Odprawa (Zola)/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Odprawa
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. La Curée
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Arystydes Rougon spadł na Paryż nazajutrz po dniu 2-go grudnia, z tym węchem drapieżnego ptactwa, które zdala poczuje pole bitwy. Przybywał z Plassans, południowej podprefektury, gdzie ojciec jego nakoniec wyłowił był właśnie w mętnej wodzie wypadków oddawna upragnione miejsce poborcy. On sam, młody jeszcze, skompromitowawszy się jak głupiec, bez chwały, ni zysku, mógł jeszcze czuć się szczęśliwym, że wybrnął cało z tej sprawy. Przybiegał, wściekły, że poszedł fałszywemi torami, klnąc prowincyę, mówiąc o Paryżu z apetytem wygłodniałego wilka, zarzekając się, że „nie będzie już tak głupi“ a przerażający uśmiech, którym uzupełniał te słowa, nadawał straszliwe jakieś znaczenie tej groźbie warg jego cienkich.
Przybył w pierwszych dniach 1852 roku. Przywoził z sobą żonę swoją Anielę, osobę jasnowłosą i bezbarwną; zainstalował ją w ciasnem mieszkanku na ulicy Saint-Jacques, jako mebel zawadzający, którego śpieszno mu było się pozbyć. Młoda kobieta nie chciała rozstać się z córeczką, małą Klotyldą, czteroletniem dzieckiem, które ojciec rad był pozostawić na karku swojej rodzinie. Poddał się jednak temu życzeniu Anieli, wyłącznie pod warunkiem, że zapomni o pozostawionym w kolegium miasteczka Plassans, Maksymie, jedenastoletnim wyrostku, nad którym przyrzekła czuwać babka. Arystydes chciał mieć rozwiązane ręce, żona i dziecko już mu się wydawały przygniatającym ciężarem dla człowieka, który zdecydował się przedostać przez wszystkie rowy, choćby mu przyszło skręcić kark lub stoczyć się w błoto.
Tegoż samego wieczoru jeszcze po przybyciu, kiedy Aniela rozpakowywała walizy, poczuł gryzącą potrzebę obiegnięcia Paryża, deptania ciężkiemi trzewikami parafianina tego palącego bruku, z którego zamierzył sobie, że mu wytrysną zczasem miliony. Było to prawdziwe wzięcie w posiadanie. Szedł aby iść, dążąc wzdłuż trotoarów tryumfalnie, jakby już w kraju podbitym. Miał wizyę dokładną tej walki, którą wypowiedział w tej chwili i nie przejmowało go bynajmniej wstrętem porównywanie siebie do zręcznego posiadacza wytrychu, co podstępem czy gwałtem zamierza wziąść swój udział w tem bogactwie powszechnem, którego odmawiano mu złośliwie dotąd. Gdyby odczuwał potrzebę usprawiedliwienia się, byłby z pewnością tylko powołał się na tłumione przez lat dziesięć pragnienia, nędzne życie na prowincyi, własne błędy, za które czynił odpowiedzialnem całe społeczeństwo. Ale teraz w tem wzruszeniu gracza któremu danem jest wreszcie dotknąć roznamiętnionemi rękoma zielonego stołu, był bezmiernie rozradowany właściwą sobie radością, w której było zadowolenie i nadzieje zawistnego a bezkarnie wychodzącego z opałów oszusta. Powietrze Paryża upajało go, zdało mu się, że w turkocie powozów słyszał wołające nań głosy Makbetha: Będziesz bogatym! Przez dwie godziny blizko chodził tak z ulicy na ulicę, kosztując rozkoszy człowieka, co się lubuje w swym występku. Nie powrócił już do Paryża od owego szczęśliwego roku, który tu spędził jako student. Noc zapadała: marzenie jego urastało w żywym blasku, który kawiarnie i magazyny rzucały na trotoary; błądził.
