Odprawa (Zola)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Odprawa
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. La Curée
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Za powrotem, w nawale powozów, dążących ku miastu wybrzeżem jeziora, kareta musiała posuwać się zwolna, krok za krokiem. Na chwilę nawet tłok stał się tak wielkim, że trzeba było stanąć.
Słońce zachodziło na październikowem niebie, jasno-szarem, poznaczonem pręgami lekkich obłoczków. Ostatni jego promień, osuwający się po dalekich podmurowaniach kaskady, kąpał w rudawem swem pobladłem świetle długi szereg zatrzymanych w tej chwili powozów. Odblaski złote, żywe refleksy kół odbijały od żółto jasnego tła karety, której szafirowe, lśniące ściany odzwierciedlały skrawki roztaczającego się dokoła krajobrazu. A nieco wyżej, w całej pełni tego rudawego światła, co ich oświecało od tyłu i odbijało się w mosiężnych guzikach ich liberyi w pół podgiętej i opadającej z kozła, stangret i lokaj w granatowych surdutach, jasno-piaskowych spodniach i kamizelkach w czarne z żółtem paski, siedzieli sztywni, poważni i cierpliwi jak służba arystokratycznego domu, której taka drobnostka, jak nagły zbieg powozów, nie jest w stanie w gniew wprawić. Kapelusze ich, zdobne w czarne kokardy, wyglądały bardzo dystyngowanie. Tylko konie, wspaniały zaprzęg skarogniady, dyszały zniecierpliwione.
— Patrz — wymówił Maksym — Laura d’Aurigny, tam, w tym powozie... przypatrzże jej się, Renato.
Renata podniosła się nieco, zmrużyła oczy z tak wdzięczną minką, którą przybierała zawsze, dzięki słabemu wzrokowi, ilekroć miała się czemuś przyjrzeć lepiej.
— Myślałam, że uciekła — odrzekła... — Ale zmieniła, zdaje się, kolor włosów, nieprawdaż?
— Tak — odrzucił Maksym ze śmiechem — nowy jej kochanek nie może ścierpieć rudych.
Renata, pochylona cokolwiek naprzód, z ręką wspartą na drzwiczkach karety, przypatrywała się zbudzona ze smutnego marzenia, które od godziny zamykało jej usta; milcząca, siedziała tak wtulona w głąb powozu, z niedbałością odpoczywającej w szezlongu rekonwalescentki. Na jedwabnej jasno lila sukni, z tuniką oszytą szerokiemi plisowanemi wolantami miała krótki paltocik z białego sukna z wyłogami z lila aksamitu, który jej nadawał pozór nieco zawadyacki. Dziwne jej włosy, niezwykłej blado płowej barwy, przypominające swym odcieniem kolor świeżego masła, zaledwie przysłaniał nieco lekki kapelusik, przybrany pękiem róż bengalskich. Wciąż jeszcze przymrużała oczy z tą miną impertynenckiego wyrostka, z czołem jasnem przerżniętem w pośrodku głęboką zmarszczką, z ustami, których górna warga wysuwała się naprzód, jak u nadąsanych dzieci. Potem, ponieważ widocznie nie mogła dojrzeć dobrze, wzięła lornetkę dużą, męzką, oprawną w szyldkret i trzymając ją w ręce, nie dotykając do oczu, przypatrywała się uważnie korpulentnej Laurze d’Aurigny z całą swobodą, z miną najzupełniej spokojną.
Szereg powozów nie posuwał się wciąż jeszcze. Wpośród tej ciemnej plamy, którą tworzył długi sznur powozów licznych niezmiernie, w to pogodne popołudnie jesieni błyskały tylko: tam łamiący się w kryształowej szybie promień zachodu, tu znowu munsztuk konia, posrebrzana oprawa latarni lub złoty galon lokaja, siedzącego wysoko na koźle. Tu i owdzie w odkrytym powozie rzucał się w oczy jakiś brzeg jasnej materyi, część tualety kobiecej, skraj jedwabiów lub aksamitów. I zwolna wielka jakaś cisza zaległa całą tę tak gwarną niedawno a teraz unieruchomioną defiladę. Słyszeć można było w głębi pojazdów rozmowy pieszych przechodniów. Rzucano sobie w milczeniu z jednego powozu do drugiego ciekawe spojrzenia i nikt już nic nie mówił w tem oczekiwaniu, które przerywało jedynie trzeszczenie uprzęży i uderzanie kopyt zniecierpliwionego konia. W dali zmieszane odgłosy Lasku zamierały.
Mimo spóźnionego już teraz sezonu, znalazłbyś tu „cały Paryż“, ten cały Paryż modny, wytworny: księżna Sternich w wygodnym powozie o ośmiu resorach; pani Lauwerens, w wiktoryi bez zarzutu; baronowa Meinhold w zachwycającym cab’ie, zaprzężonym w skarogniade konie; hrabina Wańska srokatemi kucami; pani Dast, sławnym swym karym zaprzęgiem; pani de Guende i pani Tessière karetą; znana Sylwia odkrytem szafirowem landem. A potem znów Don Carlos, w żałobie, z liberyą służby starożytną i uroczystą; Selim-pasza w fezie i bez guwernera; księżna de Rozan „egoistką“ ze służbą upudrowaną na biało; pan hrabia de Chibray w dog-cart; pan Simpson wytwornym kawalerskim zaprzęgiem; cała kolonia amerykańska. Nakoniec dwóch członków akademii w dorożce.
Nareszcie pierwsze powozy oswobodziły się, i zwolna, po trochu, cały szereg począł się toczyć za niemi. Było to jakby przebudzenie. Tysiące światełek poczęło biedz w podskokach, szybkie błyski krzyżowały się w ruchu kół, iskry posypały się z wędzideł, targanych przez konie. Na ziemię padały szerokie odblaski szyb migocących w zachodzie. To iskrzenie się uprzęży i kół, ten blask werniksowanych ścian pojazdów, w których płonęła łuna zachodzącego słońca, te jasne tony fantastycznych liberyj rysujących się na tle nieba i bogate, strojne toalety, wysuwające się z powozów, wszystko to uniesione zostało w głuchym łoskocie bezprzerwanym, w rytmicznym tentencie zaprzęgów. I cała ta defilada posuwała się teraz wśród tegoż samego, co poprzednio, gwaru, w tychże samych blaskach, bez przerwy, jednym ciągiem, jak gdyby pierwsze powozy pociągnęły za sobą wszystkie inne.
Renata, ulegając pierwszemu lekkiemu wstrząśnieniu karety, opuściła lornetkę i napowrót spadła na poduszki powozu. Podciągnęła ku sobie mocniej brzeg niedźwiedziej skóry, co wypełniała powóz jedwabistym obrusem śniegu długich swych sfalowanych włosów. Chłodny wietrzyk się podnosił. Ciepłe popołudnie październikowe, które darzyło Lasek istnym powrotem wiosny i wywabiło w odkrytych powozach światowe panie, zagrażało teraz wcale nieoczekiwanem zakończeniem: ostrym chłodem wieczora.
Przez chwilę młoda kobieta pozostała zwinięta w kłębek, wsunięta w ciepły kąt powozu, ulegając rozkosznemu kołysaniu się tych wszystkich kół, co się toczyły przed nią. Potem podnosząc głowę ku Maksymowi, którego spojrzenia rozbierały z całym spokojem kobiety, rozparte w pojazdach sąsiednich:
— Powiedz prawdę, czy ty ją uważasz za ładną, tę waszą Laurę d’Aurigny? Któregoś tu dnia chwaliłeś ją bardzo, kiedy to zapowiedziano sprzedaż jej brylantów!... A propos, nie widziałeś jeszcze riwiery i egretki, które mi kupił twój ojciec na tej wyprzedaży?
Młoda kobieta zlekka wzruszyła ramionami.
— To pewna, że on pysznie prowadzi swoje interesa — nie odpowiadając na zadane pytanie, odrzucił Maksym ze złośliwym śmiechem. — Wynajdzie sposób zapłacenia długów Laury i dania zarazem brylantów żonie.
— Urwisie! — szepnęła z uśmiechem.
Ale młodzieniec wychylił się, ścigając oczyma jakąś damę, której zielona suknia zaintrygowała go niepomiernie. Renata wsparła głowę o siedzenie karety i z przymkniętemi oczyma poglądała leniwie po obu stronach alei, nie widząc nic zgoła. Na prawo przesuwały się zwolna drzewa przerzedzonego Lasku, w głębi gąszcz nizkich krzaków z liściem oczerwieniałem i cienkiemi gałązkami; chwilami na drodze, przeznaczonej dla konnych, mijali panowie o smukłej postawie, ciency w pasie, których konie podnosiły w biegu obłoczki pyłu swemi kopytami. Na lewo, w dole zniżających się tarasów, drzemało jezioro, czyste jak kryształ, bez najmniejszej pianki, o prostych liniach brzegów, jakby wyciętych rydlem ogrodnika; z drugiej zaś strony tego przezroczego, jasnego zwierciadła znaczyły się dwie wyspy, między któremi most, co je łączy, szarzał ciemną kreską. Jodły wysp tych kreśliły na jasnem niebie iście teatralne kontury, wytrwałą ciemną swą zielonością stanowiąc rażący kontrast z bladem tłem nieba, woda odbijała tę zieleń ciemną, niby frendzle kurtyny umiejętnie udrapowanej na brzegach horyzontu. Ten skrawek natury, ta dekoracya, zda się, świeżo malowana, kąpała się w lekkim cieniu, w mgle błękitnej, dodając dalszym planom dziwnego, nieujętego uroku. Na przeciwnem wybrzeżu, szalet — rzekłbyś wczoraj pomalowany dopiero, błyszczał w łunie zachodu jak klejnot nowy zupełnie, a te wstęgi żółtego piasku, te wązkie ogrodowe aleje, co wiją się wężykiem i okręcają po trawnikach dokoła wód jeziora, obrzeżone gałęziami z lanego żelaza, naśladującemi nieociosane drzewo, odcinały się jeszcze dziwaczniej w tej ostatniej dnia godzinie na delikatnym szmaragdzie wody i trawników.
Przywykła do wdzięku tych sztuką podniesionych krajobrazów, Renata, znużona, spuściła zupełnie powieki, wpatrując się tylko w cienkie swe palce, skręcające w tej chwili długie jedwabiste włosy niedźwiedziego futra. Nowa wszakże przerwa w regularnym pochodzie szeregu pojazdów zmusiła ją do podniesienia głowy. Skłoniła się dwu kobietom młodym, co rozparte wygodnie tuż obok siebie na poduszkach powozu, w jakiemś miłosnem obezwładnieniu, opuszczały brzegi jeziora boczną aleją. Pani margrabina d’Espanet, której mąż, podówczas adjutant cesarza, przyłączył się był właśnie z wielkim rozgłosem do skandalu starej arystokracyi dąsającej się, była jedną z najznakomitszych dam modnych drugiego cesarstwa; druga, pani Haffner poślubiła powszechnie znanego i głośnego przemysłowca z Kolmaru, którego fortunę obliczano na dwadzieścia milionów a którego cesarstwo wciągnęło w życie polityczne. Renata, która na pensyi już znała obie „nierozdzielne“, jak je mianowano ze złośliwym uśmieszkiem, nazywała je po imieniu Adeliną i Zuzanną. A kiedy po wymianie z niemi ukłonów zamierzała już napowrót wcisnąć się w kąt powozu, śmiech Maksyma zwrócił nagle jej uwagę.
— Nie, doprawdy, smutna jestem, nie śmiej się, to rzecz poważna — rzekła, widząc że młody chłopiec przypatrywał się jej drwiąco, bawiąc się widocznie jej zadumaniem.
Maksym przybrał głos komika małego teatrzyku:
— Możeśmy zmartwieni, bardzo zmartwieni; czy nie jesteśmy wypadkiem zazdrośni?
Spojrzała na niego, zdziwiona widocznie.
— Ja! — rzekła. — O co zazdrosna?
Potem dodała, jakby przypominając sobie, z wzgardliwą minką:
— Ach, tak, o Laurę! Ani myślę o tem, mój kochany. Jeżeli Arystydes, jak mi to wszyscy dajecie do zrozumienia, popłacił długi tej dziewczyny i pozwolił jej tym sposobem uniknąć wycieczki za granicę, dowód to, że czci pieniądze mniej, niż sądziłam. To mu wyrobi pewne znaczenie w świecie tych pań... Poczciwy człowiek, ja mu przecież zostawiam zupełną wolność.
Uśmiechała się; tę pochwałę męża wygłaszała tonem najzupełniejszej przyjacielskiej obojętności. I nagle posmutniała znów bardzo, wodząc dokoła tym zrozpaczonym wzrokiem kobiet, które nie wiedzą jakąby znaleźć dla siebie rozrywkę; w zadumie szepnęła:
— Chciałabym bardzo... Ale nie, ja nie jestem zazdrosna, ani trochę zazdrosna.
Urwała, wahając się.
— Widzisz, ja się nudzę — wymówiła na koniec szorstko.
Po tem wyznaniu zamilkła, zaciąwszy usta. Długi sznur powozów wciąż jeszcze przeciągał od strony jeziora w jednostajnym rytmie, z właściwym sobie łoskotem odległego wodospadu. Teraz, po lewej stronie między taflą wód a szosą przemykały kępki drzew zielonych o pniach prostych a cienkich, które tworzyły pęki kolumn. Na prawo wyrębu, gąszcz nizkich krzewów już ustał, Lasek otwierał się przed okiem szerokiemi trawnikami, olbrzymiemi kobiercami murawy, przerywanemi tu i owdzie bukietem wielkich drzew; szmaty te zieleni następowały jedne za drugiemi w lekkich odstępach, różne tylko odcieniami aż do bramy „de la Muette“, której nizka krata rysowała się gdzieś w wielkiej oddali, podobna do kawałka czarnej koronki, rozciągnionej tuż przy samej ziemi; na stokach, gdzie wzgłębiały się wzgórza, trawa zdała się niemal zupełnie błękitną. Renata patrzała przed siebie, z oczyma utkwionemi w dal nieruchomie, jak gdyby to rozszerzenie horyzontu, te łąki takie miękie, zanurzone w wieczornem powietrzu dawały jej żywiej jeszcze odczuwać próżnię jej istnienia.
