Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nikt jeszcze nie doznał, czego nie spotyka się codziennie, co byłoby rozkoszą rzadką, niezaznaną...
Głos jej zcichnął teraz, mówiła wolniej. Ostatnie słowa wyrzekła jakby w zamyśleniu, jakby szukając owych wrażeń nieznanych i zapadła w głęboką zadumę. Kareta toczyła się w tej chwili aleją, prowadzącą do wyjścia z Lasku. Cienie wieczorne zwiększały się, drzewa i wyręby biegły po obu stronach, niby mury szarawe; żelazne krzesła pomalowane na żółto, na których rozkłada się w pogodne wieczory odświętnie postrojone mieszczaństwo, migały szeregami wzdłuż opustoszałych trotoarów, puste, z tem piętnem osmutnienia ogrodowych mebli, które zaskoczy zima; a turkot głuchy i rytmiczny powracających powozów cichnął w opustoszałej alei, jak cicha skarga.
Niezawodnie Maksym odczuł, ile prawdy było w tym okrzyku, co na próżnię życia się żalił. Jeśli był jeszcze dostatecznie młodym na to, by mógł doznawać porywów zachwytu dla tego zaledwie rozpoczętego życia, zbyt wielkim był z drugiej strony jego egoizm, zbyt drwiącą w nim obojętność i dla tego doznawał już najrzeczywistszego znużenia i śmiało mógł oświadczyć, że jest zblazowanym, zobojętniałym zupełnie. Zazwyczaj znajdował poniekąd chlubę w tem przyznaniu.
Wyciągnął się na siedzeniu jak Renata i począł znużonym głosem:
— Prawda! Masz bazwątpienia słuszność — rzekł — to zabójcze. Wierzaj mi i ja nie bawię się