Orle skrzydła/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Servières
Tytuł Orle skrzydła
Podtytuł Opowiadanie historyczne
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1898
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga Papi
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Czyste niebo i spokojne morze niczem nazajutrz nie przypominały wczorajszej burzy: lekki wietrzyk muskał powierzchnię wód, fale szumiały mile dla ucha, niby cicha muzyka; krzewy rosnące w pobliżu lśniły szmaragdowymi liśćmi; pogodne słońce wychylało z wolna ponad powierzchnię morską swą złocistą tarczę, wszystko zapowiadało trwałą pogodę. Drzwi chaty rybaka, na wysepce Roche-Marie, lekko skrzypnęły; na progu ukazała się Józia. Twarzyczka jej była blada i mocno stroskana. Jasne włosy wiatr rozrzucił, tworząc koło jej główki złotą aureolę; miała na sobie szafirową spódnicę i biały stanik. Nie spała wcale tej nocy, odkąd stryj wpadł do ich chaty, szukając Jerzego. Przez całą noc nasłuchiwała i wypatrywała, czy Jerzy nie powraca, a teraz, gdy słońce cienie nocy rozproszyło, postanowiła iść nad brzeg morski, gdyż nie mogła dłużej usiedzieć w domu.
Lecz napróżno w dal patrzyła: prócz zielonawych fal i białych mew, unoszących się nad nimi, nic nie dojrzała. Na przeciwnym brzegu sterczał, jak zawsze samotny, ponury zamek, a wschodzące słońce ozłacało jego baszty. W pobliżu chaty rybaków, wznosiła się mała grota, a w niej od lat dawnych stała, wyciosana ręką nieznanego artysty, figura Matki Boskiej. Józia, nie doczekawszy się w przystani Jerzego, do tej groty się zwróciła i padłszy na kolana przed figurą, modlić się zaczęła o powrót szczęśliwy Jerzego. Modlitwa ją pokrzepiła. Powstawszy, zwolna do przystani podążyła. Blada jej twarzyczka zabarwiła się teraz żywym rumieńcem, gdyż na morzu dostrzegła kołyszącą się łódź rybacką, a w niej dwóch ludzi.
— To oni! — krzyknęła naraz radośnie i pędem strzały pobiegła ku przystani.
Po chwili łódź przybiła do brzegu. Wysiadł z niej stary Piotr z Jerzym. Ksiądz Melwy bez słowa wymówki przycisnął wychowańca do piersi, zaś Józia i jej rodzice radośnie witali młodzieńca. On jednakże nie podziękował im uśmiechem za te oznaki życzliwości: był dziwnie milczącym, a nawet ponurym. Już podczas przeprawy przez morze, Piotr zauważył to jego zasępienie i starał się je rozproszyć, zasypując chłopca różnemi pytaniami, lecz Jerzy tak krótko i niechętnie odpowiadał, iż stary zaniechał w końcu rozmowy, rzucał tylko od czasu do czasu badawcze spojrzenie na niego, ale zgadnąć nie mógł, co mu dolega. I ksiądz Melwy zaniepokoił się o swego wychowańca, ale czekał sposobności, dopóki mu się tenże nie zwierzy. Piotr, jak najchętniej opowiadał wczorajsze swoje przygody, lecz kiedy doszedł do miejsca, w którem wypadło mówić, jak hrabina dała rozkaz rozstrzelania Jerzego, plątać się zaczął w swem opowiadaniu. Wówczas Jerzy go wyręczył.
— Jeszcze sekunda, a byliby mnie Szuanie niechybnie zabili — rzekł — Piotrowi zawdzięczam życie.
Ksiądz wyciągnął rękę do starego weterana.
— Bóg wynagrodzi ci z czasem, coś uczynił dla tego dziecka — rzekł głosem wzruszonym.
Ale eks-wojak zwrócił rozmowę na Jerzego, zaczął wychwalać jego zimną krew i spokój w chwili tak groźnej, w jakiej się znajdował.
Gdy wreszcie dnia tego ksiądz znalazł się sam na sam ze swoim wychowańcem, rzekł:
— Dwa razy więc byłeś narażony na śmierć dzisiejszej nocy. Jakże dostałeś się do tych ruin?... Jeśli są fortecą Szuanów, strzedz ich muszą warty?