Kiedy podniósł oczy, znalazł się w środku przedmieścia Saint-Honoré. Jeden z jego braci, Eugeniusz Rougon, zamieszkiwał na sąsiedniej ulicy Penthièvre. Arystydes, przyjeżdżając do Paryża przedewszystkiem liczył na Eugeniuszą, który jako jeden z najczynniejszych agentów zamachu stanu, był w tej chwili jedną z tajnych potęg; mały adwokat, który przeobrażał się na wielkiego politycznego męża. Ale przez zabobon gracza nie chciał zapukać tego wieczora do drzwi brata. Zawrócił powoli na ulicę Saint-Jacques, myśląc z głuchą zawiścią o Eugeniuszu, poglądając na ubogie swe odzienie, okryte jeszcze pyłem podróży, i pocieszając się wyłącznie dalszem o bogactwie rojeniem. A i rojenie to stało się dlań gorzkiem. Usposobiony radośnie ruchem handlowym po sklepach, powracał zirytowany szczęściem, które jak mu się zdało, przebiegało ulice, zacieklejszy jeszcze na myśl o walkach zażartych, które wyobrażał sobie, a w których rozkoszą byłoby dlań pokonywać i wyprowadzać w pole ten tłum, co go potrącał na trotoarach. Nigdy nie odczuwał jeszcze tak nienasyconego głodu, tak szerokich pragnień, takiej żądzy natychmiastowego używania.
Nazajutrz, za dnia poszedł do brata. Eugeniusz zamieszkiwał dwa wielkie pokoje zimne, zgrubsza zaledwie umeblowane, które chłodem przejęły Arystydesa. Spodziewał się, że zastanie brata nurzającego się w zbytku. Ten ostatni pracował u małego czarnego stolika. Powiedział mu na powitanie tylko z uśmiechem:
— Ah! to ty, spodziewałem się ciebie.
Arystydes był wielce kwaśny. Obwiniał Eugeniusza, że mu pozwalał wegetować, że nie raczył nawet udzielić mu jałmużny dobrej rady przez ten czas kiedy musiał brodzić w błocie na prowincyi. Nie przebaczy sobie nigdy, że pozostał republikaninem aż po dzień 2-go grudnia; to była jego wiecznie krwawiąca rana, jego wieczysty wstyd. Eugeniusz spokojnie wziął napowrót pióro. Skoro brat skończył swe jeremiady:
— Ba! — rzekł — wszelkie błędy dadzą się naprawić. Przed tobą przyszłość.
Wymówił te słowa głosem tak stanowczym, z tak przeszywającem spojrzeniem, że Arystydes spuścił głowę, czując, że brat nawskroś go przejrzał. Ten zaś ciągnął z przyjacielskiem grubiaństwem:
— Przychodzisz, bym cię tu gdzie pomieścił, nieprawdaż? Myślałem już o tobie, ale dotychczas nic nie znalazłem. Pojmiesz, że nie chcę cię umieścić gdziekolwiekbądź. Tobie trzeba urzędu, na którym doszedłbyś do czegoś, mógł myśleć o własnych interesach, bez niebezpieczeństwa zarówno dla ciebie, jak dla mnie... Nie zaprzeczaj, jesteśmy sami, możemy sobie wzajem wypowiedzieć pewne rzeczy...
Arystydes uważał, że najlepiej będzie rozśmiać się.
— Och, ja wiem, żeś ty inteligentny — ciągnął Eugeniusz — i że nie popełniłbyś już nieprodukcyjnego głupstwa... Skoro tylko zdarzy się sposobność, umieszczę cię. Gdybyś przez ten czas potrzebował jakichś dwudziestu franków, udawaj się zawsze do mnie.
Rozmawiali przez chwilę o powstaniu na południu, z którego ich ojciec odniósł zysk dla siebie. Eugeniusz ubierał się, rozmawiając. Na ulicy, w chwili rozstania się z bratem, zatrzymał go jeszcze na chwilę i rzekł doń cichszym głosem:
— Zobowiążesz mnie, nie włócząc się zbytecznie po mieście; czekaj spokojnie u siebie w domu na urząd, który ci przyrzekam... Nieprzyjemnieby mi było, gdyby brat mój miał gdzieś antiszambrować.
