzie córka herszta, zwana Żmiją, młoda dziewczyna, która z nadzwyczajną zręcznością dostaje się do mieszkań. Wczoraj ci łotrzy spalili dom jednemu gospodarzowi... To, panie, gorsza klęska od wojny, bo nikt ani życia, ani mienia pewnym nie jest... Jak tu walczyć z takim nieprzyjacielem?
— A zbrodniarze!... Anglicy! — wykrzyknął Piotr — to ich łapać i rąbać na drobne kawałki.
— Nie tak to łatwo czynić, jak się mówi — odparł gospodarz — wyrastają, niby grzyby po deszczu, a nigdzie ich przydybać nie można. Nas jest w domu siedmiu mężczyzn, mamy broń i nie przyjmujemy obcych pod swój dach, bo nic więcej zrobić nie można; gdy na kogo napadną, rzecz skończona, a wkradają się czasem podstępem, przebrani coraz inaczej.
W tej chwili brytan zawarczał na podwórzu, lecz ucichł niebawem. Po skończeniu wieczerzy goście i domownicy udali się na spoczynek, a gospodarz odprowadził Jerzego i Piotra do przeznaczonych dla nich małych stancyjek, znajdujących się na końcu długiego korytarza. Niebawem zmęczeni podróżą usnęli. W nocy zbudził wszakże Jerzego jakiś szmer cichy. Spojrzawszy w okno, chłopiec dostrzegł z drugiej jego strony jakąś postać ludzką, wyciągnął więc rękę po leżący obok łóżka pistolet i ukrył go pod poduszką, czuwając dalej pilnie. Postać, stojąca za oknem, coś przy nim pracowała, gdyż ręce jej poruszały się ciągle. Po chwili wypadła z cichym brzękiem szyba, a przez otwór, powstały w ten sposób, wsunęła się do pokoju czyjaś ręka, otwierając całe okno. Jerzy ujrzał po chwili zbliżającego się do niego chłopca smukłego w masce na twarzy, zamknął więc oczy. Ów nieproszony gość trzymał w ręku latarkę o trzech ciemnych powierzchniach. Przystąpiwszy do Jerzego, zajrzał mu w twarz, a sądząc, że śpi, podszedł do drzwi, które w głąb mieszkania prowadziły i obszedł je. Przekonawszy się, że wszyscy są we śnie pogrążeni, wrócił na palcach ku otwartemu oknu i rzekł szeptem:
— Schodzę na dół, idźcie do drzwi głównych.
Jerzy jednym susem wyskoczył z łóżka, usłyszawszy szelest. Zbójca odwrócił się i rzucił się ku niemu z podniesionym w górę sztyletem. Błyszczące żelazo było już przy piersi Jerzego, lecz tenże błyskawicznym ruchem schylił się i uniknął ciosu, poczem schwycił rękę ze sztyletem i odepchnął ją z całą siłą. Zamaskowany wydał ochrypły jęk i runął na ziemię, ugodzony własną bronią. Jerzy pobiegł obudzić Piotra, co mu przyszło z pewnym trudem, bo żołnierz miał sen zdrowy i chrapał z całej siły.
— Sza! — szepnął, zbudziwszy go po chwili, poczem opowiedział mu wszystko w krótkich słowach.
— Ubieraj się prędko, ja do gospodarza idę — dodał.
Po chwili wszyscy domownicy byli na nogach. Mężczyźni broń nabijali, kobiety modliły się, a wszystko po ciemku, żeby nie wzbudzić podejrzenia bandy, czekającej widocznie pode drzwiami; na palcach udali się do pokoju, gdzie spal Jerzy, w jeden z parobków zdjął maskę z twarzy rannego bandyty.
— Żmija — szepnął zdławionym głosem — będziemy mieli całą bandę na karku.
— Jest nas dziewięciu — rzekł Jerzy — zejdźmy na dół.
Wszyscy usłuchali tego rozkazu. Wkrótce z poza drzwi doszły ich szepty zniecierpliwionych widocznie rzezimieszków.
— Psa nie słychać, pewno go otruli — rzekł jeden z domowników.