— Strzegą — odparł Jerzy.
— I przepuściły cię bez hasła? Jerzy stoczył z sobą widoczną walkę, wreszcie rzekł głosem wzruszonym:
— Pytano mnie, kto idzie. Powiedziałem swoje właściwe nazwisko „Kermagel de Kergeurion“, i puszczono mnie natychmiast.
Ksiądz zamyślił się poważnie.
— Jesteś w tym wieku — rzekł po chwili — iż prawdę, którą dotychczas ukrywałem przed tobą, odsłonić ci już mogę. Zamek, gdzie dzisiejszej nocy, tak dziwnych przygód doznałeś, był niegdyś siedzibą rodu, którego ty jesteś ostatnim potomkiem; rzecz prosta, iż Szuanie obrali sobie za hasło nazwę tego zamku, albowiem jest ona zarazem twojem nazwiskiem. Wysepka, na której mieszkamy, także niegdyś do zamku należała.
Jerzego dziwnie wzruszyło opowiadanie księdza, nie rzekł wszakże ani jednego słowa. Wtem do pokoju wbiegł zadyszany Piotr, oświadczając, iż zbliża się łódź, pełna żołnierzy i oficerów republikańskich.
— Chodźmy naprzeciw — rzekł ksiądz Melwy.
Łódź przybiła właśnie do brzegu: złote galony mundurów połyskiwały na słońcu, broń błyszczała. Na czele niewielkiej gromadki oficerów i prostych żołnierzy stał generał o młodej, pięknej twarzy. Ujrzawszy zbliżającego się księdza, postąpił ku niemu pośpiesznie.
— Jestem Łazarz Hoche, generał w służbie rzeczypospolitej — przemówił, składając pełen szacunku ukłon — wysepka ta wydała mi się odpowiednią do umieszczenia na niej wojska, broniącego wybrzeża morskiego. Jest to jeden z powodów mego tutaj przybycia, a drugi...
— Pan jesteś generałem Hoche — rzekł ksiądz — w takim razie jesteśmy dobrymi znajomymi, gdyż mamy wspólnego przyjaciela.
— Kogo?
— Napoleona Bonaparte.
— Ksiądz go zna?
— Był moim uczniem.
— Uczniem — powtórzył z odcieniem zdziwienia generał — miałżebym szczęście mówić z księdzem Melwy?
— Ja nim jestem — odparł starzec z uśmiechem.
Podali sobie dłonie.
— Bonaparte wiele swemu mistrzowi zawdzięcza; często imię wasze, ojcze, słyszałem wymawiane przez niego ze czcią i uwielbieniem — mówił generał.
— Geniusz sam toruje sobie drogę — odparł ksiądz. — Bonaparte jest geniuszem, on sobie samemu wszystko zawdzięcza.
— Już dziś widać, że jest młodzieńcem niezwykłych zdolności, lecz nie zgodzę się na to, żeby nikomu nic nie zawdzięczał — rzekł po chwili namysłu generał — przynosimy na świat pewne zdolności, talenty, lecz obcowanie z rozumnymi ludźmi, książki, nauka rozwijają je dopiero... Ja, niestety, byłem za ubogi, żeby módz książki kupować i uczyć się. Gdy on się kształcił, ja szyłem kamizelki dla oficerów.
Był pewien odcień zazdrości w mowie generała, kapłan nie brał mu tego za złe, znał bowiem jego przeszłość: twardą była. Hoche pochodził z zupełnie ubogiej, prostej rodziny i jedynie dzięki żelaznej woli z krawca został generałem; rozumiał on dobrze, że wyżej już nie pójdzie, że nie wzbije się nigdy tam, gdzie stanął Napoleon Bonaparte.
I Jerzy znał przeszłość Hocha, przypatrywał się mu przeto ciekawie. Generał zwrócił się naraz do niego.