Po chwili milczenia, powtórzyła z oddźwiękiem głuchego gniewu:
— O, nudzę się, nudzę śmiertelnie!
— Wiesz, żeś ty wcale niewesoła — rzucił spokojnie Maksym — pewien jestem, że dziś znów trapi cię zwykłe twe cierpienie nerwowe.
Kobieta rzuciła się w tył powozu.
— Tak, to prawda — odpowiedziała oschle.
Potem, przybierając ton macierzyński, dodała:
— Starzeję się, drogie moje dziecko; niezadługo będę już miała lat trzydzieści. To okropne! Nic mnie już nie bawi... W dwudziestym roku ty tego wiedzieć nie możesz...
— Czy na to zabrałaś mnie z sobą, aby się spowiadać? — przerwał jej młody chłopiec. — To byłoby dyabelnie długie...
Przyjęła tę impertynencyę z słabym uśmiechem, jak kaprys dziecka, któremu wszystko jest dozwolonem.
— Radziłbym ci się skarżyć — mówił Maksym dalej — wydajesz przeszło sto tysięcy franków rocznie na tualety, zamieszkujesz pałac wspaniały, urządzony z książęcym przepychem, masz konie znakomite, twoje kaprysy są prawem a dzienniki omawiają każdą twoją nową suknię, jak zdarzenie najwyższej doniosłości; kobiety ci zazdroszczą, mężczyźni oddaćby gotowi dziesięć lat życia za to, by ci módz ucałować koniuszek palca... Czy nie prawda?
Skinęła głową potwierdzająco, nie odpowiadając nic na rzucone w końcu tyrady pytanie. Z oczyma spuszczonemi poczęła napowrót okręcać w koło palców długie włosy niedźwiedziego futra.
— Dajże pokój, nie bądź za skromną — mówił znów Maksym — wyznaj otwarcie, że jesteś jednym z filarów cesarstwa. My między sobą możemy sobie przecież mówić te rzeczy. Wszędzie: w Tuileriach, u ministrów, u zwykłych milionerów, jesteś władczynią, królującą bezwględnie. Niema przyjemności, w którejbyś się nie zanurzyła po szyję a gdybym śmiał, gdyby mnie nie powstrzymywał szacunek, który ci winien jestem, powiedziałbym...
Zamilkł na kilka sekund, zaśmiał się, potem dokończył lekceważąco rozpoczęte zdanie:
— Powiedziałbym, żeś nadkąsiła każdego gatunku owocu.
Nie zmrużyła nawet powiek.
— I ty się nudzisz — podjął młody człowiek z komiczną żywością. — Ależ to równa się morderstwu!... Czego chcesz jeszcze? O czem marzysz?
Wzruszyła ramionami, aby wyrazić, że sama tego nie wie. Jakkolwiek schyliła głowę, Maksym dojrzał, iż twarz jej teraz była tak poważną, że umilkł. Przypatrywał się szeregowi powozów, który sięgając teraz końca jeziora, poszerzał się i zapełniał całą szerokość drogi. Powozy mniej ścieśnione zakręcały z prawdziwym wdziękiem; przyśpieszony trucht zaprzęgów rozlegał się donośnym dźwiękiem kopyt po ubitym gruncie.
Kareta, okrążając placyk, aby zająć miejsce w całym szeregu zakołysała się, ruch ten przejął Maksyma rozkosznem jakiemś uczuciem. I chcąc do reszty pognębić Renatę:
— Słuchaj — rzekł — zasługiwałabyś prawdziwie na jeżdżenie dorożką! Byłoby to sprawiedliwe!... Ach, popatrz na ten cały najwykwitniejszy świat Paryża, co teraz powraca do miasta, ten świat, który przed tobą gnie kolano. Składają ci ukłony, jak królowej i niewiele brak do tego, by serdeczny twój przyjaciel, pan de Mussy, nie przesłał ci pocałunku w tym ukłonie.
W istocie, w tej chwili jakiś jeździec składał głęboki ukłon Renacie. Maksym mówił tonem obłudnie drwiącym. Ale Renata zaledwie odwróciła się; wzruszyła ramionami. Tym razem młodzieniec zrobił gest rozpaczy.
— Więc naprawdę — zawołał — zaszliśmy tak daleko?... Ależ, Boże mój, masz wszystko, czegóż ci się jeszcze zachciewa?
Renata podniosła głowę. W oczach jej błysnął jakiś promień gorący, płomienna żądza niezaspokojonej ciekawości.
— Chciałabym coś odmiennego zupełnie — odpowiedziała półgłosem.
— Ale kiedybo masz wszystko, co mieć można — odrzucił Maksym ze śmiechem — coś odmiennego, to nic... Co to może być to coś odmiennego?
— Co? — powtórzyła echem.
I nie mówiła nic już więcej. Odwróciła się od niego zupełnie, podziwiała teraz niezwykły widok, który zacierał się po za nią z każdą chwilą oddalenia. Noc zapadła już niemal zupełnie; mrok zwolna otulał wszystko, niby obłok szarego, delikatnego popiołu. Jezioro, widziane w całości, w słabym blasku, co jeszcze unosił się ponad wodą, zaokrąglało się, podobne do olbrzymiej blachy cynowej; po obu brzegach lasy drzew zielonych, których cienkie pnie zdały się występować nagle z uśpionej murawy, przybierały w tym zmroku pozór kolumnady fioletowej, zarysowując regularną swą budową wygięcia wód: dalej, w głębi wznosiły się ciemne drzew grupy, wielkie splątane gałęzie, tworząc czarne plamy na widnokręgu. Tam po za temi plamami widać było jeszcze odblask łuny, zachód nawpół zgasłego słońca, które zapalało jeszcze tylko rąbek tej niezmierzonej szarej przestrzeni. Po nad tem nieruchomem jeziorem, nad temi zaroślami nizkiemi, z tego punktu tak dziwnie rozległej płaszczyzny otwierała się próżnia nieba, nieskończona, daleko głębsza i szersza. Ten wielki szmat nieba po nad tym małym kącikiem przyrody zdał się drżeć w górze dziwnym jakimś, nieujętym smutkiem, i z wyżyn jego blednących osuwała się na ziemię ta przejmująca melancholia jesieni, noc łagodna a przecież rozdzierająca serce tęsknotą, tak że Lasek, zwolna owijany w ten całun cieniów, utracał wdzięk swój światowego gwaru, zwiększony, zda się, zolbrzymiały, pełen potężnego uroku wielkich ciemnych lasów. Tentent zaprzęgów, turkot powozów, których barwy zmrok zacierał, głuchnął jak szelest daleki liści lub szmer wód płynących. Wszystko zamierało. W tym pomruku powszechnym żagiel wielkiej spacerowej łodzi, pośrodku jeziora, odcinał się jasnym, silnym tonem na tle łuny zachodu. I nic już widać nie było prócz tego żagla, tego trójkąta żółtawego płótna, rozszerzonego nadmiernie.
Renata w swym przesycie doznała szczególniejszego wrażenia pragnień niewyznanych, patrząc na ten krajobraz, którego nie mogła poznać zgoła; ta przyroda tak artystycznie światowa, którą noc zamieniała w las jakiś święty, w jedną z tych łąk śródleśnych, idealnych, w głębi których starożytne bogi ukrywały olbrzymie swe miłości, swe wiarołomstwa i boskie swe kazirodztwa. I w miarę jak powóz oddalał się, jej się wydawało, że ten zmrok unosi w dal po za nią w drgających swych obsłonach ziemię snów, ziemię marzeń, haniebną i nadludzką łożnicę, w której wreszcie znalazłaby może zaspokojenie chorego swego serca, znużonego ciała.
Kiedy jezioro i Lasek rozwiały się nakoniec w ciemności, pozostawiając tylko w dole nieba poręcz czarną, młoda kobieta odwróciła się nagle i głosem, w którym drżały łzy gniewu tajonego, podjęła przerwane zdanie:
— Co?... coś innego, do licha! Chcę czegoś innego zupełnie. Alboż ja wiem, co to być może! Gdybym wiedziała... Ale widzisz, mam już do syta tych balów, dość tych wieczorów, dość zabaw takich. Wiecznie to jedno, wiecznie toż samo. Śmiertelnie to nudne... Ludzie są zabójczo nudni, oh, jak nudni!...
Maksym począł się śmiać. Płomień jakiś namiętny błyskał z pod arystokratycznego pozoru światowej, salonowej kobiety. Nie przymrużała już teraz oczu; zmarszczka czoła pogłębiła się jeszcze surowiej; warga dziecięco-nadąsana wysuwała się gorąca, jakby szukając tych rozkoszy, których pragnęła a których nazwać nie umiała. Widziała śmiech swego towarzysza, ale zbyt była wzburzona, drżąca, aby się zatrzymać w połowie; rozparta, poddając się biernie kołysaniu pojazdu, mówiła dalej krótkiemi, oschle rzucanemi zdaniami:
— Tak, to pewna, jesteście nudni zabójczo... Nie mówię tego o tobie, Maksymie, tyś zbyt młody... Ale gdybym ci opowiedziała jak Arystydes ciążył mi okropnie w początkach! A cóż dopiero inni! Ci, co mnie kochali... Wiesz, myśmy dobrzy koledzy, ciebie nie potrzebuję się wstydzić ani kryć przed tobą; słuchaj więc, doprawdy są dni takie, w których tak jestem znużona tem mojem życiem kobiety bogatej, uwielbianej, czczonej, że chciałabym być bodaj choćby jedną z takich Laur d’Aurigny, jedną z tych pań, co mają swobodę mężczyzny.
A ponieważ Maksym śmiał się jeszcze głośniej, obstawała dalej:
— Tak, taką Laurą d’Aurigny. To musi być mniej nudne, mniej jednostajne każdodziennie.
Umilkła na chwilę, jak gdyby chcąc wyobrazić sobie jakie wówczas prowadziłaby życie, gdyby była taką Laurą d’Aurigny. Potem tonem zniechęcenia:
— A zresztą — podjęła znowu — i te panie muszą nieraz miewać swoje przykrości — i one. Nie, stanowczo nie ma nic zabawnego na świecie! To może doprowadzić do rozpaczy... Dobrze mówiłam, trzeba czegoś odmiennego zupełnie, czegoś innego; rozumiesz, ja tego nie odgaduję; ale czegoś innego, czegoś, czego nikt jeszcze nie doznał, czego nie spotyka się codziennie, co byłoby rozkoszą rzadką, niezaznaną...
Głos jej zcichnął teraz, mówiła wolniej. Ostatnie słowa wyrzekła jakby w zamyśleniu, jakby szukając owych wrażeń nieznanych i zapadła w głęboką zadumę. Kareta toczyła się w tej chwili aleją, prowadzącą do wyjścia z Lasku. Cienie wieczorne zwiększały się, drzewa i wyręby biegły po obu stronach, niby mury szarawe; żelazne krzesła pomalowane na żółto, na których rozkłada się w pogodne wieczory odświętnie postrojone mieszczaństwo, migały szeregami wzdłuż opustoszałych trotoarów, puste, z tem piętnem osmutnienia ogrodowych mebli, które zaskoczy zima; a turkot głuchy i rytmiczny powracających powozów cichnął w opustoszałej alei, jak cicha skarga.
Niezawodnie Maksym odczuł, ile prawdy było w tym okrzyku, co na próżnię życia się żalił. Jeśli był jeszcze dostatecznie młodym na to, by mógł doznawać porywów zachwytu dla tego zaledwie rozpoczętego życia, zbyt wielkim był z drugiej strony jego egoizm, zbyt drwiącą w nim obojętność i dla tego doznawał już najrzeczywistszego znużenia i śmiało mógł oświadczyć, że jest zblazowanym, zobojętniałym zupełnie. Zazwyczaj znajdował poniekąd chlubę w tem przyznaniu.
Wyciągnął się na siedzeniu jak Renata i począł znużonym głosem:
— Prawda! Masz bezwątpienia słuszność — rzekł — to zabójcze. Wierzaj mi i ja nie bawię się więcej niż ty; nieraz marzyłem o czemś innem zgoła... Niema nic głupszego nad podróżowanie. Gonić za zdobyciem pieniądza, wolę już go przejadać, chociaż i to nie jest znów tak zajmujące, jak sobie wyobrażamy z początku. Kochać, być kochanym i to bardzo szybko się uprzykrzy, nieprawdaż? Ach, tak, przeje się to okropnie!
Młoda kobieta nie odpowiadała; mówił dalej, chcąc ją wprowadzić w zdumienie jakąś wielką bezbożnością.
— Ja chciałbym być kochany przez zakonnicę. Co, to może byłoby zabawne?... Tobie nie przychodziło też kiedy na myśl pokochać człowieka, o którym myśl sama byłaby już zbrodnią?