— Lepiej chyba iść na górę i stamtąd strzelać — radził gospodarz.
— Nigdy — odparł żywo stary Piotr — poczem obejrzał się w około. Dokąd prowadzą te drzwi? — zapytał, wskazując na w boczną ścianę.
— Do lamusa, który do mego domu przytyka.
— A dobrze zbudowany?
— Wykuty w skale.
— Jest więcej w nim drzwi?
— Nie.
— A ile okien?
— Jedno także.
— To dobrze, tu ich wsadzimy — dodał stary weteran.
— Jakto? — zapytał zdziwiony gospodarz.
— Rozumiem — szepnął Jerzy — podejmuję się ich wpuścić do tej pułapki.
— Za nic, ja to załatwię — zawołał Piotr.
Jerzy się rozśmiał.
— Piotrze, spojrzyjcie na wasze ręce i nogi olbrzymie... pomyślcie, czyż możecie odegrać rolę Żmii?
To powiedziawszy, w kilku susach pobiegł na górę i wrócił niebawem przebrany, w masce i z latarką Żmii.
— Dwóch parobków ze mną zostanie, reszta, niechaj się ukryje w przyległym pokoju.
Piotr zbliżył się do niego, a Jerzy uczuł wąsy żołnierza na policzku.
— Rób co chcesz, tchórzu! — rzekł stary weteran, rozczulony odwagą Jerzego i oddalił się za innymi.
Jerzy ukrył parobków za drzwiami, poczem drzwi lamusa otworzył. Po chwili w sieni dało się słyszeć ciche gwizdnięcie. Wnet zbóje się ukazali, a było ich piętnastu. Weszli na palcach, jeden za drugim. Jerzy milcząc, wskazał im otwarty lamus. Nie zawahali się ani na chwilę i gdy znikli w ciemnem otworze, wówczas wszyscy ukryci za drzwiami parobcy zatrzasnęli je spiesznie i zaryglowali.
— A to co? — zawołano ze środka.
— Żmijo, gdzie jesteś? — krzyknął któryś ze zbójców.
Poczem silna pięść w drzwi uderzyła.
W tej samej chwili przez kratę okna w lamusie ukazała się latarnia Żmii, co uspokoiło schwytanych. Wnet jednak zrozumieli wszystko: za latarnią wsunęły się w otwór okna lufy strzelb.
— Żmija raniona, a wyście jeńcami naszymi — odezwały się głosy zwycięzców.
Mieszkańcy folwarku nie wiedzieli, jak dziękować swoim zbawcom: chcieli ich zatrzymać na czas dłuższy, wynagrodzić czem mogli, ale oni, nieżądni podziękowań ni owacyi, z brzaskiem dnia wyruszyli w dalszą drogę.
Im dalej się posuwali, tem podróż stawała się mniej uciążliwą: pogodne niebo, wiatr ciepły, gdzieniegdzie róże w ogrodach świadczyły, że są w stronach południowych.
Bez przygód dotarli do Awignonu. Świeże herby i godła Francyi widniały tutaj.
Kiedy Jerzy z Piotrem wjechali do miasta, zaczepił ich jakiś, na pozór poczciwy mieszczanin, włóczący się po ulicy z rękami w kieszeniach. Ten, przyglądając się uważnie ich wierzchowcom, rzekł:
— Biedne szkapy, strasznie zdrożone, musicie z daleka przybywać?..
— Ano nie z blizka — odparł Piotr — czy znajdziemy wolne miejsce w oberżach miejskich?
Zamiast odpowiedzi, mieszczanin zapytał:
— Czy mi się zdaje, czy istotnie jedziecie z zachodu? Macie akcent bretoński, a Bretonia to moje strony rodzinne.
— Miło nam spotkać rodaka — odparł Piotr.
— Jestem Paweł Pesard z Moleux — rekomendował się mieszczanin — dalekie to strony, daleka to tam podróż.
— Tak — potwierdził Piotr — i do naszego gniazda daleko... Już dwa tygodnie jesteśmy w drodze.