Arystydes miał dla Eugeniusza głęboki szacunek; uważał go za niezwykłej miary zucha. Nie przebaczył mu jego nieufności, ani tej otwartości, trochę szorstkiej; posłusznie wszakże powrócił, aby się zamknąć w swem mieszkanku przy ulicy Saint-Jacques. Przybył tu z pięciuset frankami, które mu pożyczył ojciec żony. Po opłaceniu kosztów podróży, pozostałe trzysta franków mogły mu wystarczyć na miesiąc bezczynnego życia. Aniela lubiła jeść dużo i dobrze; przytem zdawało jej się, że powinna odświeżyć nieco swoją toaletę strojniejszą garniturem lila wstążek. Ten miesiąc oczekiwania wydał się Arystydesowi nieskończonym. Niecierpliwość go paliła. Kiedy siadał u okna i czuł pod sobą w dole olbrzymi znój zapracowanego Paryża, tę jego zażartą gonitwę za groszem, brała go szalona ochota rzucić się jednym skokiem w ten piec hutniczy, aby w nim rozrobić złoto, ugnieść je rozgorączkowanemi rękoma, jak bryłę miękiego wosku. Wdychał te wyziewy, nieokreślone jeszcze, wielkiego miasta, które go dolatywały, te powiewy rodzącego się Cesarstwa, w których czuć już było zapach sypialni i szachrajstw finansowych, żar rozkoszy. Te lekkie opary, co tu doń dobiegały, mówiły mu, że teraz jest na dobrym tropie, że zwierzyna biegła przed nim, że wielkie polowanie cesarskie, owe awanturnicze łowy, owa gonitwa za przygodami, kobietami, milionami, poczynała się nakoniec. Nozdrza mu się rozdymały, jego instynkt zgłodniałego zwierza chwytał cudownie w przelocie najmniejsze wskazówki tej ciepłej, psom po łowach rzucanej odprawy, której areną stać się miała stolica.
Dwukrotnie poszedł do brata, aby przynaglić go w staraniach. Eugeniusz przyjął go opryskliwie, powtarzając mu, że o nim niezapomniał, ale że trzeba czekać jeszcze. Nakoniec otrzymał list, wzywający go, aby przyszedł na ulicę Penthièvre. Podążył tam, z sercem bijącem gwałtownie, jak na miłosną schadzkę. Zastał Eugeniusza przed wieczystym czarnym stolikiem, w wielkiej, wyziębłej sali, która mu służyła za biuro. Skoro go tylko spostrzegł, adwokat wyciągnął do niego papier, mówiąc:
— Patrz, wczoraj otrzymałem dla ciebie miejsce. Otrzymałeś nominacyę na komisarza nadzorczego, przydzielonego do magistratu. Będziesz miał pensyi dwa tysiące czterysta franków.
Arystydes stał przed nim wyprostowany. Zbladł ze złości i nie brał podawanego sobie papieru, sądząc, że brat z niego żartuje. Miał nadzieję, że otrzyma posadę na sześć tysięcy franków przynajmniej. Eugeniusz zgadywał, co się z nim działo; obrócił krzesło i skrzyżowawszy ręce na piersiach:
— Miałżebyś być głupcem? — zapytał z niejaką irytacyą. — Roiłeś, jak młoda dziewczyna, nieprawdaż? Chciałbyś zamieszkiwać wspaniałe apartamenty, mieć liczną służbę, jeść dobrze, sypiać na jedwabiach, zaspakajać swoje żądze natychmiast w objęciach pierwszej lepszej, w buduarze umeblowanym w ciągu dwóch godzin. Ty i tobie podobni, gdybyśmy im zostawili wolne pole, wypróżnilibyście kasy, zanimby one jeszcze zostały napełnione. Ach! Boże mój, miejże choć cokolwiek cierpliwości! Patrz, jak ja żyję i tyle sobie chociaż zadaj trudu, aby się schylić po podniesienie majątku...
Mówił z głęboką wzgardą o niecierpliwości studenckiej swego brata. Czuć było w ostrych jego słowach wyższe ambicye, pragnienie potęgi czystsze; to naiwne pożądanie pieniędzy w jego oczach musiało się wydawać mieszczańskiem i dziecinnem. Mówił dalej łagodniejszym już głosem, z przebiegłym uśmiechem:
— Niezawodnie, uzdolnienie twoje jest i znamienitem i nie mam zamiaru cię zrażać. Ludzie, jak ty, są cenni. Zamierzamy z pewnością wybierać sobie stronników i przyjaciół z pośród najbardziej zgłodniałych. Idź i bądź spokojny; stół nasz będzie zastawiony i największy głód przy nim zaspokoić będzie można. To jeszcze najdogodniejsza metoda panowania... Ale przez litość, pozwólcież, niech stół ten nakryją i, jeśli mi wierzysz, zadaj sobie pracę poszukania w kredensie samemu dla siebie nakrycia...