— Drugim powodem mojego przybycia na tę wyspę jest chęć wybadania tego młodzieńca, który dzisiejszej nocy był obecnym przy naszem zwycięstwie nad Szuanami — rzekł, patrząc badawczo w oczy Jerzemu — skazać go postanowiłem na śmierć, gdyż wziąłem go za wroga. Powiedzże mi, młodzieńcze, jakim sposobem dostałeś się pomiędzy Szuanów, nie należąc do nich?
— Pojechałem na wybrzeże jedynie przez ciekawość — odparł Jerzy — i dostałem się do zamku.
— Bez hasła?
— Bez.
— To dziwna rzecz... No, i cóż dalej? Dostałeś się do podziemi, wiem o tem; byłeś może świadkiem narad Szuanów?
— Stojąc w oddaleniu pod strażą, niewiele słyszałem, nic prawie.
— Widziałeś, gdzie się skryła hrabina? — pytał dalej Hoche.
Jerzy zbladł, zawahał się z odpowiedzią, poczem odezwał się głosem, który lekko drżał:
— Nie widziałem jej wcale.
Ksiądz Melwy nie spuszczał podczas tej rozmowy wzroku z twarzy ucznia. Dostrzegł on ze zdziwieniem, iż Jerzy, mówiąc: „nie widziałem”, spuścił oczy i zarumienił się.
— Czyżby skłamał? — pomyślał — lecz w jakim celu?
— Nie widziałeś! — wykrzyknął tymczasem Hoche — ależ to być nie może. Wszakże stałeś w tym samym kurytarzu, w którym hrabina znikła. Tam muszą być jakieś tajemne wyjścia, może drzwi w ścianach lub ziemi ukryte. Nie widziałeś nic podobnego?
— Nie widziałem — odpowiedział znowu Jerzy.
Tym razem, mówiąc to, nie spuścił już oczu i nie zaczerwienił się.
— A więc nic nie wiesz, nic mi wskazać nie możesz.
— Nic.
— Czyż pochwycenie tej kobiety jest dla was sprawą tak doniosłą? — zapytał ksiądz.
— Niesłychanie — odrzekł generał — ona jest duszą rojalistycznych spisków... Gdybym ją pochwycił, mielibyśmy nadzieję, że walczące stronnictwa zawrą pokój. Ale ja ją pochwycę, muszę pochwycić... Biada jej wówczas!...
Twarz Margela pokryła się śmiertelną bladością; widząc zaś, że ksiądz przypatruje się mu niespokojnie, odwrócił się od obu.
— Tak, on kłamie — powtórzył ksiądz w duszy swoje przypuszczenie.
Miał jednak zbyt wiele zaufania do swego wychowańca, ażeby stawać na przeszkodzie jego ukrytym zamysłom, nie badał go, tylko zwrócił się do generała i prosił, żeby spoczął chwil kilka w jego mieszkaniu. Hoch przyjął chętnie zaproszenie.
— Moi oficerowie zdejmą tymczasem plan tej wyspy, a my porozmawiamy z sobą.
I udali się do wieżycy.
— Kto jest ten chłopiec? — zapytał generał księdza — że nie jest dzieckiem ludu, to pewna.
— Jest moim uczniem i protegowanym Bonapartego — odparł Melwy z powagą — niechaj ta odpowiedź wystarczy ci na teraz, generale.
— Widzę, iż nie dowiem się od was niczego — rzekł Hoche — lecz mniejsza o to. Ufam temu chłopcu, a raczej wam, ojcze, którzy go wychowujecie... Zadam jeszcze jedno pytanie, na które może będziecie mogli mi odpowiedzieć. Czy pomiędzy tą wyspą a zamkiem niema podziemnej komunikacyi? Moi żołnierze natrafili w ruinach zamkowych na pewien rodzaj studni, która o ile mogłem się przekonać, jest połączona z dnem morskiem.
— Bardzo być może, iż połączenie istnieje, lecz i na to pytanie nic pewnego odpowiedzieć nie mogę... Poddani wykonywali w wiekach średnich stokroć trudniejsze roboty, mogli więc wykuć tajemne przejście od wyspy do zamku, lecz przypuszczać należy, iż jest ono zawalone.
— Byle istniało, gruzy z drogi łatwo usunąć można; a zresztą idzie mi tylko o to, abym mógł być pewnym, że Szuanie i hrabina uszli podziemnymi kurytarzami.