Ale ona pozostała chmurną i Maksym, widząc że wciąż milczy, osądził, że nie słucha wcale. Z karkiem opartym o brzeg wyściełany karety zdało się, że śpi z otwartemi oczyma. Rozmyślała, nieruchoma, zatopiona w marzeniach, które ją snać przygniatały; chwilami tylko usta jej poruszały się nerwowem jakiemś drganiem. Ten półcień zmroku ogarniał ją mięką oponą; wszystko co się w tym cieniu mieściło smutku, tajemniczej rozkoszy, nadziei niewyznanej — przejmowało ją nawskróś, zanurzało poniekąd w atmosferze osłabiającej i chorobliwej. Zapewne przez ten czas, kiedy oczy jej utkwione były nieruchomie w zaokrąglonych plecach lokaja, siedzącego na koźle, myślała o tych wszystkich uciechach dnia minionego, o tych zabawach, które jej się wydawały tak nudnemi, których już miała dość, o! dość zupełnie; widziała przed sobą to życie swoje minione, owo bezzwłoczne zaspakajanie wszelkich zachceń, wszelkich apetytów, czczość zbytku, jednostajność zabójczą wieczyście tychże samych pieszczot i zdrad tychże samych. Potem budziło się w niej coś jakby nadzieja z dreszczem żądzy, niejasna jeszcze myśl owego „czegoś innego“, którego naprężony jej umysł nie mógł znaleźć. Tu marzenia jej poczynały się błąkać. Dokładała wszelkich usiłowań, ale wciąż owo poszukiwane słowo zagadki kryło się gdzieś w tych cieniach zapadającej nocy, gubiło w nieprzerwanym turkocie powozów. Łagodne kołysanie karety było jeszcze jednem wahaniem więcej, niedopuszczającem do sformułowania w niej owej niejasnej żądzy. I niezmierna jakaś olbrzymia pokusa owiewała ją swym oddechem, wyłaniała się z tego tonącego w cieniach krajobrazu, z tych zrębów lasu, co po obu stronach alei zapadały w sen, spowite cieniem, z tego jednostajnego kół turkotu, z tego miękiego falowania, które ją przejmowało rozkosznem odrętwieniem. Tysiące lekkich podmuchów przebiegało po jej ciele: dumania niedokończone, rozkosze bez nazwy, pragnienia chaotycznie zmieszane, wszystko co taki powrót z Lasku, w godzinie, kiedy to blednie niebo, może rzucić wykwintnego i potwornego w znużone serce kobiety. Trzymała obie ręce zatopione w niedźwiedziem futrze, było jej bardzo gorąco w lekkim paltociku z białego sukna o blado lila aksamitnych wyłogach. Kiedy wysunęła nogę, aby się przeciągnąć w tym stanie błogości, którego doznawała w tej chwili, kostka jej dotknęła ciepłej nogi Maksyma, który nie zwrócił nawet uwagi na to zetknięcie. Wstrząśnienie wyrwało ją z tego pół-snu. Podniosła głowę, patrząc dziwnie jakoś szaremi swemi oczyma na młodzieńca, zatopionego w całej tej elegancyi.
W tej chwili kareta opuszczała Lasek. Aleja Cesarzowej wyciągała się długa, prosta w zmroku, z dwoma zielonemi liniami swych baryer drewnianych malowanych, które zdawały się stykać gdzieś w dali u horyzontu. W przeciwległej alei przeznaczonej dla jeźdźców, koń biały, w dali, rysował się jasną plamą, przedziurawiającą szare cienie. Z drugiej znów strony, wzdłuż szosy dążyli jeszcze tu i owdzie zapóźnieni spacerujący przechodnie, gromadki czarnych punkcików, kierujących się zwolna w stronę Paryża. A zupełnie gdzieś w górze, na samym końcu tego ruchomego sznura pomieszanych powozów, Łuk tryumfalny, ustawiony ukośnie bielał na szerokim skraju nieba koloru sadzy.
Kiedy kareta potoczyła się żywiej, Maksym, zachwycony, tym zakrojem angielskim krajobrazu, przyglądał się porozrzucanym po obu stronach alei pałacykom o kapryśnej architekturze, których tarasy schodzą aż do równoległych alei; Renatę w tem zadumaniu bawiły w dali na skraju widnokręgu zapalające się jedna za drugą gazowe latarnie na placu de l’Étoile i w miarę jak te jaskrawe plamki występowały na półświetle dnia zamierającego, żółtawemi płomykami, zdawało jej się, że słyszy tajemne wołanie, zdawało jej się, że ten Paryż jarzący zimowych nocy zapalał się dla niej, że przyspasabiał dla niej ową rozkosz nieznaną, o której marzył jej przesyt.
Kareta zwróciła się w aleję Królowej Hortensyi i zatrzymała teraz przy rogu ulicy Monceaux, o kilka kroków od bulwaru Malesherbes, przed wielkim pałacem, położonym między dziedzińcem a ogrodem. Dwie bramy żelaznego okratowania, wiodące na dziedziniec, przeciążone ozdobami złoconemi, miały po bokach każda po dwie latarnie, w kształcie urn, również okrytych złoceniami, w których płonęły szerokie płomienie gazu. Między obu temi bramami odźwierny zamieszkiwał elegancki pawilonik, przypominający nieco małą świątynię grecką.
Kiedy już powóz miał wjechać w dziedziniec, Maksym wyskoczył zręcznie na ziemię.
— Wiesz przecie — powiedziała mu Renata, przytrzymując go za rękę — że siadamy do stołu o wpół do ósmej. Masz przeszło godzinę czasu na przebranie się. Nie każże na siebie czekać.
I dodała z uśmiechem:
— Będziemy mieć rodzinę Mareuil... Twój ojciec życzy sobie, abyś był bardzo uprzejmy dla Ludwiki.
Maksym wzruszył ramionami.
To także pańszczyzna! — pomruknął nadąsany. — Mniejsza już o ożenienie się, gotów jestem z nią się ożenić, ale konkury odbywać, to za głupie... Ach, jakabyś ty była dobra, Renato, gdybyś mnie na dzisiejszy wieczór oswobodziła od tej Ludwiki.
Przybrał tę komiczną minę, której wykrzywienie i akcent zapożyczał od Lassouche’a, tę minę, którą przybierał zawsze, ile razy farsował lub chciał coś wymódz:
— Wszak mi to zrobisz, ukochana, śliczna moja mateczko?
Renata wstrząsnęła jego ręką po koleżeńsku, szybko, i z jakąś nerwową odwagą drwiącą rzekła:
— A gdybym tak ja nie była zaślubiła twego ojca, zdaje mi się, że byłbyś zdecydował się konkurować o mnie.
Młodzieńcowi pomysł ten musiał się wydać wielce komicznym, bo skręcił już na rogu w bulwar Malesherbes a śmiał się wciąż jeszcze.
Powóz potoczył się dziedzińcem i zatrzymał przed schodami prowadzącemi do drzwi pałacowych.
Te wschody, o stopniach szerokich a nizkich, przysłonione były obszerną oszkloną markizą, której okna w górze zakończały festony firanek o złotych frendzlach i kutasach. Dwa piętra pałacu wznosiły się na lokalnościach gospodarskich, których małe okienka kwadratowe, zaopatrzone w szybki z szkła matowego, widać było tuż nad ziemią niemal. W górze, u szczytu występowały drzwi przysionka, z boków ujęte w dwa cienkie filary w mur wpuszczone, tworząc tym sposobem rodzaj frontonu zakończonego na każdem piętrze zaokrągloną wklęsłością a w górze, u dachu wybiegającego ostro, w kształt delty. Z każdej strony, piętra miały po pięć okien, w regularnych szeregach przecinających fasadę i otoczonych tylko prostą ramą kamienną. Dach z facyatami pocięty był w kwadraty, szerokich niemal prostych stoków.
Od strony ogrodu wszakże fasada pałacu bezporównania była wspanialszą. Zewnętrzne wschody, iście królewskie, prowadziły na ciasny dosyć, wązki taras, który ciągnął się wzdłuż całego parteru; balustrada tego tarasu w stylu kratowych bram od strony parku Monceaux jeszcze więcej przeciążona była złotem niż markiza i latarnie dziedzińca. Dalej wznosił się pałac z dwoma pawilonami u narożników rodzajem dwu wieżyczek, wpuszczonych w mur do połowy. W pośrodku inna wieżyczka, bardziej wgłębiona wysuwała się nieco swą wypukłością naprzód. Okna wysokie a wązkie w pawilonach, rozszerzały się znacznie, nieomal w czworoboki na płaskiej części murów; na parterze zaopatrzone były w kamienne balustrady, w kraty zaś z kutego i złoconego żelaza na górnych piętrach. Była to istna wystawa, przeładowanie, zbytek bogactwa. Pałac niknął pod rzeźbami i ozdobami. Dokoła okien zwisały zwoje kwiatów i gałęzi, rzeźbionych w kamieniu; były tam balkony podobne z kształtu do koszyków na zieleń i kwiaty, podtrzymywane przez wielkie postacie obnażonych kobiet, ze zgiętemi lędźwiami i wystającemi brodawkami piersi; dalej tu i owdzie widniały jakieś tarcze herbowe fantastyczne, pęki róż, winne grona, wszelka możliwa flora z kamienia i marmuru. Im bardziej w górę podnosiło się oko, tem więcej rozkwitał cały pałac. W około dachu biegła balustrada, na niej w odstępach poumieszczane były urny, w których płonęły kamienne płomienie. A tam między okrągłemi okienkami facyatek, oprawnemi w niemożliwe stosy owoców i liścia, wznosiły się główne, najwybitniejsze części tej zdumiewającej ornamentacyi, frontony pawilonów, wpośród których zjawiały się znowu też same nagie postacie kobiece, tylko teraz bawiące się jabłkami, lub przybierające najrozmaitsze pozy, pośród pęków sitowia. Dach przeciążony temi ozdobami, zakończony jeszcze w górze cynowemi galeryjkami ażurowemi, dwoma konduktorami i czterema olbrzymiemi, symetrycznemi kominami, rzeźbionemi jak wszystko inne, zdał się być bukietem tego fajerwerku architektonicznego.
Na prawo ciągnęła się obszerna cieplarnia, przytykająca do boku pałacu i połączona z parterem szerokiemi drzwiami szklanemi jednego z salonów. Ogród, który żelazna krata, ukryta po za żywopłotem, oddzielała od parku Monceaux, miał dosyć silny. Zbyt mały on był względnie do budynku, tak ciasny, że trawnik i kilka grup zieleniejących drzew wypełniało go już w zupełności. Był on po prostu wzgórkiem, cokułem zieleni, na którym usadowił się dumnie pałac w galowej swej tualecie. Patrząc tak z parku na wielki ten budynek, wznoszący się po nad wystrzyżonym, czyściuteńkim gazonem, wśród krzewów o lakierowanem liściu, całkiem nowy jeszcze, świeżuteńki i bladawy, zdało ci się, że patrzysz w twarz bladą, nalaną, napiętnowaną owym głupim wyrazem ważności bogatego parweniusza w ciężkim łupkowym kapeluszu, złoconych balustradach i całej powodzi rzeźb. Była to miniatura nowego Luwru, jednej z najcharakterystyczniejszych próbek stylu Napoleona III — tego bogatego bastarda wszystkich stylów. W letnie wieczory, kiedy skośne słońca promienie zapaliły złocenia krat na białej tej fasadzie, spacerujący w parku zatrzymywali się, przyglądali czerwonym jedwabnym festonom firanek, zdobiących okna parteru i przez szerokie lustrzane szyby tak szerokie, jasne i przezrocze, że wydawały się szybami wystawowemi wielkich magazynów nowoczesnych, na to tam wprawionych, aby lepiej wystawić na pokaz przepych wnętrza, te przechadzające się małomieszczańskie rodziny spostrzegały części mebli, draperyę materyi, kawałki jakiegoś plafonu, rażącego bogactwem, którego widok zatrzymywał ich, przejmując zachwytem i zazdrością.
O tej porze wszakże, cień padał od drzew i cała zdobna fasada zasypiała. Z drugiej strony, w dziedzińcu, lokaj, z uszanowaniem pomógł Renacie wysiąść z powozu. Stajnie, pomalowane na czerwoną cegłę, otwierały na prawo szerokie swe bramy z ciemnego dębu, w głębi mieściła się szopa oszklona. Na lewo, jak gdyby dla wytworzenia pendentu do muru sąsiedniego domu, przyciśniona była nisza, wielce ozdobna, w której wiecznie spadał strumień wody na muszlę, podtrzymywaną przez dwu amorków z wyciągniętemi rączkami. Młoda kobieta zatrzymała się na chwilę na dole schodów, otrzepując zlekka suknię, cokolwiek zgniecioną. Dziedziniec, którego ciszę zamącił na chwilę odjeżdżający ekwipaż, zapadł napowrót w osamotnienie i spokój arystokratyczny, przerywany tylko wieczystą jednostajną piosenką spadającej wody. I w ciemnej masie pałacu, gdzie za chwilę pierwszy z jesiennych proszonych obiadów miał tysiącem blasków zapalić kandelabry i żyrandole salonów, teraz połyskiwały jedynie dolne okna; rzucając na bruk regularne jak warcabnica życia odblaski czerwone.
Renata, otwierając drzwi przedsionka, znalazła się oko w oko z kamerdynerem swego męża, który schodził do lokalu służby, trzymając w ręku imbryk srebrny. Ten kamerdyner był prawdziwie wspaniałym mężczyzną, ubiór jego cały był czarny, postawa wysoka, silna, twarz biała z starannie przyciętemi faworytami angielskiego dyplomaty, mina poważna i pełna godności wysokiego urzędnika.
— Babtysto — spytała młoda kobieta — pan czy powrócił?
— Tak, pani, ubiera się właśnie — odpowiedział lokaj, pochylając głowę w sposób, któregoby mu pozazdrościł książę, witający skinieniem głowy tłumy.
Renata wchodziła powoli na schody, zdejmując rękawiczki.
Przedsionek był niezmiernie zbytkowny. Wstępując tu, doznawało się uczucia duszności. Grube dywany, które pokrywały podłogę i biegły po stopniach schodów, szerokie opony z ponsowego aksamitu przysłaniające drzwi i ściany, cięższem zdawały się czynić tu powietrze, tą głęboką ciszą, powagą i ciepłem kaplicy. Draperye aksamitu opadały gdzieś od góry a plafon, bardzo wysoki, przyozdobiony był rozetami wypukłemi, spoczywającemi na kracie złotych sztabek. Schody, których podwójna balustrada z białego marmuru miała poręcz z ponsowego aksamitu biegły dwoma rozgałęzieniami, zlekka wygiętemi, między któremi znajdowały się w głębi drzwi wielkiego salonu. Na korytarzu pierwszego piętra ogromne lustro zajmowało całą ścianę. Na dole, u stóp rozgałęzienia schodów, na piedestałach marmurowych dwie kobiety z złoconego bronzu, obnażone do pasa, trzymały wielkie kandelabry o pięciu gazowych płomieniach, których oślepiające światło przyćmiewały kule z szkła matowego. Z obu zaś stron schodów ustawione były szeregiem wspaniałe wazony z majoliki, w których kwitnęły rzadkie rośliny zwrotnikowe.