— Dziesięć lat nie widziałem moich stron rodzinnych — kawał czasu, a jednak pamiętam je i lubię zawsze wspominać. Bogaczem nie jestem, ale czem chata bogata tem rada: zrobicie mi wielką przyjemność, jeśli zechcecie odpocząć w moim domu. Gospodyni zrobi wam naleśniki bretońskie, a i dla koni znajdzie się miejsce... No, zgoda?...
Piotr zwrócił się do Jerzego.
— Szczęści nam się dzisiaj — rzekł — wszak przyjmiemy zaproszenie?
— Dla czegóżby nie — odparł młodzieniec.
Uprzejmy Bretończyk mieszkał w małym domku, otoczonym ogrodem; usługiwała mu jedyna, stara służąca, mrukliwa i niemiła. Sprzęty w izbach były skromne, a nawet ubogie. Obiad, na prędce przygotowany, okazał się bardzo smacznym, tylko wino dziwnie było cierpkie. Piotr krzywił się niepomału, ale poczciwy gospodarz tak szczerze i gościnnie gości podejmował, iż wbrew chęci znaczną ilość kieliszków wychylili.
Nazajutrz zbudzili się późno, dziwnie zmęczeni i niewypoczęci. Słońce stało wysoko na niebie, musiała być co najmniej godzina dziesiąta.
— Nie ma wody — rzekł Piotr, przeciągając się leniwie — pójdę zapytać, gdzie tutaj studnia.
— Długośmy bardzo spali — mówił Jerzy, ziewając.
— Dokuczyło nam wino — narzekał Piotr, wychodząc. Jak żyję, nie piłem nic podobnego.
Po chwili powrócił zgniewany.
— Nie ma ich obojga — mruknął.
— Kogo? — zapytał Jerzy.
— Gospodarza i jego służącej. Zniknęli, jak kamfora, ani śladu po nich.
— Cóż to ma znaczyć? — zapytał Jerzy i chwycił niespokojnie za ubranie. Skradli nam listy! — wykrzyknął z trwogą.
— Co?
— Oba listy: księdza Melwy i Bonapartego do mnie.
— Upoili nas zatrutem winem i ograbili, jak złodzieje.
Piotr oniemiał ze zmartwienia.
Oczywiście nie byli to zwykli złodzieje, bo nic oprócz listów nie wzięli, tylko spiskowcy, którym właśnie na wszelkich wiadomościach tego rodzaju zależało. Mogą z ich pomocą dostać się do generała i uczynić zamach na jego życie. Trzeba się śpieszyć, aby jak najszybciej ostrzedz Bonapartego o możliwem niebezpieczeństwie.
W godzinę później Jerzy i Piotr opuścili Awignon. Jadąc, daremnie rozglądali się po ulicy, nigdzie nie zauważyli mieszczanina i jego służącej.
Czwartego dnia podróży dojechali do Tulonu. Nie chcąc zatrzymywać się w mieście, postanowili udać się wprost do portu, aby dostać się na jeden ze statków, płynących do Włoch. Spotkawszy jakiegoś marynarza, zwrócili się do niego z pytaniem o statki odpływające tego dnia.
— Do Włoch dziś żaden się nie udaje — odrzekł zapytany — wprawdzie nasz statek wkrótce odpłynie, lecz my jedziemy do Hiszpanii. Gdyby kapitan zgodził się wysadzić was na wybrzeżu włoskiem, moglibyście popłynąć z nami, ale wątpię, czy przystanie. Jest dzisiaj w humorze nie do zniesienia... Spróbujcie jednakże, ot, przechadza się tam, po brzegu.
— Spróbujmy — rzekł Piotr.
I skierowali się ku kapitanowi, który istotnie musiał być w niekoniecznie łagodnem usposobieniu, gdyż szybko przechadzał się po wybrzeżu, mrucząc coś sam do siebie. Był to stary wilk morski o ciemnej, słońcem opalonej twarzy i ponurem spojrzeniu. W chwili, kiedy Piotr, podniósłszy rękę do czapki, chciał go grzecznie zaczepić, kapitan wygłosił cały szereg przekleństw i wymyślań na kogoś, z załogi okrętowej.