Arystydes wciąż był chmurny. Uprzejme porównania brata nie wygładzały mu bynajmniej zmarszczek czoła. Wówczas tamten dał się unieść znów gniewowi:
— Słuchaj! — zawołał — powracam do pierwotnej mojej opinii: z ciebie głupiec... I czegóż to spodziewałeś się, co sądziłeś, że pocznę z dostojną twoją osobą? Nie miałeś nawet odwagi skończenia rozpoczętych kursów prawnych; zagrzebałeś się na lat dziesięć na nędznem stanowisku kancelisty w podprefekturze; przybywasz do mnie z osławioną reputacyą republikanina, którego dopiero zamach stanu zdołał nawrócić... Czy wyobrażasz sobie może, że jest w tobie materyał na ministra, z podobnemi danemi... Och! ja wiem, że masz za sobą dziką żądzę dojścia do czegoś wszelkiemi możliwemi sposobami. To wielka cnota, przyznaję, i na nią to miałem wzgląd, kiedym ci wyrabiał miejsce w magistracie miasta.
A podnosząc się i składając w ręce Arystydesa nominacyę:
— Weź — ciągnął dalej — przyjdzie dzień, w którym mi będziesz dziękował. To ja sam wybrałem ci to miejsce; wiem, co z niego możesz dla siebie wyciągnąć... Dość ci będzie patrzeć i słuchać. Jeżeli jesteś sprytnym, pojmiesz i będziesz umiał działać... A teraz zapamiętaj to sobie dobrze, co mi pozostaje ci powiedzieć. Wstępujemy w czasy, gdzie wszelkie fortuny są możliwe. Zyskuj wiele pieniędzy, pozwalam ci na to; tylko żadnych głupstw, żadnych zbyt głośnych skandalów, albo będę musiał cię zgubić.
Groźba ta sprowadziła skutek, którego nie mogły osiągnąć obietnice. Cała gorączka Arystydesa zapłonęła nanowo na myśl o tej fortunie, o której brat jego mówił. Zdawało mu się, że go nakoniec puszczają w zgiełk walki, upoważniając do mordowania ludzi, ale mordowania legalnie, tak by tylko nie krzyczeli zbytecznie. Eugeniusz dał mu dwieście franków, aby miał o czem doczekać końca miesiąca.
Potem zamyślił się.
— Zamierzam zmienić nazwisko — rzekł nakoniec — powinienbyś zrobić to samo... Mniej żenowalibyśmy się wzajemnie.
— Jak chcesz — odpowiedział spokojnie Arystydes.
— Nie będziesz miał z tem najmniejszego kłopotu; ja biorę na siebie wszelkie formalności... Czy nie chciałbyś nazywać się Sicardot, nazwiskiem żony?
Arystydes podniósł oczy do sufitu, powtarzając, słuchając harmonii sylab.
— Sicardot... Arystydes Sicardot... Słowo daję, nie; to jakieś safandulskie i to trąci mi bankructwem.
— Więc poszukaj innego — ozwał się Eugeniusz.
— Wolałbym już Sicard, zwięźle — odparł tamten, po chwili milczenia — Arystydes Sicard... nienajgorzej jeszcze, nieprawdaż? Może cokolwiek zbyt wesoło...
Zamyślił się na chwilę jeszcze i z miną tryumfującą:
— Mam już, znalazłem! — zawołał. — Saccard, Arystydes Saccard... przez dwa c... Co? Jest pieniądz w tem nazwisku; rzekłbyś, że słychać w niem brzęk liczonych pięciofrankówek.
Eugeniusz miewał zazwyczaj okrutne żarty. Pożegnał brata, mówiąc doń z uśmiechem:
— Tak, to nazwisko, z którem można albo iść na galery, albo zebrać miliony...