Renata wstępowała na schody i za każdym stopniem urastała w wielkiem zwierciadle; zadawała sobie pytanie, z tem powątpiewaniem aktorek najwięcej oklaskiwanych, czy rzeczywiście była tak czarującą, jak jej mówiono.
Potem, kiedy znalazła się już w swoim apartamencie, mieszczącym się na pierwszem piętrze, którego okna wychodziły na park Monceaux, zadzwoniła na swoją pannę służącą, Celestynę i kazała ubierać się do obiadu. Zajęcie to trwało bezmała półtory godziny. Kiedy ostatnia szpilka została już wpiętą, ponieważ strasznie było gorąco w pokoju, otwarła okno i, oparta na niem, zapomniała że czas byłoby już zejść na dół. Po za nią Celestyna kręciła się ostrożnie, po cichu chowając jeden po drugim różne drobiazgi toalety.
Na dole, w parku, płynął istny ocean cieniów. Zbite masy koloru atramentu gęsto liśćmi osypanych gałęzi, wstrząsane przez nagłe wichru powiewy pochylały się szeroką falą, jak przypływ i odpływ morski z tym smutnym szelestem zeschłych liści, który przypomina staczanie się fal z kamienistego wybrzeża. Same jedne tylko chwilami, znacząc pasami światła te ciemności, dwoje żółtych oczu jakiegoś powozu ukazywały się i znikały między gąszczem wzdłuż wielkiej alei, która biegnie od drogi Królowej Hortensyi aż do bulwaru Malesherbe. Renata wobec tego smętku jesieni poczuła, jak ją ogarnia napowrót smutek przedwieczorny, jak ściskają jej serce wszystkie dawne a smutne życia wspomnienia. Ujrzała się dzieckiem małem w domu ojca, w tym ponurym, milczącym pałacu na wyspie Św. Ludwika, którego murom od dwu wieków rodzina Béraud Du Châtel zapożyczyła ponurej swej urzędniczej powagi. Potem przyszła jej na myśl owa nagła, jakby za dotknięciem czarodziejskiej laseczki zmiana: jej małżeństwo; ten wdowiec, który się sprzedał, zaślubiając ją i który przefacyendował swe nazwisko Rougona na owo obecne Saccard, którego dwie suche sylaby kiedy je po raz pierwszy usłyszała, zabrzmiały w jej uszach, brutalnie jak szczęk grabki krupiera zsuwającej złoto; wziął ją, rzucił w to życie niepohamowane, w którem biedna jej głowa rozprzęgała się z każdym dniem bardziej. Z dziecięcą radością przyszły jej na myśl chwile, w których bawiła się w ogrodzie w wolanta z młodziutką siostrą swoją, Krystyną. I kto wie, czy którego ranka nie przebudzi się z tego snu rozkoszy, w którym pogrążoną jest od lat dziesięciu, oszalała, zbrudzona jaką nową spekulacyą męża, w której i on sam zatonie. Myśl ta była jakby nagłem jakiemś przeczuciem. Drzewa jęczały jakimś rozpaczliwym jękiem coraz tu głośniej. Renata, zmieszana natłokiem tych myśli o wstydzie i karze, co ją kiedyś czekały w przyszłości, uległa instynktowi uczciwej mieszczki starego rodu, która zawsze drzemała gdzieś w głębi jej duszy; przyrzekła tym czarnym cieniom nocy, że ograniczy odtąd swe życie, że nie będzie tyle już wydawać na stroje, że wynajdzie sobie jakąś niewinną zabawę, któraby ją zdołała rozerwać, jak niegdyś w szczęśliwym okresie pensyonarskiego życia, kiedy to uczennice śpiewały „Nie pójdziem już do lasku“, ująwszy się za ręce i kręcąc dokoła pod cieniem jaworów.
W tej chwili Celestyna, która poprzednio była zeszła, powróciła i szepnęła do ucha swej pani:
— Pan prosi, żeby pani raczyła zejść do salonu. Przybyło już kilka osób.
Renata zadrżała. Nie czuła dotąd chłodu, który jej ziębił ramiona. Przechodząc obok zwierciadła, zatrzymała się przed niem i przejrzała machinalnie. Po ustach jej przebiegł uśmiech mimowolny, zeszła.
W rzeczy samej wszyscy niemal zaproszeni już się zebrali. Była tam siostra jej, Krystyna, młoda dwudziestoletnia dziewczyna, ubrana bardzo skromnie w muślin biały; ciotka jej Elżbieta, wdowa po notaryuszu Aubertot, w czarnej atłasowej sukni, nizka, drobna, sześdziesięcioletnia staruszka, wytwornej uprzejmości; siostra jej męża Sydonia Rougon, kobieta chuda, wiecznie słodka, nieokreślonego wieku, o twarzy woskowej, miękiej, którą suknia niepewnego jakiegoś koloru czyniła jeszcze mniej widoczną; potem rodzina Mareuil, ojciec, wysoki piękny mężczyzna, poważny, bez wszelkiego na twarzy wyrazu, który dopieroco zdjął był żałobę po żonie; frapującem było podobieństwo jego z Babtystą, kamerdynerem; i córka, ta biedna Ludwika, jak ją tytułowano, dzieweczka siedemnastoletnia, wątła, nieco garbata, która nosiła z jakimś chorobliwym, rozemdlonym wdziękiem suknię z białego fularu w czerwone grochy; dalej cała grupa mężczyzn poważnych, wielce uorderowanych, urzędowych panów o twarzach szaro-bladych i niemych a dalej znowu nieco inna grupa młodych ludzi o minach rozwiązłych, z szeroko wyciętemi kamizelkami, otaczających pięć czy sześć kobiet najwyższej elegancyi, pośród których tronowały dwie „nierozłączne“: mała margrabina d’Espanet, w żółtej toalecie i jasnowłosa pani Haffner w fiołkowej. Pan de Mussy, ów jeździec, którego ukłonu nie odwzajemniła była Renata na spacerze, był tam również, z tą charakterystyczną zaniepokojoną miną kochanka, który przeczuwa, że niebawem otrzyma dymisyę. A pośród tych długich trenów rozpostartych na dywanie, dwóch przedsiębiorców, dwóch zbogaconych mularzy, Mignon i Charrier, z którymi Saccard zamierzał dobić jutro jakiegoś interesu, ciężkiemi kroki przemierzało salon, w grubych butach, z rękami w tył założonemi, dusząc się formalnie w obcisłych frakach.
Arystydes Saccard stał w pobliżu drzwi i, rozprawiając coś przed grupą owych figur urzędowych tonem nosowym z werwą południowca, równocześnie znajdował sposobność witania każdego z nowo przybyłych. Ściskał im ręce i mówił zawsze kilka słów pochlebnych. Mały, zawiędły, giął się jak maryonetka, i z całej jego postawy wątłej, cienkiej, przebiegłej, czarniawej, najwidoczniejszą była czerwona plama wstążeczki legii honorowej, którą zwykł był zawsze nosić bardzo szeroką.
Kiedy Renata weszła, podniósł się lekki szmer zachwytu. W istocie wyglądała bosko! Na dolnej spódnicy z tiulu, przybranej z tyłu falą wolantów, miała tunikę z blado zielonego atłasu, oszytą szeroką angielską koronką, podpiętą wielkiemi bukietami fiołków; jeden jedyny wolant stanowił cały przystrój przodu; przytwierdzony był powiewną draperyą, zakończoną również pękami fiołków, od których biegły gałązki bluszczu. Wdzięk głowy i figury były niezrównane po nad tą suknią królewskiej długości i nieco przeciążonego może bogactwa. Stanik wycięty aż po różowe pączki piersi, ramiona całkiem odkryte, z pękami fiołków zastępującemi rękawek; zdawało się, że młoda kobieta wychodzi całkiem naga z tej swojej powłoki, złożonej z tiulu i atłasu, podobna do jednej z tych nimf, których biust wyłania się z świętych dębów w prastarych lasach; a szyja jej biała, ciało smukłe było tak szczęśliwe tem swojem wpół-oswobodzeniem, że wzrok patrzącego oczekiwał tylko chwili, w której powoli osunie się z niej ta suknia całkowicie. Wysoka jej fryzura, te delikatne włosy żółtawe, podjęte w górę w formie hełmu, w których biegła gałązka bluszczowa, przytrzymana pękiem fiołków, zdały się zwiększać jeszcze jej nagość, odsłaniając kark, który delikatny meszek włosów, podobny do złotych nitek, przycieniał zlekka. Na szyi miała naszyjnik z brylantów z wiszącemi ozdobami, kamieni najczystszej wody a nad czołem egretę złożoną z brylantów w cienkiej srebrnej oprawie. I stała tak chwilę na progu w wspaniałej tej tualecie z ramionami, na które gorący blask oświetlenia kładł odcienie mory. Ponieważ zbiegła szybko ze schodów, oddychała nieco zmęczona. Jej oczy które ciemności parku Monceaux napełniły cieniem, mrużyły się przed nagłą falą światła i nadawały jej ten pozór wahający się krótkowidzów, który w niej był tylko wdziękiem.
Spostrzegłszy ją, mała margrabina podniosła się żywo i podbiegła ku niej, ujmując za obie ręce, a oglądając ją bacznie od stóp do głów, szepnęła głosem pieszczotliwym:
— Ach, kochana moja, moja piękna!...
W całym salonie powstał ruch ogólny, wszyscy goście podchodzili witać piękną panią Saccard, jak w świecie nazywano powszechnie Renatę. Podawała kolejno rękę prawie wszystkim mężczyznom. Potem uścisnęła Krystynę, pytając o ojca, który nie pojawiał się nigdy w pałacu Saccardów. I stała uśmiechnięta, z opuszczonemi wdzięcznie ramionami, pochylając wciąż jeszcze w ukłonach głowę przed gronem dam, które przyglądały się ciekawie naszyjnikowi i egrecie.
Jasnowłosa pani Haffner nie mogła oprzeć się pokusie; przybliżyła się, obejrzała uważnie klejnoty i wymówiła z odcieniem zazdrości:
— To ten naszyjnik i egreta, nieprawdaż?...
Renata skinęła potwierdzająco głową. Wówczas wszystkie panie poczęły rozpływać się w pochwałach; klejnoty te były zachwycające, boskie; następnie przeszły z kolei do rozmowy pełnej uniesień i niewolnej bynajmniej od zazdrości, o wyprzedaży u Laury d’Aurigny, na której Saccard zakupił je był dla żony; uskarżały się na to, że te dziewczyny zabierały najpiękniejsze rzeczy; doprawdy, niebawem zbraknie już chyba brylantów dla uczciwych kobiet... A w skargach ich czuć było żądzę poczucia na obnażonem ciele jednego z tych klejnotów, które cały Paryż widział na szyi innej słynnej, skalanej piękności i które może wyszeptałyby im do ucha tajemnice skandaliczne buduarów, przed któremi zatrzymywały się dyskretnie ich marzenia, marzenia wielkich pań salonowych. Wiedziały wybornie o cenach tych drogocennych ozdób, cytowały, ile kosztował jakiś przepyszny szal kaszmirowy, wspaniałe koronki... Egreta kosztowała piętnaście tysięcy franków, naszyjnik piędziesiąt tysięcy. Panią d’Espanet zachwytem przejmowały te cyfry. Przywołała Saccarda.
— Chodźże pan, niech ci powinszujemy! To mi dopiero dobry mąż!
Arystydes Saccard zbliżył się, skłonił głęboko, odgrywał rolę skromnego. Ale twarz jego, na przekór odgrywanej roli, zdradzała żywe zadowolenie. I z pod oka śledził dwu przedsiębiorców, owych zbogaconych mularzy, stojących o kilka kroków dalej, którzy z widocznem poszanowaniem słuchali dźwięku tych cyfr poważnych: piętnastu i piędziesięciu tysięcy!
W tej chwili Maksym, który wszedł właśnie, prawdziwie zachwycający w obcisłym czarnym fraku, oparł się poufale na ramieniu ojca i począł mówić coś z cicha, jak z kolegą, oczyma ukazując mu mularzy. Saccard uśmiechnął się dyskretnie, jak oklaskiwany aktor.
Kilku gości przybyło jeszcze. Było teraz conajmniej ze trzydzieści osób w salonie. Przerwane rozmowy podjęto na nowo; w chwilach ciszy dochodził przez ściany przyciszony szczęk sreber i naczyń stołowych. Nakoniec Baptysta otworzył obie połowy podwoi i majestatycznie wygłosił sakramentalną formułkę zaproszenia do stołu.
Wówczas powolnie rozpoczął się pochód. Saccard podał ramię małej margrabinie; Renata poszła z jednym ze starych panów, senatorem, baronem Gouraud, przed którym płaszczyli się wszyscy w niezmierzonej pokorze; co do Maksyma, ten obowiązany był prowadzić do stołu Ludwikę de Mareuil; dalej następowała procesya reszty współbiesiadników, którą zamykali dwaj entreprenerzy z rękoma niezgrabnie spuszczonemi.
Sala jadalna była obszernym kwadratowym pokojem, otoczonym dokoła na wysokość ludzkiego wzrostu boazeryami z gruszkowego drzewa czarnego przyozdobionemi w cienkie złote prążki. Cztery wielkie wolne od boazeryi przestrzenie ścian, widocznie według pierwotnego planu zachowane były na pomieszczenie obrazów martwej natury; pozostały jednakże pustemi, prawdopodobnie z tego powodu, że posiadacz pałacu uląkł się wydatku czysto artystycznego. Pokryto je więc po prostu aksamitem zielonym. Meble, firanki i portyery, z tegoż samego materyału, nadawały temu salonowi charakter skromny a poważny, obliczony na skoncentrowanie całego przepychu światła na stół jadalny.