Długo jeszcze rozmawiali ze sobą, z razu o hrabinie i Szuanach, potem o Napoleonie i mocarstwach europejskich. Za pośrednictwem starego Piotra i brata jego dochodziły do wyspy wiadomości polityczne, ksiądz wiedział, co się w świecie dzieje.
Nareszcie rozstali się; oficerowie czekali już na tarasie generała. Hoche na pożegnanie uścisnął serdecznie dłoń księdza i wszedł do łodzi, aby na wybrzeże powrócić. Po chwili Melwy poszedł szukać Jerzego: znalazł go w pokoju, siedzącego przy oknie z twarzą w dłoniach ukrytą.
— Co ci jest, dziecko? — zapytał łagodnie i przystąpiwszy, dłoń na jego ramieniu położył. Powiedz mi, czemu nie chciałeś powiedzieć prawdy generałowi? — dodał, chyląc się do niego.
— Bo nie mogłem — wybuchnął Jerzy.
— Czyż istotnie nie widziałeś tej kobiety?
— Twarzy jej ujrzeć nie mogłem.
Tyle było żalu w jego głosie, iż ksiądz się przestraszył.
— Dziecko, chłopcze! — mówił jeszcze łagodniej, chcąc go uspokoić.
Z piersi Jerzego wyrwało się łkanie, wyciągnął z gestem rozpaczy ramiona do swego nauczyciela.
— Ojcze! — rzekł — powiedz mi, czy pewnym jesteś, że matka moja nie żyje.
Melwy spojrzał na niego zdumiony i wylękły.
— Czy matka twoja nie żyje? — powtórzył zwolna — wszakże została zamordowaną tego samego dnia, co i twój ojciec.
— Nie byłem obecny przy jej śmierci, wiem tylko, że pospólstwo nas rozdzieliło. Mnie wówczas ocalił kapitan Bonaparte, a teraz, teraz... okropna wątpliwość zbudziła się w mej duszy... Głos tej kobiety, tam, w zamku, odebrał mi spokój... Ojcze, to był głos mej matki...
Przy tych słowach chłopiec na nowo łkaniem wybuchnął. Melwy przycisnął głowę jego do swych piersi.
— Ufaj w moc Bożą — rzekł z wiarą. Jakaż przepaść leży pomiędzy świętobliwemi kobietami, do jakich należała twoja matka, oddana rodzinie i dobrym uczynkom, a hrabiną: to hyena, żądna wiecznie krwi i walki.
— Nieszczęście, które matkę moją dotknęło, mogło jej zmysły pomieszać — odparł Jerzy — mistrzu, ja wrócę do zamku, ja się z nią muszę zobaczyć.
— I zgubisz się... Przekonasz się, że to nie ona, gdy wyda wyrok śmierci na ciebie.
— Więc pozwól mi iść do Bonapartego, on mi poradzi co robić.
— Nie, mój Jerzy, nie pójdziesz teraz nigdzie — rzekł ksiądz tonem stanowczym — kraj tonie we krwi, nie możesz narażać życia. Lecz bądź spokojny, postaram się listownie dowiedzieć, czy generał jest pewnym, że matka twoja umarła; a jeśli wątpliwą da odpowiedź, sam starać się będę dowiedzieć, kto jest owa biała hrabina. Czy mi ufasz?...
— Ufam — szepnął.
— Przyrzeknij mi, że bez mego pozwolenia nie opuścisz więcej tej wyspy.
— Przyrzekam — odparł chłopiec zgnębionym głosem.
Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu upływały, a nic się zmieniło w życiu mieszkańców wysepki; podczas kiedy światem wstrząsały najdonioślejsze wypadki, tutaj godziny płynęły spokojnie i cicho... Jerzy dotrzymał danego słowa.
Nieraz, błądząc wieczorem po wybrzeżu, smutnym wzrokiem wpatrywał się w widniejące w dali mury zamku, oświecone srebrnem światłem księżyca i doznawał różnych złudzeń: to zdawało mu się, że biała postać ukazuje się na baszcie i daje mu jakieś tajemnicze znaki, to że słyszy różne głosy. Wiedział dobrze, że to są poprostu halucynacye, jednakże, całemi godzinami stał wpatrzony w ruiny zamku. Umysł i wyobraźnia chłopca były zamknięte w zaklętem kole: matka i Bonaparte wypełniali całkowicie jego myśli.