Piotr spokojnie przeczekał tę burzę, poczem przystąpił do starego marynarza i rzekł, salutując przed nim ponownie:
— Kapitanie!
— Proszę pana! — dodał Jerzv.
— Czego chcecie?
— Jechać do Włoch — rzekł Piotr.
— A cóż mnie to obchodzi?
— Słyszeliśmy, że statek niedługo odpłynie, więc chcielibyśmy — tłómaczył grzecznie Jerzy, lecz kapitan nie dał mu skończyć.
— A jedźcie sobie do stu piorunów! — krzyknął.
Staremu Piotrowi krew uderzyła do głowy i kto wie, czy nie byłby zrobił awantury, gdyby nie Jerzy, który pociągnął go za rękaw. Tymczasem kapitan spostrzegł pewno kogoś, kogo od dawna wyczekiwał, bo skwapliwie rzucił się ku jakiemuś idącemu naprzeciw mężczyźnie. Spotkali się niebawem, przybysz podał mu jakieś papiery.
— Ważne — rzekł — całą siłą żagli płyńcie ku Gibraltarowi. Jest to nieoceniony dokument dla Anglii.
— Będę się śpieszył — odparł kapitan.
— I zostaniesz pan dobrze wynagrodzony.
— Spodziewam się, gdyż dla was poświęcam moje dochody. Nie ma pięciu minut, jak trafiało mi się dwóch podróżnych, którzy chcieli się koniecznie do Włoch dostać. Byliby dobrze zapłacili, lecz odprawiłem ich z kwitkiem, mając wasz interes na oku. O, widać ich jeszcze...
Mówiąc to, wskazał palcem na oddalających się zwolna Piotra i Jerzego.
— Jeden stary, drugi młody — dodał jeszcze — obaj w bretońskich bluzach. Strasznie im pilno do Włoch.
Nieznajomy pogonił wzrokiem we wskazanym kierunku, poczem obrócił się żywo do kapitana.
— Zabierz ich pan na swój statek, chociażby darmo — rzekł natarczywie.
Kapitan spojrzał na niego zdumiony.
— Biegnij pan natychmiast za nimi — nalegał obcy jeszcze energiczniej, a gdy i teraz stary marynarz nie ruszył się z miejsca, pochylił się ku niemu i szepnął:
— Z rozkazu komitetu.
Usłyszawszy to, kapitan puścił się natychmiast w pogoń za podróżnymi, a dogoniwszy ich, położył rękę na ramieniu Piotra.
— Hej, przyjacielu — rzekł, uśmiechając się, jak mógł najuprzejmiej — wspominaliście coś, że chcecie do Włoch jechać, dokądże to?
Piotr spojrzał na kapitana nieufnie, ale Jerzy mniej ostrożny, rzekł:
— Chcemy jechać do Genui.
— Trzeba było zaraz tak mówić; gdybym był wiedział, że chodzi o Genuę, byłbym wam od razu powiedział: „Wsiadajcie na statek“.
— Więc będziemy mogli jechać? — zapytał Piotr...
— Jakaż cena biletu?
— Dziesięć pistolów.
— O której godzinie statek odchodzi?
— Za dwie godziny.
— Stawimy się...
Czas pozostający do wyjazdu Jerzy użył na napisanie listów do księdza Melwy i do Józi, Piotr zaś poszedł sprzedać konie. Wkrótce obaj przybyli na czas do przystani. Zaprowadzono ich do maleńkiej kajuty, poczem wyszli na pokład i oparłszy się o balustradę przyglądali się morzu. Wiatr był pomyślny, mały statek szybko oddalał się od brzegów.
— Do kajut! — krzyknął kapitan groźnie na podróżnych — nie przeszkadzać na pokładzie.
Chcąc nie chcąc, Jerzy i Piotr wrócili do swojej kryjówki.
— Szczęściem, że podróż niedługa — mruknął stary weteran — twarz tego borsuka kapitana wcale mi się nie podoba.