I w tej chwili istotnie, pośród szerokiego perskiego dywanu ciemnej barwy, który głuszył odgłos kroków, pod rażącem, trzeźwem światłem żyrandola, stół, otoczony krzesłami, których czarne poręcze o złotej listewce, ujmowały go w ramę ciemnej linii, wyglądał na jakiś ołtarz wspaniały, jakąś gorejącą blaskami kaplicę, gdzie na olśniewającej białości obrusie migotały, jasnem łamiąc się światłem, drogie kryształy i połyskujące srebra. Po za rzeźbionemi poręczami krzeseł, w niepewnym cieniu, zaledwie spostrzegało się boazerye ścian, wielki nizki kredens i draperye spływające aksamitu. Z konieczności oczy zwracały się napowrót do tego stołu olśniewającego blaskiem. Zachwycająca zastawa z matowego srebra, której cyzelowania połyskiwały, zajmowała sam środek stołu; była to gromada faunów, porywających nimfy; po nad tą grupą z szerokiego rogu wychodził olbrzymi bukiet z żywych kwiatów, spływający w dół pojedynczemi gałązkami. Po obu końcach stołu wazony zawierały również wielkie wiązanki kwiatów, dwa kandelabry, dostosowane do środkowej grupy, których podstawę tworzył uciekający satyr, co unosił na jednem ramieniu wyprężoną kobietę a w drugiem niósł kaganiec o dziesięciu płomieniach dodawały jeszcze blask swych świec do promieniejącego blasku środkowego żyrandola. Między temi głównemi częściami zastawy, srebrne fajerki małe i wielkie, ustawione symetrycznie, dźwigały pierwsze danie, otoczone muszlami, zawierającemi przystawki; pośród nich koszyczki z porcelany, wazony kryształowe, talerzyki, kompotyery napełnione, mieszczące część deseru już zastawioną na stole. Wzdłuż szeregu talerzy, istna armia szklanek, kieliszków, karafki z wodą i winem, maleńkie solniczki; cały kryształ nakrycia był cienki i lekki jak muślin, bez najmniejszego cyzelowania a tak przezroczysty, że nie rzucał nigdzie cienia. Zastawy zaś, wielkie sztuki, zdawały się być prawdziwymi fontannami ognia; błyskawice przebiegały po polerowanych bokach fajerek; widelce, łyżki, noże o rękojeściach z perłowej masy, tworzyły pasy płomienne; tęcze zapalały szkła, a pośród tego deszczu iskier, w tej rozpalonej masie, karafki z winem rzucały czerwone plamy na obrus, zda się rozpalony do białości.
Wszedłszy tu, biesiadnicy, uśmiechający się do dam prowadzonych, przybrali mimowolnie wyraz błogości. Kwiaty nadawały świeżości temu ciepłemu powietrzu. Lekkie obłoczki pary unosiły się w około, mieszając się z zapachem róż. Przeważała cierpka woń raków i kwaskowa cytryn.
Następnie kiedy już wszyscy odszukali swe nazwiska, wpisane na odwrotnej stronie drukowanego „menu“, poczęło się odsuwanie krzeseł, głośny szelest jedwabnych sukien. Obnażone ramiona, na których świeciły gwiazdy brylantów, obok czarnych fraków, co podnosiły jeszcze ich bladość, dodawały mleczną swą białością światła promieniejącej zastawie. Rozpoczęło się podawanie, pośród uśmieszków zamienianych tylko z sąsiadami w pół ciszy, której nie przerywało jeszcze nic, prócz zgłuszonego szczęku łyżek. Baptysta spełniał obowiązki marszałka dworu z poważną miną dyplomaty; miał pod swemi rozkazami, oprócz dwóch lokajów domowych, czterech, przybranych do pomocy, których rekrutował zazwyczaj tylko na wielkie obiady. Za każdą wniesioną potrawą, którą rozkrawał w głębi sali na osobnym, na ten cel przeznaczonym stoliku, trzech służących okrążało ostrożnie stół z półmiskami w ręku, wymieniając przy podawaniu półgłosem nazwę potrawy. Trzej inni rozlewali wino, baczyli na chleb i karafki. Tak obniesiono już powoli parę dań a srebrzysty śmiech dam, dotąd nie stał się jeszcze głośniejszym.
Goście zbyt byli liczni, aby rozmowa mogła swobodnie stać się ogólną. Jednakże skoro podano pieczyste i jarzyny i kiedy wytworne wina burgundzkie: Pomard, Szambertyn, nastąpiły po Léoville i Château-Lafitte — wrzawa głosów wzrosła a wybuchy śmiechu wstrząsały lekkiemi kryształami zastawy; Renata, siedząca w pośrodku stołu, miała po prawej stronie barona Gouraud, po lewej pana Toutin-Laroche, byłego fabrykanta świec, podówczas zaś radcę municypalnego, dyrektora „Kredytu gruntowego“; członka rady nadzorczej „Towarzystwa generalnego portów Marokańskich“, mężczyznę chudego i wysokiego, którego Saccard, siedzący naprzeciw między panią d’Espanet a panią Haffner nazywał pieszczotliwym głosem to „moim kochanym kolegą“, to znowu „naszym wielkim administratorem“. Dalej szli mężowie polityczni: pan Hupel de la Noue, prefekt, który regularnie osiem miesięcy w roku spędzał w Paryżu; trzech deputowanych, między którymi świeciła zdaleka szeroka alzacka twarz pana Haffnera; następnie pan de Saffré, zachwycający młody człowiek, sekretarz jednego z ministrów; pan Michelin, naczelnik biura administracyi miejskiej i inni wyżsi urzędnicy. Pan de Mareuil, wieczysty kandydat do parlamentu, zasiadł na wprost prefekta, ku któremu rzucał wciąż czułe spojrzenia. Co się tyczy pana d’Espanet, nie towarzyszył on nigdy żonie na żadne zebrania. Panie, należące do rodziny, umieszczone były obok najwybitniejszych z tych osobistości. Pani Sydonii, siostrze gospodarza, wyznaczył Saccard nieco dalej miejsce, między dwoma entreprenerami, panem Charrier po prawej a panem Mignon po lewej stronie, rodzaj posterunku zaufania, gdzie chodziło o odniesienie zwycięztwa. Pani Michelin, żona naczelnika biura, ładna, pulchniutka brunetka, siedziała obok pana de Saffré, z którym prowadziła ożywioną wpół-cichą rozmowę. Po obu końcach stołu pomieszczona była młodzież, audytorowie z Rady państwa, synowie przemożnych ojców, milionowy w przyszłości pan de Mussy, który rzucał w stronę Renaty zrozpaczone spojrzenia, Maksym z Ludwiką de Mareuil po prawej ręce; sąsiadka, jak się zdawało, umiała go podbić. Po trochu zaczęli oboje śmiać się bardzo głośno. Ztamtąd pierwsze się dały słyszeć śmiechy.
Pan Hupel de la Noue spytał uprzejmie:
— Czy będziemy mieć szczęście zobaczenia dziś wieczorem jego ekscelencyi?
— Nie sądzę — odpowiedział Saccard, przybierając wielce ważną minę, która pokrywała tajemne niezadowolenie. — Brat mój tak jest zajęty!... Przysłał nam swego sekretarza, pana de Saffré, aby go przed nami wytłomaczył.
Młody sekretarz, którego pani Michelin widocznie całkowicie wzięła w swe posiadanie, podniósł głowę na dźwięk swego nazwiska i ozwał się, sądząc, że mówiono do niego:
— Tak, tak, ma tam podobno być zebranie ministrów o dziewiątej u kanclerza.
Przez ten czas pan Toutin-Laroche, któremu przerwano, prawił dalej z powagą, jak gdyby słuchano go najuważniej w radzie municypalnej:
— Rezultaty są znamienite. Ta pożyczka miejska pozostanie jedną z najpiękniejszych operacyj finansowych tej epoki. Ach, panowie!...
Ale tu głos jego zagłuszony został przez śmiechy, które dały się słyszeć nagle u jednego końca stołu. Słychać było pośród hałaśliwych wybuchów głos Maksyma, który kończył jakąś anegdotkę: „Czekajcież państwo, nie skończyłem jeszcze. Biedną amazonkę podniósł dozorca drogowy. Powiadają, że kazała kształcić go bardzo starannie, aby następnie poślubić. Nie chce, aby inny mężczyzna, niż mąż jej, mógł się pochwalić, że widział pewne znamię czarne, znajdujące się powyżej kolana“. Śmiechy poczęły się teraz na dobre; Ludwika zaśmiewała się otwarcie, głośniej niż wszyscy mężczyźni. I poważnie, pośród wszystkich tych śmiechów, jak głuchy, lokaj podawał w tej chwili, idąc od gościa do gościa, z twarzą bladą, ponurą, półmisek dzikich kaczek.
Arystydes Saccard był rozgniewany brakiem uwagi biesiadników na to, o czem rozprawiał pan Toutin-Laroche. Aby mu dowieść, że słuchał go uważnie, podjął teraz:
— Pożyczka miejska...
Ale pan Toutin-Laroche nie należał do rzędu ludzi, którzy łatwo dają się zbić z raz podjętego tematu.
— Ach, panowie — ciągnął dalej, skoro śmiechy nieco ustały — dzień wczorajszy był wielką pociechą dla nas, których administracya wystawioną jest na tyle nieszlachetnych napaści. Oskarżają Radę, że prowadzi miasto do bankructwa a tu widzicie, że skoro tylko miasto otwiera pożyczkę, wszyscy znoszą nam pieniądze, ci nawet, którzy krzyczeli najgłośniej.
— Dokazaliście panowie cudów — ozwał się Saccard — Paryż stał się stolicą świata.
— Tak, to cud prawdziwy! — przerwał pau Hupel de la Noue — Wyobraźcie sobie państwo, że ja, który jestem starym paryżaninem, nie mogę dziś już poznać mego Paryża. Wczoraj zabłądziłem, idąc z ratusza do Luxemburgu. To cudowne, prawdziwie cudowne!
Nastała cisza. Wszyscy poważni mężowie słuchali teraz z uwagą.
— Przeobrażenie Paryża — ciągnął dalej pan Toutin-Laroche — będzie chwałą obecnego panowania. Lud jest niewdzięczny: powinienby całować stopy cesarza. Powiedziałem dzisiejszego ranka w Radzie, kiedy była mowa o niezmiernem powodzeniu pożyczki: „Panowie, przymuśmy tych krzykaczów z opozycyi, aby przyznali, że zburzyć Paryż to znaczy go użyźnić!“
Saccard uśmiechnął się, przymykając oczy, jak gdyby pragnął rozkoszować się lepiej finezyą tego wyrażenia. Przechylił się po za plecami pani d’Espanet i zawołał do pana Hupel de la Noue tak głośno, aby być słyszanym:
— Umysł ma godny uwielbienia!
Odkąd wszakże wszczęto rozmowę o budowlach Paryża, pan Charrier wyciągał szyję, jak gdyby pragnął wmieszać się do niej. Wspólnik jego, Mignon, zajęty był w zupełności panią Sydonią, która podtrzymywała żywą z nim dysputę. Saccard od samego początku obiadu nadzorował przedsiębiorców z pod oka.
— Administracya — ozwał się — napotkała i doznała tyle ufności, tyle oddania! Każdy chciał się przyczynić do wielkiego dzieła. Gdyby nie bogate stowarzyszenia, spółki — miasto nie mogłoby nigdy dokonać tej przebudowy ani tak dobrze, ani tak szybko.
Odwrócił się i z pewnym rodzajem brutalnego pochlebstwa rzekł:
— Panowie Mignon i Charrier mogliby o tem coś także powiedzieć, oni, co mają sporą część trudów i mieć też będą sporą część sławy w tej sprawie...
Zbogaceni mularze przyjęli rozradowani ten frazes tak w twarz im rzucony. Mignon, któremu właśnie pani Sydonia prawiła, mizdrząc się: „Ach, panie, pan mi pochlebiasz; nie, kolor różowy za młody byłby dla mnie...“ pozostawił ją w środku zdania, by odpowiedzieć Saccardowi:
— Zbyt jesteś pan łaskawym, robiliśmy co do nas należało...
Ale Charrier był już więcej obyty. Dokończył rozpoczętego kieliszka i zdobył się na frazes:
— Przebudowanie Paryża — rzekł — dało możność egzystencyi robotnikowi.
— Powiedz pan także — odparł p. Toutin-Laroche — że dało ono wspaniały polot interesom finansowym i przemysłowym.
— A nie zapominajcież państwo i o stronie artystycznej, nowe ulice są majestatyczne — dorzucił pan Hupel de la Noue, który rościł sobie pretensye do dobrego smaku.
— Tak, tak, to piękne prawdziwie dzieło — mruknął pan de Mareuil, aby coś powiedzieć.
— Co do wydatku — oświadczył poważnie deputowany Haffner, który otwierał usta wyłącznie tylko w ważnych okazyach — nasze dzieci go poniosą, i nic nad to sprawiedliwszego.
A ponieważ wymawiając te słowa patrzał na pana de Saffré, na którego ładna pani Michelin dąsała się, jak się zdawało, od niejakiej chwili, młody sekretarz, chcąc okazać, że uważnie słuchał rozmowy, powtórzył:
— Nic nad to sprawiedliwszego, w samej rzeczy!