W kilka dni później Arystydes Saccard był już zainstalowany w biurach ratusza. Dowiedział się, że brat jego musiał użyć wielkiego swego wpływu, aby go tu pomieścić bez wymaganych egzaminów.
Wtedy poczęło się dla małżeństwa monotonne życie niższych urzędniczych rodzin. Arystydes i jego żona powrócili do swych nawyknień w Plassans. Tyle tylko, że spadli z wysokości rojeń o nagłej karyerze i majątku i dlatego też życie to nędzne ciążyło im daleko więcej, odkąd poczęli go uważać za czas próby tylko, której długości nie można było określić. Być biednym w Paryżu — to znaczy być biednym podwójnie. Aniela przyjmowała nędzę z tym brakiem energii, z tą miękością kobiet anemicznych: spędzała dnie całe w kuchni, albo kładła się na ziemi i bawiła z córeczką, nie rozpaczając, aż wówczas dopiero, kiedy zobaczyła ostatnią pięciofrankówkę. Ale Arystydes wściekał się w duszy na widok tego ubóstwa, tej ciasnej egzystencyi, w której rwał się i kręcił, jak zwierz, zamknięty w klatce. Były to dla niego czasy cierpień nieopisanych: duma jego krwawiła się, żądze nienasycone chłostały go szalenie, zażarcie. Bratu jego udało się przeprowadzić swój wybór do Ciała prawodawczego z okręgu Plassans i to sprawiło mu jeszcze więcej przykrości. Czuł za bardzo wyższość Eugeniusza, aby mu głupio zazdrościć, obwiniał go tylko, że nie zrobił dla niego co mógł był zrobić. Po kilkakroć znagliła go potrzeba zapukać do drzwi brata, żądając od niego jakiejś drobnej pożyczki. Eugeniusz pożyczał mu pieniędzy, ale zarzucał zawsze brak odwagi i woli. Od tej chwili Arystydes jeszcze więcej zżymał się na brata. Poprzysięgał, że nie zażąda ani grosza od nikogo i dotrzymał słowa. W ostatnim tygodniu miesiąca Aniela jadała odtąd chleb suchy, wzdychając. To terminowanie dokończyło edukacji Saccarda. Usta jego zwęziły się jeszcze bardziej; nie był już tak głupim, aby głośno marzyć o milionach; sucha jego osóbka stała się niemą, nie wyrażała już nic prócz woli, prócz tej jedynej idée fixe, pieszczonej o każdej dnia porze. Kiedy biegł z ulicy Saint-Jacques do ratusza, przydeptane jego obcasy cierpko dzwoniły o bruk uliczny, i opinał się ciaśniej w wytarty paltot jak w schronienie nienawiści, gdy równocześnie jego mordka kuny węszyła dokoła powietrze ulic. Kańciasty prototyp biedy zazdroszczącej, który się często napotyka na paryzkim bruku, noszący się z planami zrobienia majątku i marzeniem nasycenia się raz wreszcie.
Na początku 1853 r. postąpił o jeden stopień w hierarchii biura nadzorczego. Otrzymywał teraz cztery tysiące pięćset franków. Podniesienie to płacy przybywało bardzo w porę; Aniela marniała; mała Klotylda była okropnie wybladłą. Zachował dotychczasowe swe ciasne mieszkanie, złożone z dwóch pokoików, jadalnego z meblami orzechowemi i sypialnego z mahoniu, prowadził dalej życie bardzo surowe, unikając długów, nie chcąc póty dotykać ręką pieniędzy innych ludzi, póki nie będzie ich mógł zanurzyć po łokcie. Kłamał w ten sposób swoim instynktem, gardząc kilku frankami, które były dlań naddatkiem, wciąż tylko czatując. Aniela czuła się najzupełniej szczęśliwą. Kupiła sobie kilka drobiazgów do przystrojenia mieszkania, kładła broszkę na dzień powszedni. Nie pojmowała już głuchej zaciętości męża, jego ponurych min człowieka, który ściga rozwiązanie jakiegoś strasznego problematu.