Ksiądz Melwy widział walkę, którą Jerzy toczył sam z sobą, lecz udawał, iż niczego się nie domyśla; pozwalał cierpieć chłopcu, wiedząc, że w cierpieniu ludzie dojrzewają; rozumiał jednakże dobrze, iż przyjdzie chwila, w której dłużej zatrzymać nie będzie go mógł przy sobie: ów Margel zażąda zwolnienia go, od uczynionej mu obietnicy. Często z niepokojem na chłopca spoglądał, szczególniej, kiedy widział, jak wychowaniec jego chwyta chciwie przywiezione przez rybaka dzienniki, jak z płonącemi oczyma czyta buletyny wojenne, będące zarazem kroniką tryumfów Napoleona. Stary Piotr, słuchając o tych zwycięstwach, niemal cudownych, klaskał w dłonie i wykrzykiwał:
— To mi zuch!
Na te słowa krew kipiała w żyłach chłopca, poleciałby na skrzydłach do Włoch, ażeby u boku swego opiekuna-zbawcy patrzeć na jego tryumfy, ale niestety, księdzu musiał dotrzymać słowa.
Było to przy końcu września r. 1796. Wspaniały zachód słońca skąpał niebo w oceanie roztopionego złota, a zielonawe fale morskie załamywały ostatnie jego promienie, mieniąc się chwilami niby topazy. Na wybrzeżu wysepki zarysowały się dwie młodzieńcze postaci: Józi i Jerzego; ona zbierała muszle morskie, błądząc z pochyloną głową pomiędzy głazami, rozrzuconymi na brzegu; on przyszedł, jak zwykle, wyczekiwać czegoś nadzwyczajnego, coby go stąd wyrwało; usiadłszy na głazie, zamyślony wpatrzył się w dal. Wtem wzrok jego mimowoli skierował się ku Józi, i zdało mu się, że dziewczyna oczy ociera.
— Co tobie? — zapytał, zbliżywszy się do niej — płaczesz?
Ona uśmiechnęła się swoim zwykłym dobrym, łagodnym uśmiechem.
— Dzieciństwo — odparła — nie powinnam wszak że się martwić, póki nieszczęście się nie stanie.
— Jakie nieszczęście?
— Ty porzucisz wkrótce Roche-Marie.
Promień radości rozjaśnił smutną twarz Jerzego.
— Kto ci to powiedział? — zapytał głosem wzruszonym.
— Nikt mi tego nie mówił — odrzekła Józia — miałam sen.
— Sen! — z rozczarowaniem widocznem powtórzył Jerzy — oj, przesądna Bretonko! — dodał z odcieniem niezadowolenia i rozśmiał się z goryczą.
— Nie śmiej się — odparła Józia poważnie — śniło mi się, iż byliśmy razem na tem wybrzeżu, jak teraz, o zachodzie słońca; nagle na niebie ukazały się trzy mewy, a jedna z nich była bieluteńka.
— I to wszystko? — pytał drwiąco Jerzy.
— Mewy leciały ponad pustą łodzią — ciągnęła dalej Józia — łódź dobiła do brzegu, ty wskoczyłeś do niej i odpłynąłeś, nie skinąwszy mi nawet głową.
— Masz dowód, że twój sen sprawdzić się nie może — rzekł Jerzy — bo chociażbym wyjechał, to nigdy bez pożegnania.
Jeszcze mówił, gdy Józia schwyciła go za rękę i wskazała mu palcem na morze.
— Mewy! — szepnęła zdławionym głosem.
W istocie nad morzem szybowały trzy mewy z rozpostartemi skrzydłami.
— Część snu sprawdzona — rzekł Jerzy — gdyby i druga część była proroctwem dla mnie, nie powinnaś się martwić... Wszakże niejednokrotnie mówiłaś mi, iż kochasz mnie, jak brata, a toć siostra cieszy się szczęściem brata. Mnie tutaj duszno, ciasno na tej wysepce, cóż jabym tutaj robił całe życie? Dusza moja rwie się do czynu, do świata... Ale chociaż opuszczę Roche-Marie, nigdy nie zapomnę o was wszystkich.