Każdy dorzucił coś od siebie do tej kwestyi z grupy, którą tworzyli poważni panowie u środka stołu. Pan Michelin uśmiechał się, kiwał głową; był to zazwyczaj jego sposób brania udziału w jakiejś rozmowie; miał cały zasób sposobów uśmiechania się na pokłon, odpowiedź na potakiwanie, podziękowanie, żegnanie się, całą kolekcyę uśmiechów, które niemal zupełnie uwalniały go od posługiwania się słowami; system ten widocznie uważał on za daleko grzeczniejszy a i odpowiedniejszy zarazem do ciągłego wznoszenia się w górę.
Jedna jeszcze osobistość nie wzięła udziału w rozmowie ogólnej, baron Gouraud, który żuł powoli, z ociężałemi powiekami, jak wół. Dotychczas zdawał się być zatopiony w widoku swego talerza, Renata, nadskakująca mu troskliwie, nie otrzymała od niego do tej chwili nic, prócz lekkiego pomruku zadowolenia. To też zdziwiono się, kiedy podniósł naraz głowę i ozwał się, ocierając serwetą zatłuszczone usta:
— Ja, co jestem właścicielem domu, skoro wyreparuję i odświeżę mieszkanie — podwyższam cenę lokatorowi!
Zdaniu pana Haffnera: „Nasze dzieci poniosą ten wydatek“ udało się obudzić senatora. Wszyscy uczcili to orzeczenie lekkim oklaskiem, a pan Saffré zawołał:
— Ach, znakomite, znakomite! Jutro zakomunikować muszę dowcipne to słówko dziennikarzom.
— Macie panowie słuszność, żyjemy w dobrych czasach — ozwał się, jakby konkludując, pośród uśmiechów i zachwytów, które wywołały słowa barona, pan Mignon. — Znam ja niejednego, który ładnie sobie zaokrąglił fortunkę. Widzicie panowie, kiedy człowiek ma możność dorobienia się czegoś, wszystko wówczas jest pięknem.
Ostatnie te słowa powiały chłodem na ludzi poważnych. Rozmowa urwała się raptownie i każdy zdał się unikać wzroku swego sąsiada. Zdanie mularza dotykało tych panów w najdrażliwszą strunę. Michelin, który właśnie wpatrywał się z uprzejmym uśmiechem w Saccarda, przestał się uśmiechać, wielce przerażony, że przez chwilę mógł mieć minę stosowania tych słów mularza do pana domu. Ten ostatni rzucił wymowne spojrzenie na panią Sydonię, która napowrót, w odpowiedzi na tę komendę, wzięła w swe obroty Mignona, wracając z nim do przerwanego tematu:
— Więc pan lubisz kolor różowy?...
Potem Saccard wygłosił jakiś długi komplement na cześć pani d’Espanet; czarniawa jego twarz drobna dotykała niemal śnieżnych ramion młodej kobiety, która z uśmiechem przechyliła się w tył na krześle.
Podawano deser. Lokaje szybszym krokiem krążyli dokoła stołu. Obrus okrywał się owocami, cukrami. U jednego końca stołu, od strony Maksyma, śmiechy poczynały być głośniejsze, słychać było cierpkawy głosik Ludwiki: „Zapewniam pana, że Sylwia miała w roli Dindonnetty suknię niebieską atłasową“, a inny znów głosik wpół-dziecinny dodawał: „Tak, ale ta suknia ubrana była białymi koronkami“. Atmosfera stawała się gorętszą. Twarze zarumienione zdawały się wyrażać wewnętrzną błogość. Dwaj lokaje krążyli do koła stołu, rozlewając w kieliszki hiszpańskie wino alicante i węgierski tokaj.
Od początku obiadu Renata wydawała się dziwnie roztargnioną. Spełniała obowiązki gospodyni domu z jakimś machinalnym uśmiechem. Za każdym wybuchem wesołości u tego końca stołu, gdzie Maksym i Ludwika siedzący tuż obok siebie, żartowali z sobą jak dawni koledzy, rzucała w tamtę stronę błyszczące spojrzenie. Nudziła się. Poważni mężowie nudzili ją śmiertelnie. Pani d’Espanet i pani Haffner rzucały ku niej zrozpaczone spojrzenia.
— A przyszłe wybory jakże się zapowiadają? — spytał nagle Saccard pana Hupel de la Noue.
— Ależ najdoskonalej w świecie — odpowiedział tenże z uśmiechem — tylko że dotąd nie mam jeszcze wskazanych kandydatów do mego departamentu. Ministeryum waha się jakby się zdawało.
Pan de Mareuil, który szybkiem spojrzeniem podziękował Saccardowi za podjęcie tego przedmiotu, wyglądał jakby siedział na rozżarzonych węglach. Zarumienił się zlekka, skłonił się pomieszany, kiedy prefekt, zwracając się do niego, ciągnął dalej:
— Mówiono mi wiele o panu w naszych stronach. Znaczne posiadłości pańskie w naszym departamencie jednają panu dużo przyjaciół a wiadomem jest, jak bardzo oddanym pan jesteś cesarzowi. Masz pan wszelkie szanse.
— Papo, nieprawdaż, że Sylwia sprzedawała papierosy w Marsylii w 1849 — zawołał w tej chwili Maksym z końca stołu.
A ponieważ Arystydes Saccard udawał, że nie słyszy tej interpelacyi, młodzieniec dodał ciszej cokolwiek:
— Mój ojciec znał ją specyalnie...
Dały się słyszeć stłumione śmiechy. Tymczasem kiedy pan de Mareuil wciąż kłaniał się jeszcze, pan Haffner podjął sentencyonalnym głosem:
— Przywiązanie do cesarza jest jedyną cnotą, jedynym patryotyzmem w tych czasach egoistycznej i interesownej demokracyi. Kto kocha cesarza, kocha Francyę. Ze szczerą też radością powitalibyśmy pana naszym kolegą.
— O pan też odniesie stanowczo zwycięztwo! — wyrzekł z kolei p. Toutin-Laroche — Wielkie fortuny powinny zgrupować się dokoła tronu.
Renata nie mogła już wytrzymać dłużej. Naprzeciw niej margrabina tłumiła ziewanie. A ponieważ Saccard zamierzał znów głos zabrać:
— Zmiłuj się, mój drogi, miej też cokolwiek litości dla nas — wymówiła do niego żona z ujmującym uśmiechem — dajcież panowie pokój tej szkaradnej polityce...
Wówczas rycerski pan Hupel de la Noue, jako prefekt zaprotestował, utrzymując, że panie mają słuszność. I rozpoczął opowiadanie jakiejś skandalicznej historyjki, która miała miejsce w jego departamencie. Margrabina, pani Haffner i inne panie śmiały się ogromnie z pewnych szczegółów tego opowiadania. Prefekt opowiadał zazwyczaj w sposób bardzo ucieszny, półsłówkami, domyślnikami, modulacyą głosu nadając nieprzyzwoite znaczenie wyrażeniom najniewinniejszym pozornie. Następnie rozpoczęto mówić o pierwszym wtorku u księżnej, o jakiejś farsie, którą grano wczoraj, o śmierci któregoś poety a wreszcie o wyścigach jesiennych. Pan Toutin-Laroche, chwilami wielce uprzejmy, porównał kobiety do róż a pan de Mareuil w niepokoju, w który go pogrążyły nadzieje wyborcze, znalazł kilka słów głębokich na temat nowej formy kapeluszy. Renata jednak wciąż była roztargniona.
Zebrani u stołu goście nie jedli już. Jakiś gorący powiew zdawał się unosić nad salą, powiew, co zaćmił szkła zastawy, rozkruszył chleb na obrusie, zniweczył piękną symetrye jadalnego stołu. Kwiaty powiędły w wielkich rogach z cyzelowanego srebra. I współbiesiadnicy na chwilę już tylko pozostawali u stołu przed resztkami deseru, pogrążeni w błogiem jakiemś uczuciu, nie mając odwagi powstać. Jednym łokciem wsparci na stole, wpół pochyleni nad nim, z próżnią w spojrzeniu, z tem wpół-obezwładnieniem umiarkowanego, przyzwoitego pijaństwa ludzi światowych, którzy upijają się po trochu. Śmiechy ustały, rozmowy coraz rzadziej było słychać. Pito i jedzono wiele, co wpłynęło jeszcze bardziej na podniesienie powagi całej grupy uorderowanych panów. Panie w tem ciężkiem powietrzu jadalnej sali czuły jak im wilgotnieją czoła i karki. Oczekiwały, aby wreszcie dano hasło przejścia do salonu, cokolwiek pobladłe, jakby i im głowy nieco się zawróciły. Pani d’Espanet była całkiem różowa, kiedy tymczasem ramiona pani Haffner nabrały woskowej białości. Pan Hupel de la Noue bacznie przyglądał się oprawie noża; pan Toutin-Laroche rzucał jeszcze panu Haffner od czasu do czasu urywki frazesów, które tamten przyjmował potakującem kiwaniem głowy; pan de Mareuil siedział zamarzony, poglądając bezmyślnie na Michelina, który uśmiechał się wciąż do niego przebiegle. Co do ładnej pani Michelin, ta już przestała rozmawiać od dawna; mocno zarumieniona spuściła pod stołem rękę, którą pan de Saffré musiał trzymać w swoich dłoniach, ponieważ opierał się niezgrabnie na rogu stołu z podniesionemi brwiami, z miną człowieka, co sili się rozwiązać jakiś algebraiczny problemat. Pani Sydonia również odniosła zwycięztwo; panowie Mignon i Charrier, obaj wsparci na łokciach i zwróceni ku niej, zdali się być zachwyconymi jej zwierzeniami; wyznawała im ona, że przepada za mleczywem i niezmiernie boi się duchów. I Saccard sam, z oczyma wpół przymkniętemi, z tem błogiem zadowoleniem gospodarza domu, który ma przeświadczenie, że sumiennie spoił swych gości, nie myślał również opuszczać stołu; przypatrywał się z czcią i czułością baronowi Gouraud, ociężałemu oddanemu trawieniu z ręką wyciągniętą na białym obrusie, tą ręką zmysłowego starca, krótką, szeroką, popstrzoną fioletowemi plamami i okrytą rudemi włosami.
Renata dokończyła machinalnie kilku kropel tokaju, które pozostały na dnie jej kieliszka. Ogień uderzał jej do twarzy, drobne jasne włosy na czole i karku buntowniczo wymykały się jakby zmoczone wilgotnym powiewem. Usta i nos jej zwęziły się nerwowo; miała teraz twarz niemal dziecka, co piło mocne wino. Jeśli uczciwe myśli mieszczańskie napastowały ją wobec cieniów parku Monceaux, myśli te zatonęły gdzieś zupełnie w tej chwili, w podnieceniu, wywołanem potrawami, winem, światłem, tem powietrzem niepokojącem, przesiąkłem gorącemi oddechami i weselem. Nie zamieniała już teraz spokojnych uśmiechów z siostrą swą Krystyną i ciotką Elżbietą, tak skromnemi obu, że zdały się pragnąć ukryć w tym tłumie, że nieczęsto zaledwie brały udział w rozmowie. Surowem spojrzeniem znagliła nieszczęsnego pana de Mussy do spuszczenia oczu. W pozornem swem roztargnieniu, jakkolwiek unikała teraz odwracać się w tę stronę i siedziała wygodnie w krześle, znać było chwilami jak niedostrzeżony niemal dreszcz wstrząsał białemi jej ramionami, ilekroć doszedł ją wybuch śmiechu od tego końca stołu, gdzie Maksym i Ludwika żartowali wciąż równie głośno w dogorywającym gwarze rozmów reszty biesiadników.
A po za nią, tam, gdzie kończył się żywy blask świateł, panując wysoką swą postacią nad tym stołem w nieładzie i rozemdlonymi biesiadnikami, stał Babtysta, wyprostowany, blady, poważny, z tą postawą wzgardliwą lokaja, który gardzi swymi panami. On sam tylko, w tej atmosferze nasiąkłej upojeniem, pod rażącemi blaskami żyrandola, pozostał jednako bez zarzutu z srebrnym łańcuchem na szyi, oczyma zimnemi, w których widok obnażonych ramion kobiecych nie zapalał najmniejszej iskierki, z miną eunucha, posługującego paryżanom z epoki upadku a nie tracącego przecież własnej godności.
Nakoniec Renata, nieco nerwowym podniósłszy się ruchem, powstała. Wszyscy ją naśladowali. Cała towarzystwo przeszło do salonu, gdzie podano kawę.
Wielki salon pałacu był długi, obszerny; rodzaj galeryi, łączącej dwa pawilony; zajmował on całą fasadę od strony ogrodu. Szerokie drzwi, oszklone do samej ziemi, wychodziły na wschody zewnętrzne. Galerya ta połyskiwała złotem. Plafon, lekko w łuk wygięty, wkręcał się kapryśnie, biegnąc dokoła wielkich złoconych medalionów, które świeciły jak puklerze. Rozety i błyskotliwe girlandy obrzeżały sklepienie; cienkie listewki, podobne do ściskającego roztopionego metalu, spadały w dół po ścianach, ujmując w ramę kwatery ścian, obite czerwonym jedwabiem; warkocze róż z wykwitającemi u wierzchu snopami traw, osuwały się wzdłuż zwierciadeł. Na posadzce kosztowny dywan rozściełał bogactwo purpurowych kwiatów. Meble z czerwonego jedwabnego adamaszku, portyery i firanki z tejże samej materyi, olbrzymi zegar na kominku, wysadzany kamieniami, chińskie wazony rozstawione po konsolach, nogi dwóch długich stołów, przyozdobionych florencką mozajką — wszystko, aż do żardinier umieszczonych we wgłębieniu okien — wyziewało z siebie złoto, kapało złotem. W czterech rogach salonu wznosiły się cztery wielkie lampy, umieszczone na cokułach z czerwonego marmuru, do których przytwierdzone były łańcuchami ze złoconego bronzu, spadającemi z symetrycznym wdziękiem. Od plafonu zaś zwieszały się trzy żyrandole o pryzmatach kryształowych, zkąd ściekało światło w kroplach błękitnych i różowych, których jasność zapalała płomiennemi odblaskami całe te masy złota zdobiącego salon.