Arystydes szedł za radą Eugeniusza: słuchał i patrzał. Kiedy poszedł podziękować bratu za awans, ten zrozumiał przewrot, jaki się w nim odbył; winszował mu z powodu tego, co nazywał jego przyzwoitem zachowaniem się. Urzędnik, którego minowała zazdrość w głębi stał się giętkim i układnym. W przeciągu kilku miesięcy przedzierzgnął się w znakomitego komedyanta. Cała werwa południowca zbudziła się w nim a posuwał sztukę tak daleko, że koledzy jego z biura uważali go za dobrego chłopaka, którego blizkie pokrewieństwo z deputowanym z góry zapowiadało dojście do znacznego zczasem urzędu. To pokrewieństwo również jednało mu życzliwość przełożonych. Żył tym sposobem w pewnego rodzaju wyższości, która mu dozwalała otwierać niektóre drzwi i wkładać nos w rozmaite teki bez ściągnienia na siebie zarzutu winy. Widywano go przez dwa lata krążącego po wszystkich korytarzach, przesiadującego po wszystkich oddziałach biura, wstającego po dwadzieścia razy dziennie, aby pogadać z którymś kolegą, zanieść jakiś rozkaz, wędrować po biurach, na wieczystych przechadzkach, o których mówili koledzy: „Ten prowansalczyk nie może i chwili usiedzieć na miejscu; ma chyba żywe srebro w nogach“. Najserdeczniejsi, najbliżej z nim stojący brali go za próżniaka a poczciwiec nasz uśmiechał się, kiedy go obwiniano, że szuka tylko sposobności, aby odkraść kilka minut administracyi. Nigdy nie popełnił błędu podsłuchiwania podedrzwiami, ale miał sposób otwierania tak niespodziewanie drzwi, przechodzenia przez sale z papierem w ręku, z miną zamyśloną, krokiem tak powolnym i odmierzonym, że nie tracił ani słowa z rozmowy. Była to prawdziwie genialna taktyka; w końcu nie przerywano już sobie nawet kiedy przechodził ten urzędnik tak czynny, który przesuwał się w cieniu biurek i zdawał się zajęty wyłącznie tylko swoją pracą. Miał on inną jeszcze metodę; był niesłychanie grzecznym i uczynnym, sam ofiarował się nieraz kolegom, że im dopomoże, skoro z nich który zaległ w referatach i studyował wtedy regestra, dokumenty, które mu się dostały w ręce z niezmierną bacznością i zamiłowaniem. Jednym wszakże z jego drobnych grzeszków było zawiązywanie serdecznych stosunków z woźnymi biur. Dochodziło do tego, że ściskał się z nimi za ręce. Całemi godzinami gawędził z nimi, brał na spytki gdzieś w korytarzu, w przedpokojach pośród stłumionych śmieszków, opowiadając im różne dykteryjki, wywołując ich zwierzenia. Zacni ci ludzie uwielbiali go, mawiali o nim zwykle:
— To mi pan, co nie jest ani trochę dumny!
To też jeśli tylko zdarzył się jakiś skandalik, on był o nim najpierwej poinformowany. Tak to po upływie dwu lat cały ratusz nie miał dla niego żadnej tajemnicy. Znał cały w nim personel aż do ostatniego z lampiarzy i wszystkie papiery aż do rachunków praczek.