Oboje skierowali się teraz w głąb wyspy; szli milcząc, gdyż Józia była smutna, a Jerzy zamyślony, gonił wzrokiem krążące ptaki nad morzem, powtarzając:
— A nuż sen się sprawdzi?
Dotarłszy do przystani, ujrzeli obok czółna rybackiego niewielką, obcą łódź, kołyszącą się na falach. Józia zbladła, Jerzy zarumienił się, ale jedno do drugiego nic nie powiedziało... Na taras wchodził właśnie Piotr z jakimś obcym mężczyzną w mundurze oficera republikańskiego. Zaciekawiony, kto to być może, Jerzy przyśpieszył kroku i wkrótce spotkał się na tarasie z księdzem Melwy, który uwiadomiony o przybyciu gościa z obozu republikańskiego, śpieszył właśnie, aby go powitać.
— Czy mam przyjemność witać księdza Melwy? — zapytał nieznajomy.
— Tak — odparł starzec.
— Przywożę listy od generała Bonaparte — rzekł znowu oficer, wyjmując kopertę z kieszeni kamizelki i podał ją księdzu.
Jerzemu serce poczęło bić jak młotem i wydało mu się, że poseł przeistoczył się w tej chwili w kogoś innego, że powaga i dostojność go otoczyły, patrzał na niego z zachwytem, a w duszy myślał:
— Szczęśliwy, on walczy pod Napoleonem.
Tymczasem ksiądz Melwy rozłamał pieczęć, na której widniał orzeł z rozpostartemi skrzydłami i zatopił się w czytaniu listu, który brzmiał jak następuje:
„Drogi Ojcze! Czy śledzisz moją drogę? Czy wiesz, że Austrya upokorzy się wkrótce przede mną po zgiętych karkach podążę do Wiednia, żołnierzy mam na zawołanie, zapał ich nie opuszcza.
Pamiętasz, Ojcze, co mówiłeś do mnie 10 sierpnia, proroczy twój wzrok dojrzał na niebie Francyi orła, który miał rządzić światem... Ojcze, byłżebym tym orłem?... Rząd dyrektoryatu chwieje się, żyje z dnia na dzień, dając coraz to nowe dowody swego niedołęstwa, trzeba kogoś, ktoby uchwycił rządy w swoje ręce...

Każdy naród zawiera w łonie swoim chociaż jednego człowieka, który się staje twórcą jego losu; lud go poznaje i wola: „oto zbawca“! Byłżebym tym człowiekiem, Ojcze?..
Napoleon“.

Ksiądz zadumał się głęboko, Jerzy zwrócił teraz na niego wzrok badawczy, niespokojny; dałby nie wiedzieć co, aby treści listu się dowiedzieć. Poczuł wreszcie ten wzrok starzec i spojrzał na chłopca z uśmiechem.
— Jest i do ciebie parę słów — rzekł, i czytać począł głośno umieszczone jeszcze pod podpisem wyrazy:
„Słuchaj, Jerzy, twego opiekuna. Wkrótce nadejdzie dzień, iż wezwę cię do swego obozu, lecz pierwiej zasłuż sobie na to“.
Jerzy spuścił oczy, twarz jego posmutniała.
— Więc jeszcze nie dzisiaj — pomyślał — jeszcze trzeba czekać.
Zdawało się, że ksiądz wyczytał tęsknotę z jego oczu, gdyż położył dłoń na ramieniu wychowańca i rzekł łagodnie:
— Cierpliwości, mój chłopcze!
Rzekłszy to, list schował.
— Czy dostanę odpowiedź? — spytał oficer.
— Powiesz pan Napoleonowi, iż przyślę mu ją wkrótce — odparł ksiądz Melwy.
Jerzy drgnął, spojrzał niespokojnie na opiekuna, lecz starzec potrafił ukrywać swe myśli gdyż nic z jego oczu nie wyczytał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Servières i tłumacza: Jadwiga Papi.