Mężczyźni wkrótce usunęli się do bocznego salonu, przeznaczonego dla palaczy. Pan de Mussy podszedł i ujął poufale Maksyma pod ramię; znali się obaj z kolegium, jakkolwiek był o sześć lat starszym od Maksyma. Pociągnął go z sobą na taras a skoro zapalili obaj cygara, począł się gorzko użalać na Renatę.
— Ale co jej się stało, powiedz? Widziałem się z nią wczoraj jeszcze; była zachwycającą. A dziś już obchodzi się ze mną tak, jakby już wszystko między nami było skończone? Jakąż mogłem popełnić zbrodnię? Wdzięcznym byłbym ci nieskończenie, kochany mój Maksymie, gdybyś ją zechciał wybadać, powiedzieć, ile sprawia mi boleści.
— Ach, co to, to nie! — odpowiedział Maksym ze śmiechem. — Renata po prostu cierpi dziś na nerwy, nie mam zamiaru bynajmniej narazić się na ulewę złego jej humoru. Pogódźcie się, załatwcie sobie wasze sprawy sami.
I wydmuchując powoli dym hawańskiego cygara, dodał:
— Ładną mi wyznaczasz do odegrania rolę, ani słowa...
Ale pan de Mussy począł mówić o serdecznej swej przyjaźni i oświadczył młodzieńcowi, że pragnie tylko sposobności, aby dowieść jak bardzo jest mu życzliwym. Taki był nieszczęśliwy, tak bardzo kocha Renatę!
— No, dobrze, zgoda — rzekł wreszcie Maksym — powiem jej za tobą słówko; ale wiesz, nic ci nie przyrzekam; odeśle mnie do wszystkich dyabłów, to pewne!
Powrócili do salonu dla palących i wyciągnęli się obaj w wygodnych, głębokich fotelach. Tam przez pół godziny przeszło pan de Mussy opowiadał Maksymowi o swoich zmartwieniach, powtórzył mu po raz dziesiąty przynajmniej, jakim sposobem zakochał się w jego macosze, jak się to stało, że ona go wyróżniła a Maksym, zajęty kończeniem swego cygara, dawał mu przez ten czas rady, tłomaczył charakter Renaty, dawał wskazówki, w jaki sposób należy mu postępować, jeśli chce zapanować nad nią.
Ponieważ w tej chwili Saccard zajął o kilka kroków zaledwie od młodych ludzi miejsce, pan de Mussy umilkł a Maksym tak zakonkludował:
— Ja, gdybym był na twojem miejscu, brałbym to wszystko lekko. Ona to najbardziej lubi.
Pokój przeznaczony dla palących, fumoir — zajmował w końcu wielkiego salonu, jeden z okrągłych saloników, które tworzyły wieżyczki. Był on stylowo a przecież skromnie urządzonym. Obicie było imitacyą skóry korduańskiej, portyery i firanki w guście algierskim a zamiast dywanu ciężka materya w perskie wzory. Meble, pokryte skórą wyprawną na jaszczur koloru drzewa, składały się z taburetów, fotelów i otomany, biegnącej wzdłuż ścian, która zajmowała większą część zaokrąglenia pokoju. Mały żyrandol u sufitu, ozdoby stolików, garnitur kominkowy były z blado zielonego bronzu florenckiego.
Z damami w salonie nie pozostał nikt, prócz kilku młodzików i paru starców o twarzach bladych, obwisłych, którzy brzydzili się tytoniem. W fumoarze natomiast śmiano się i żartowano nader swobodnie. Pan Hupel de la Noue rozweselał niezmiernie tych panów, opowiadając im powtórnie historyjkę przytaczaną podczas obiadu, z tą wszakże różnicą, że obecnie uzupełniał ją szczegółami jaskrawemi. Była to jego specyalność; miał on zawsze na pogotowiu dwie wersye każdej anegdotki, jedną dla pań, drugą dla mężczyzn. Kiedy nieco później wszedł tu Arystydes Saccard otoczono go i poczęto mu winszować; kiedy zaś udawał, że nie wie o co chodzi, pan de Saffré objaśnił go frazesem, który zyskał niemały poklask, że zasłużył się dobrze ojczyźnie ponieważ nie dopuścił do tego, aby piękna Laura d’Aurigny przeszła na stronę anglików.
— Nie, doprawdy moi panowie, mylicie się — bąkał Saccard z fałszywą skromnością.
— Dajże pokój, nie broń się! — zawołał nań żartobliwie Maksym. — W twoim wieku to bardzo pięknie, doprawdy...
Młody chłopak, który dokończył był cygara, powrócił do wielkiego salonu.
Przybyło dużo gości. Galerya pełną była fraków stojących i rozmawiających półgłosem, oraz trenów rozściełających się majestatycznie dokoła kozetek. Lokaje poczynali roznosić na srebrnych tacach lody i szklanki ponczu.
Maksym, który pragnął pomówić z Renatą, przeszedł wielki salon w całej długości, wiedząc dobrze gdzie znajdzie zgromadzenie tych pań. W drugim końcu galeryi, w przeciwstawieniu do fumoiru, istniał okrągły prześliczny salonik. Salonik ten ze swem obiciem, portyerami, firankami z atłasu koloru jaskru, miał urok dziwnie rozkoszny, świeżość i smak prawdziwie oryginalny i wytworny. Blaski świecznika, nieco przyćmionego, śpiewały symfonię na ton żółty minor, pośród tych wszystkich materyj koloru słońca. Była to jakby płynąca fala złagodzonych promieni, zachód słońca, układającego się do snu na podścielisku dojrzałych zbóż. Na dole światło to zamierało na wielkim dywanie, usianym, zda się, zwiędłemi liśćmi. Fortepian hebanowy wykładany kością słoniową, dwa małe mebelki, których zwierciadlane szyby odbijały cały światek przeróżnych cacek, stół w stylu Ludwika XVI, konsola do kwiatów z olbrzymim snopem rzadkich roślin kwitnących — wystarczały na umeblowanie saloniku. Kozetki, fotele, taburety pokryte były atłasem barwy jaskru, przeciętym szerokim pasem z czarnego atłasu, haftowanego w jaskrawe tulipany. Były tam jeszcze niziutkie krzesełka, w ogóle wszelkie odmiany eleganckie a dziwaczne taburetu pod różnemi postaciami. Nie było widać zupełnie drzewa w tych meblach, atłas pokrywał wszystko. Poręcze przechylały się z okrągłą miękością poduszek. Były to jakby łoża dyskretne, w których można było spać i kochać pośród tej zmysłowej symfonii w minorowej żółtej barwie.
Renata lubiła bardzo ten mały salonik, którego jedne z drzwi szklanych otwierały się na wspaniałą oranżeryę, przystawioną do boku pałacu. W ciągu dnia spędzała ona tu bezczynne godziny. Obicia żółte, zamiast przygaszać koloryt jasny jej włosów, złociły go płomiennemi odblaskami; głowa jej odcinała się pośród tego blasku jutrzenki różowa i biała, jak głowa jasnowłosej Dyany budzącej się w świetle poranku; i dlatego to może właśnie tak lubiła ten salonik, który podnosił jeszcze i uwydatniał jej piękność.
W tej chwili była tam ze swemi najserdeczniejszemi przyjaciółkami. Siostra jej i ciotka odjechały były właśnie. W zebraniu całem były teraz same szalone głowy tylko. Nawpół leżąc, rozparta na poręczy kozetki, słuchała Renata zwierzeń swej przyjaciółki Adeliny, która prawiła jej coś do ucha z minami kotki, i nagłemi urywanemi wybuchami śmiechu. Zuzanna Haffner była wielce otoczoną; stawiała czoło całej grupie młodych ludzi, którzy ją naciskali z bardzo blizka, nie wyprowadzając wszakże z zwykłego niemce rozemdlenia połączonego z wyzywającą efronteryą, nagą i zimną jak jej ramiona. W jednym kąciku pani Sydonia pouczała cichym głosem jakąś młodą kobietę o dziewiczych rzęsach. Dalej Ludwika, stojąca pośrodku pokoju, rozmawiała z jakimś wysokim młodzieńcem nieśmiałym i rumieniącym się; kiedy tymczasem baron Gouraud, oblany całą pełnią światła, drzemał w fotelu, rozkładając miękie, obwisłe ciało, swą postawę słonia wybladłego pośród tych wdzięków wątłych i jedwabistej delikatności kobiet. I w całym tym saloniku, na atłasowe suknie, o fałdach twardych i połyskliwych jak porcelana, na ramiona mlecznej białości, na których jak gwiazdy świeciły konstelacye brylantowe, kładło się czarowne światło niby osypujące się pyłki złota. Cienki głosik i śmieszek podobny do gruchania dźwięczały krystalicznie czyste. Panowało tu straszne gorąco. Wachlarze poruszały się powolnie, jak skrzydła ptaków, rzucając za każdym powiewem w rozemdlone powietrze fale przenikliwych woni perfumowanych staników.
Kiedy Maksym ukazał się na progu, Renata, która słuchała zwierzeń margrabiny z roztargnieniem, wstała żywo, udając, że ma do spełnienia jakiś obowiązek gospodyni domu. Przeszła do wielkiego salonu, dokąd młody człowiek poszedł za nią. Tam postąpiła kilka kroków, tu i owdzie podając do uścisku rękę; potem pociągnąwszy na ubocze Maksyma:
— I cóż! — rzekła półgłosem z ironiczną minką — pańszczyzna coś jest bardzo przyjemną dla ciebie; nie tak to widać znów rzecz głupia ta konkurencya...
— Nie rozumiem — odpowiedział młodzieniec, który zamierzał właśnie podjąć obronę sprawy pana de Mussy.
— Ależ zdaje mi się, że dobrze zrobiłam, nie oswobadzając cię od Ludwiki. Robicie szybkie postępy oboje...
I dodała z wzgardliwem skrzywieniem:
— Było to aż nieprzyzwoite już u stołu...
Maksym zaczął się śmiać.
— Ach, tak, opowiadaliśmy sobie zabawne dykteryjki. Nie znałem zupełnie tej dziewczyniny. Ona jest pocieszna. Wygląda zupełnie na chłopca!
A kiedy Renata wciąż jeszcze miała minę zirytowanej skromnisi, młody chłopak, który nie przywykł u niej do takich oburzeń, podjął z poufałym uśmiechem:
— Czy może wyobrażasz sobie, mateczko, żem jej szczypał kolana pod stołem? Ale cóż znowu, przecież wiem jak się należy zachowywać z narzeczoną!... Mam ci coś ważniejszego powiedzieć. Posłuchaj mnie... Wszak mnie słuchasz, nieprawdaż?
Zniżył głos jeszcze bardziej.
— Otóż co... pan de Mussy jest bardzo nieszczęśliwy — mówił mi to przed chwilą. Ja, pojmujesz, nie mogę was jednać, skoroście się pogniewali, to nie dla mnie rola. Ale wiesz, znam go z kolegium a że miał minę strasznie zrozpaczoną, przyrzekłem mu, że przemówię za nim do ciebie słówko...
Urwał. Renata patrzała na niego z miną niedającą się określić.
— Nie odpowiadasz nic?... — ciągnął dalej — Ha, trudno, ja spełniłem moją misyę, załatwiajcież się teraz jak wam się podoba... Ale doprawdy, uważam, żeś ty zbyt okrutna. Żal mi istotnie tego biednego chłopca. Gdybym był tobą, posłałbym mu przynajmniej jakieś poczciwe słowo.
Wówczas Renata, nie przestając wpatrywać się w Maksyma osłupiałym wzrokiem, w którym palił się płomień gorący, odpowiedziała:
— Idź, powiedz panu de Mussy, że mnie nudzi i ogłupia formalnie.
I poczęła znów krążyć zwolna wśród grup, rozdzielając uśmiechy, ukłony, uściśnienia dłoni. Maksym pozostał na miejscu, zdumiony; potem zaśmiał się zcicha.
Nie mając najmniejszej ochoty zdawać panu de Mussy sprawy z powierzonej mu misyi, obszedł do koła wielki salon. Wieczór kończył się, wspaniały i banalny jak wszystkie wieczory. Około północy goście poczynali się rozchodzić potrochu. Nie chcąc iść na spoczynek pod wrażeniem nudy i przykrości, zdecydował się odszukać Ludwikę. Przechodził właśnie przed drzwiami wyjścia, kiedy zobaczył w przysionku ładną panią Michelin, którą mąż otulał ostrożnie w narzutkę błękitno-różową.
— Ujmujący był, powiadam ci, ujmujący — mówiła młoda kobieta. — Przez cały ciąg obiadu mówiliśmy o tobie. Pomówi z ministrem; tylko to od niego nie zależy...
A ponieważ tuż obok nich lokaj otulał barona Gouraud w obszerne futro:
— To ten jegomość właśnie mógłby najłatwiej załatwić! — dodała szeptem w ucho męża, kiedy podwiązywał jej pod brodą sznury kapturka. — On robi wszystko, co mu się podoba w ministeryum. Jutro u Mareuilów trzeba się starać...
Pan Michelin uśmiechał się. Uprowadził żonę ostrożnie, jak gdyby trzymał u ramienia przedmiot wielce kruchy a cenny. Maksym, upewniwszy się rzutem oka, że Ludwiki nie było jeszcze w przedsionku, skierował się wprost ku małemu salonikowi. W rzeczy samej była tam jeszcze, niemal już sama tylko, czekając na ojca, który prawdopodobnie spędził wieczór w fumoarze z mężami politycznymi. Margrabina i pani Haffner już wyszły, pozostała jeszcze tylko pani Sydonia, opowiadająca kilku żonom urzędników jak bardzo przepada za zwierzętami.
— Ach, otóż mój mężulek — zawołała Ludwika — Siadaj pan tutaj i powiedz mi, w którym gdzieś fotelu mógł ojciec mój zasnąć. Niezawodnie wyobraził sobie, że już zasiada w izbie...