W tym czasie Paryż przedstawiał dla takiego człowieka jak Arystydes Saccard najciekawszy chyba w świecie widok. Ogłoszono właśnie cesarstwo po tej słynnej podróży, podczas której księciu prezydentowi udało się rozgrzać zapał kilku bonapartystowskich departamentów. Nastała chwila milczenia na trybunie i w dziennikach. Społeczeństwo, ocalone raz jeszcze, winszowało sobie, odpoczywało, teraz skoro rząd silny rozciągnął nad niem swą opiekę i odbierał mu nawet troskę myślenia i regulowania swych spraw. Wielkiem i jedynem zajęciem społeczeństwa było wiedzieć, jakąby nową zabawką zabić czas. Wedle szczęśliwego wyrażenia Eugeniusza Rougon, Paryż zasiadał do stołu i roił różne facecyjki przy deserze. Polityka przestraszała, jak niebezpieczne lekarstwo. Znużone umysły zwracały się do interesów i przyjemności. Ci co posiadali coś, odkopywali zakopane dotąd pieniądze, ci zaś, którzy ich nie posiadali, poszukiwali po wszystkich kątach zapomnianych gdzieś skarbów. Wśród czerni zapanowało głuche drganie, rodzić się poczynający dźwięk pięciofrankówek, głośne śmiechy kobiet, brzęk jeszcze słaby stołowych naczyń i odgłos pocałunków. W wielkiej ciszy porządku, w spokoju płaszczącym się nowego panowania rozlegały się wszelkiego rodzaju przyjemne szmery, złocone i rozkoszne obietnice. Zdawało się że się przechodzi około jednego z tych domów, których sztory starannie zapuszczone dozwalały widzieć tylko cienie kobiet i gdzie się słyszy brzęk złota na marmurze kominka. Cesarstwo zamierzało zrobić z Paryża podejrzany lokal całej Europy. Tej garstce awanturników, która ukradła tron trzeba było pełnego awantur panowania, podejrzanych interesów, sprzedajnych sumień, kupnych kobiet, szalonego i powszechnego pijaństwa. I w mieście, w którem zaledwie zmyto krew grudniową, wzrastał nieśmiały jeszcze ten szał uciech, który miał rzucić ojczyznę między narody zgniłe i zniesławione.
Arystydes Saccard od pierwszych dni poczuł tę przypływającą falę spekulacyi, której piana miała okryć cały Paryż. Śledził jej postęp z głęboką uwagą. Znajdował się w samym ognisku ciepłego deszczu talarów, spadającego rzęsiście na dachy stolicy. W swoich bezprzestannych wędrówkach po biurach ratusza podchwycił obszerny projekt przeobrażenia Paryża, plan tego burzenia, tych nowych ulic, zaimprowizowanych dzielnic, tego potwornego ażia na sprzedaży gruntów i nieruchomości, plan, który miał zażedz na czterech rogach miasta walkę interesów i pożogę bezmiernego zbytku. Od tej chwili działalność jego miała już cel. W tej to epoce właśnie stał się miłym, uczynnym, „dobrym chłopcem“. Utył nawet cokolwiek, przestał biegać po ulicach jak kot wychudły, szukający zdobyczy. W biurze stał się rozmowniejszym, uprzejmiejszym niż kiedykolwiek. Brat, któremu od czasu do czasu składał wizyty, poniekąd oficyalne, winszował mu, że tak umie rady jego zastosowywać w praktyce. Na początku 1854 Saccard zwierzył się mu, że miał na widoku kilka spekulacyj, ale że na to potrzebaby dość znacznych wkładów.
— W takim razie szuka się — powiedział Eugeniusz.
— Masz racyę, poszukam — odpowiedział, nie okazując najmniejszego niezadowolenia, jakby nie zauważył zupełnie, że brat odmawiał mu dostarczyć pierwszych kapitałów.
Teraz paliła go tylko myśl o tych pierwszych, potrzebnych na początek kapitałach. Plan miał już nakreślony; a plan ten z każdym dniem w nim dojrzewał. Ale pierwszych stu tysięcy franków niepodobna było znaleźć. Wola jego naprężyła się więcej jeszcze; nie patrzył teraz inaczej na ludzi jak w pewien sposób nerwowy i głęboki, jak gdyby w pierwszym lepszym napotkanym szukał pożyczającego. W domu, Aniela pędziła dalej żywot swój bierny i szczęśliwy. On wciąż czyhał na sposobność i śmiech jego dobroduszny stawał się coraz to bardziej cierpkim, w miarę jak sposobność ta jakoś się opóźniała ciągle.