Wkrótce w kajucie zrobiło się zupełnie ciemno.
— Czyżby to już noc zapadła? — zapytał Piotr.
Jerzy wyjrzał przez okno.
— To mgła tylko — odparł.
— Znam ja te mgły na morzu Sródziemnem, płatają one czasami figle kapitanom; zjawiają się ni stąd ni zowąd w dnie najjaśniejsze. Wówczas zabłądzić nietrudno — mówił Piotr. — Lecz co oni myślą sobie, trzymać nas w takiej dziurze? Ani myślę siedzieć tutaj... Idę zobaczyć, co się dzieje na powietrzu.
Rzekłszy to, skierował się ku schodom, prowadzącym na pokład.
— Nie wolno wychodzić — zabrzmiał głos majtka.
— Oszaleli, czy co? — krzyknął Piotr — nie jesteśmy przecież więźniami!
Jerzy podszedł do schodków i rzekł grzecznie:
— Zimno nam, chcemy ogrzać się przy kotle.
Majtek oddalił się, po chwili zaś wrócił, niosąc dwie grube dery.
— Okryjcie się tem — rzekł — wychodzić wam zabroniono.
Piotr, doprowadzony do wielkiego gniewu, chciał użyć siły pięści, ale Jerzy powstrzymał go.
— Pójdę rozmówić się z kapitanem — rzekł — co znaczą te komedye... To będzie najlepiej.
Wyszedł i nie napotkawszy nikogo, zbliżył się do kajuty kapitana, leżącej tuż obok ich pomieszczenia. Tam widać również nikogo nie było, bo panowała zupełna cisza. Za to w stronie kotła słychać było rozmowę. Przybliżywszy się, Jerzy usłyszał następujące wyrazy, wymówione przez kapitana:
— Chcieli jechać do Włoch, pojadą do Anglii. Dostawimy ich do Gibraltaru, gdzie przesiądą się na statek angielski. Trzeba dzisiejszej nocy zabrać im broń.
Jerzy jak mógł najciszej powrócił do kajuty i zamknąwszy starannie drzwi, rzekł:
— Wpadliśmy w zasadzkę.
Poczem opowiedział towarzyszowi, co słyszał przed chwilą.
— Sledzą nas od Nantes — dodał — łączy się z tem i kradzież listów i obecne więzienie.
Piotr wpadł w gniew straszny, chodził po wązkiej kajucie, rozbijał sprzęty, bił pięścią w stół, w ściany, gdzie się trafiło.
Jerzy stał przy oknie z założonemi rękami, uspokajając Piotra i przypominając mu, że gniew na nic się tutaj nie zda, bo ich jest dwóch, a załoga liczy kilkunastu ludzi. Nagle spostrzegł w ścianie niewielką szparę. Wkrótce przekonał się, że poza nią jest jakaś szafa czy skrytka, a w niej znajdują się jakieś papiery. Nadzieja zbudziła się w sercu Jerzego, powiększył sztyletem otwór, wygiął deskę i wsunąwszy rękę, wziął list leżący na samym wierzchu. W kajucie mrok panował, więc zapalił świeczkę woskową, którą miał zawsze przy sobie, spojrzał na adres i oczy jego zapłonęły radością.
— List do Napoleona Bonaparte — przeczytał głośno.
— Piotr zrazu usta szeroko otworzył, poczem czapkę zdjął z głowy, co było z jego strony nadzwyczajną rzeczą.
— Święta Anno, Święty Antoni Padewski — rzekł głosem wzruszonym — ależ to cud, cud oczywisty!
Po walnej naradzie, wkrótce wydostali się po cichu z kajuty. Majtek, pewny że śpią, zdrzemnął się.
Korzystając z tego, weszli na pokład i nie spotkawszy nikogo, zbliżyli się do sternika; ten, zajęty swym obowiązkiem, nie zważał na nich.
Noc ciemna otaczała okręt.
Jerzy szybko dostał się do czółna ratunkowego i odwiązał je; po chwili mała barka szybko pomknęła po morzu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Servières i tłumacza: Jadwiga Papi.