Maksym odpowiedział jej w tym samym tonie i oboje młodzi niebawem odnaleźli wesołość, która ich nie opuszczała u stołu; co chwila wybuchali śmiechem. Siedząc u nóg jej na bardzo nizkiem krzesełku wziął ją nakoniec za ręce i począł się z nią bawić jak z kolegą. I w samej rzeczy, w tej sukience z białego fularu w czerwone grochy, z stanikiem pod samą szyję, z piersią płaską, z małą, brzydką główką, ucharakteryzowaną na chłopca, wyglądała raczej jak chłopak przebrany za dziewczynę. Chwilami wszakże szczupłe jej rączęta, jej figurka skrzywiona, przybierały jakieś pozy zaniedbania i płomienie gorące przebiegały w głębi jej oczu, dziecinnych jeszcze, choć dotknięcie Maksyma, bawiącego się jej rękami nie wywoływało jej na twarz najmniejszego rumieńca. I oboje, śmiejąc się tak serdecznie, zapomnieli o obecności innych, pewni będąc, że są sami; ani spostrzegli nawet Renaty, która, stojąc w pośrodku oranżeryi, wpół ukryta po za liśćmi roślin, przypatrywała im się z daleka.
Przed chwilą widok Maksyma i Ludwiki zatrzymał nagle młodą kobietę, gdy przechadzała się aleją, po za jednym z krzewów. Dokoła niej gorąca cieplarnia, podobna do kościelnej nawy, której smukłe filarki żelazne wybiegały śmiało w górę, podtrzymując dach szklany, roztaczała grube liście roślin podzwrotnikowych, strzelające wysoko race wspaniałej zieleni.
Pośrodku w owalnym basenie równo z ziemią żyły swem tajemniczem życiem wodne rośliny, cała wodna flora słonecznych krain. Cyclanthusy, wznosząc w górę zielone swe pióropusze, otaczały potężną opaską fontannę, która wyglądała jak ucięty kapitel jakiejś cyklopowej kolumny. Dalej po obu stronach wielkie tornelie opuszczały gałęzie dziwacznych swych krzaków po nad basenem, mając pnie suche, obnażone, poskręcane jak zwoje chorych, węży ze spuszczającemi się w dół korzeniami podobnemi do wędek rybaków zawisłych w powietrzu. Tuż u brzegu Pandanus japoński rozwijał snop swych liści zielonkowatych, w białe pręgi, cienkich jak szpady, ciernistych i pozębionych jak malajskie sztylety. A na powierzchni wody w cieple łagodnem zwierciadlanej tafli wód uśpionych, Nymfea otwierała różowawe swe kielichy, zaś Euryaltesy wlokły za sobą okrągłe swe liście, te liście trędowate, chropawe, pływające po powierzchni jak grzbiety ropuch potwornych, okrytych krostami.
Jako gazon otaczał fontannę szeroki pas wodnych paproci; ta paproć karłowata tworzyła gęsty kobierzec mchu o delikatnej zieleni. A poza główną aleją okrążającą cieplarnię dokoła, cztery olbrzymie kląby rysowały się wybitnemi konturami, idąc w głąb aż do obwodu; palmowe drzewa, lekko pochylone w swym wdzięku, rozściełały swe wachlarze, tworząc zaokrąglone sklepienie; wielkie bambusy indyjskie wybiegały proste, smukłe a twarde, opadając w górze ulewą lekkich swych liści; Rawenala, drzewo wędrowca, strzelało bukietem olbrzymich chińskich ekranów a w jednym z narożników drzewo bananowe, obciążone owocem, rozpościerało ze wszech stron długie swe liście poziome, na których swobodnie spocząćby mogła para kochanków, przytulonych mocno do siebie. W kątach rozrastały się Euforbie abisyńskie, te pochodnie kolczaste, pełne węzłów, zgarbień i sączące truciznę. Pod drzewami zaś nizkie pełzające paprocie słały się delikatną koroną pierzastych liści. Alsofile, z rodzaju wyższych, tworzyły stopnie wschodów symetrycznemi swemi gałązkami sześciokątnemi, tak regularnie, że powiedziałbyś, iż to wielkie fajansowe półmiski, przeznaczone na owoce jakiegoś olbrzymiego deseru. Dalej szlak begonii i caladium otaczał kląby wielkich drzew; begonie o liściach skręconych, w przepiękne zielone i czerwone plamy; caladium o liściach jak ostrze lancy, inne znów, których szerokie liście podobne były do rozwiniętych w locie skrzydeł motyla — dziwaczne rośliny, których liść raz połyskuje ciemnym kolorytem, to znów blednie, zda się z niezdrowia.
Po za klombami druga aleja, ciaśniejsza, okrążająca cieplarnię. Tam na wschodkach okrywających do połowy kominy pieców ogrzewających rozkwitały rośliny Moranta, delikatne w dotknięciu jak aksamit, gloksynia o fioletowych dzwonkach, draceny podobne do szpad lakierowanych.
Jednym z uroków jednak tego zimowego ogrodu były w czterech jego rogach jaskinie, groty zieleni, głębokie altany, które pokrywała gęsta firanka lian. Skrawki lasu dziewiczego, zdało się zbudowały tutaj nieprzeniknione mury gałęzi i liścia; wątłe gałązki chwytały się pni roślin, przeskakiwały śmiałym rzutem przestrzeń pustą, spadając od sklepień jak chwasty obić bogatych. Krzew wanilii, którego dojrzałe strączki wydawały woń przenikliwą, Bauhinia o czerwonych gronach, Quisqualus, którego kwiaty opadają jak naszyjniki z delikatnego szkła — wszystko to rzekłbyś płynęło falą, wiązało się z sobą, zahaczało, biegło niby jaszczurki cieniutkie, igrające i wydłużające się bez końca wśród czarności zieleni.
A pod arkadami, między wielkiemi klombami drzew, tu i owdzie łańcuszki żelazne podtrzymywały kosze, w których rozwijały się orchideje, dziwaczne rośliny gorącego nieba. Był tam Trzewiczek Wenery, której kwiat przypomina uroczy pantofelek, ozdobiony u napiętka skrzydłami libelli; Aerides o niesłychanie delikatnej woni; Stanhopea o kwiatach bladych pocentkowanych, wiejące zdala oddechem gorączkowym gardzieli rekonwalescentów, oddechem cierpkim a mocnym.
Co wszakże z każdego zakątka, z każdego załamania alei odrazu więziło spojrzenie, to wielki Hibiscus chiński, którego olbrzymi kobierzec zieleni i liścia pokrywał niemal cały bok pałacu, do którego przybudowaną była cieplarnia. Szerokie liście purpurowe tej zolbrzymiałej malwy, bezprzestannie się odradzające, żyją zaledwie godzin kilka. Powiedziałbyś odchylające się zmysłowe usta kobiet, usta czerwone, miękie i wilgotne jakiejś Messaliny bajecznej, której pocałunek rozraniał, a które odradzały się z uśmiechem wiecznie spragnionym i krwawym.
Renata przed basenem drżała pośród tego wspaniałego wykwintu dokoła. Po za nią wielki sfinks z czarnego marmuru, przysiadły na złomie granitu z głową, zwróconą ku akwarium miał na ustach uśmiech kota dyskretnego a okrutnego zarazem; i było to niby jakieś ponure bożyszcze o połyskających udach, bożyszcze tej ziemi ognia. O tej godzinie kule z matowego szkła oświecały całą tę rozbujałą roślinność szmatami mlecznego światła. Statuy, głowy kobiece, których szyje przechylały się w tył, wezbrane śmiechem, bielały w głębi klombów, przysłonięte cieniem, co wykrzywiał ich twarze w śmiechu szalonym. W wodzie gęstej i stojącej basenu igrały dziwne jakieś promyki światła, oblewając blaskiem niewyraźne zarysy, masy błękitnawe podobne do jakichś monstrualnych szkiców. Po gładkich liściach rawenali, po lakierowanych wachlarzach latanii ściekał potok białego blasku; kiedy tymczasem z koronki paproci sypał się deszczem kropelek drobnych światła. W górze połyskały refleksy szyb szklanych pomiędzy ciemnemi koronami palmowych drzew. Potem dokoła tej ciemności majaczyły w cieniu altany ze swemi draperyami lianów niby gniazda uśpionych gadów.
I pod padającem z góry żywem światłem lamp, stała Renata zamyślona, przypatrując się zdala Maksymowi i Ludwice. Nie było to już teraz nieokreślone rozmarzenie, niejasna pokusa zmroku, w chłodnych alejach Lasku. Myśli jej nie usypiał ani kołysał rytmiczny tentent koni, długie trawniki publiczne, wyręby lasu, gdzie to rodziny mieszczańskie spożywają obiad w niedzielę. Teraz pochwyciła ją w swe szpony żądza określona, jasna, sformułowana a piekąca.
Miłość niezmierna, potrzeba rozkoszy unosiła się w powietrzu tej zamkniętej nawy, w której wrzały soki palące zwrotnikowych roślin. Młodą kobietę porwały te potężne gody ziemi, które płodziły dokoła tę czarującą roślinność, te kolosalne gałęzie; a podścielisko cierpkie tego morza ognia, ten rozrost leśny, ta bujna wegetacya, całe te palące wnętrzności, co ją podsycały i żywiły, rzucały jej w twarz niepokojące jakieś wyziewy, przepełnione upojeniem. U stóp jej basen, ta masa wody ciepłej, zgęstniałej od soków korzeni pływających, parowała okrywając jej ramiona płaszczem ciężkich oparów, mgłą, która rozgrzewała jej skórę, jak dotknięcie miękiej dłoni rozkoszy. Czuła jak na jej głowę spływały fale woni z wysoko rozrosłych liści drzew palmowych. A więcej jeszcze niż duszący żar powietrza, więcej niż blask świateł, niż te szeroko rozkwitające, barwne kwiaty, podobne do śmiejących się twarzy pośród zwojów liścia, odbierały jej siłę te upajające wonie. Zapach nieokreślony, silny, podniecający, zapach złożony z tysiąca różnorodnych woni: z potu ludzkiego, oddechu kobiet, wyziewu ich włosów, snujący się w powietrzu; powiewy te zaś mdłe i słodkawe aż do omdlenia, chwilami znów przerywał powiew zatruty, ostry, niosący z sobą zarazę. Ale w dziwnej tej harmonii zapachów, w tej ich symfonii, melodyjną frazą, co wciąż powracała, przemożna, panująca nad innemi, głusząca pieszczotliwość wanilii i ostrość orchideów był ów wyziew ciał ludzkich, przenikający, zmysłowy, ta woń miłości, co się unosi rankiem w zamkniętej sypialni dwojga młodych małżonków.
Renata powolnie wsparła się plecami o cokuł granitowy. W tej sukni z zielonego atłasu, z głową i gorsem zarumienionemi, ociekającemi jasnych brylantów kroplami, podobną była do wielkiego kwiatu różowo-zielonego, do jednej z tych nimfei wodnych basenu, wykwitłych pod wpływem gorąca. W tej godzinie wizyi określonej, wyraźnej, wszystkie jej dobre postanowienia rozwiały się na zawsze, upojenie poobiednie powracało jej napowrót do głowy, nakazujące, zwycięzkie, zdwojone płomiennem cieplarni powietrzem. Nie myślała już o chłodnych, świeżych powiewach nocy, które ją uspokoiły, o tych cieniach szemrzących parku, których głosy doradzały jej szczęście w spokoju. Zmysły kobiety namiętnej, kaprysy zblazowanej światowej piękności — budziły się w niej na nowo, potężniej jeszcze. A po nad nią, wielki sfinks z czarnego marmuru uśmiechał się tajemniczym swym śmiechem, jak gdyby czytał w jej duszy pragnienie sformułowane wreszcie, które galwanizowało to serce zamarłe; pragnienie długo wymykające się owego „czegoś innego“, daremnie szukanego przez Renatę podczas wieczornej przejażdżki, w pyłach delikatnych zapadającej nocy a teraz odnalezionego niespodzianie pod rażącem światłem, w tym ogrodzie płomieni na widok Ludwiki i Maksyma, śmiejących się, bawiących, i trzymających się za ręce.
W tej chwili odgłos rozmowy doszedł ją z jednej z narożnych altan, do której Arystydes Saccard wprowadził był panów Mignon i Charrier.
— Nie, doprawdy, panie Saccard — mówił głos szepleniący jednego z tychże — nie możemy odkupić tego od pana drożej nad dwieście franków za metr.
A cierpki głos Saccarda zaprzeczał:
— Ależ w moim udziale liczyliście mi panowie metr gruntu po dwieście piędziesiąt franków.
— Dobrze więc! — słuchaj pan, niech już będzie dwieście dwadzieścia pięć franków.
I dalej słychać było targ brutalnych tych głosów, tak dziwnie brzmiących pod wspaniałemi palmowemi drzewami. Ale dla Renaty przeszły one jak pusty dźwięk wśród marzenia, w którem podniosła się przed nią, wywołując zawrót głowy, owa rozkosz nieznana, paląca zbrodnią, głębsza, ponętniejsza nad te wszystkie, które już wyczerpała, ostatnia co jej pozostawała jeszcze do wysączenia. Nie była już zmęczoną życiem ni znudzoną.
Krzew, po za którym kryła się do połowy był przeklętą rośliną; był to Tanghin z Madagaskaru, o szerokich liściach bukszpanu z białawemi łodygami, których najmniejsze żyłki sączyły mleko zatrute. I naraz w chwili kiedy Ludwika i Maksym zaśmieli się głośniej w żółtawym odblasku, o tym zachodzie słońca okrągłego saloniku, Renata, w zamyśleniu, na poły nieprzytomna, gniewna, z zaschłemi ustami chwyciła w wargi gałązkę Tanghinu, co się znalazła wypadkiem na wysokości jej zębów, i zgryzła jeden z gorzkich jej listków.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Aleksandra Callier.