Arystydes miał w Paryżu siostrę. Sydonia Rougon wyszła za dependenta adwokackiego w Plassans, który przybył wraz z nią do Paryża szukać szczęścia i na ulicy Saint-Honoré założył handel z południowemi owocami. Kiedy brat ją odszukał, mąż gdzieś znikł już bez wieści a sklep zjedzony był oddawna. Mieszkała na ulicy Faubourg-Poissonnière w antresoli w trzech pokoikach. Wynajmowała również sklepik na dole, leżący pod jej mieszkaniem, sklepik ciasny i tajemniczy, w którym, jak utrzymywała, prowadziła handel koronkami; i w rzeczy samej w wystawowej szybie były tam wywieszone na złoconych prętach skrawki gipiur i walansien; wewnątrz wszakże powiedziałbyś przedpokój o błyszczących boazeryach, bez najmniejszego śladu jakiegokolwiek towaru. Drzwi i szyba wystawowa przysłonięte były lekkiemi firaneczkami, które nie dopuszczały, aby wzrok z ulicy niedyskretnie zapuszczał się w głąb sklepu i nadawały mu zarazem pozór przysłoniętej dyskretnie poczekalni, prowadzącej do jakiejś nieznanej świątyni. Rzadko kiedy widziano jaką kundmankę wchodzącą do pani Sydonii, najczęściej nawet klamka drzwi frontowych była całkiem wyjęta. W swej dzielnicy powtarzała ona zawsze, że chodzi sama z koronkami do bogatych pań. Meble, jak mawiała, całe zagospodarowanie skłoniło ją wyłącznie do wynajęcia mieszkania i sklepu, połączonego schodami, ukrytemi w murze, z antresolą. W rzeczy samej, kupcowa koronek wiecznie była po za domem; widziano ją po dziesięć razy dziennie wchodzącą i wychodzącą, zawsze zaaferowaną i śpieszącą się. Zresztą, nie poprzestawała na handlu koronkami; zużytkowywała swą antresolę, zapełniała ją coraz to nowemi rzeczami, skupywanemi na kilka soldów, Bóg wie, gdzie zdobytych. Sprzedawała tam towary kauczukowe, płaszcze, kalosze, szelki i t. p.; potem kolejno widziano tam: to olejek nowego wynalazku na porost włosów, to przyrządy ortopedyczne, maszynkę automatyczną do kawy, wynalazek patentowany, którego eksploatacya niemało sprawiała jej przykrości. Kiedy brat przyszedł ją odwiedzić, sprzedawała właśnie fortepiany; antresola jej cała zawalona była temi instrumentami; wszędzie pełno było fortepianów, nawet w sypialnym pokoju, umeblowanym wielce kokieteryjnie, który dziwnie odróżniał się od bezładu sklepikarskiego dwu pozostałych. Prowadziła oba te handle z prawdziwą metodą; kundmani, przychodzący po towary, mieszczące się w antresoli, wchodzili i wychodzili bramą domu, wychodzącą na ulicę Papillon, dom był bowiem narożnym; trzeba było być wtajemniczonym w istnienie schodów krętych, aby zrozumieć ten podwójny handel kupcowej koronek. W antresoli nazywała się panią Touche, nazwiskiem męża, kiedy tymczasem na szyldzie sklepu użyła za firmę samego tylko imienia, skutkiem czego powszechnie ją nazywano panią Sydonią.
Pani Sydonia miała trzydzieści pięć lat; ale ubierała się tak niedbale, tak mało miała kobiecości w swym układzie i zachowaniu, że można ją było uważać za daleko starszą. Co prawda, nie miała ona wcale wieku. Nosiła zawsze odwieczną czarną suknię, wytartą na zgięciach fałdów, poprzesiewaną i spłowiałą od długiego używania, przypominającą owe togi adwokatów, zużyte przy sądowych kratkach. Na głowę kładła czarny kapelusz, zachodzący jej na czoło i zasłaniający całe włosy; obuta w ciężkie, grube trzewiki, dreptała przez ulice, trzymając w ręku mały koszyczek, którego ucho naprawione było szpagatem. Koszyczek ten nie opuszczał jej nigdy a zawierał w sobie świat cały. Skoro go uchyliła, wychodziły z niego próbki wszelkiego rodzaju, notatniki, pugilaresy, przedewszystkiem zaś całe masy papierów stemplowych, których nieczytelne pismo ona odczytywała z niesłychaną zręcznością. Było w niej coś z faktora i z woźnego zarazem. Żyła pośród protestów, pozwów, zamówień; skoro wkręciła tylko gdzie za dziesięć franków pomady lub koronek, umiała pozyskać zaraz łaski kundmanki i stawała się jej doradcą prawnym, biegała w jej sprawach do adwokatów, patronów i sędziów. Kolportowała tym sposobem po całych tygodniach akta sądowe w głębinach swego koszyczka, zadając sobie niesłychane trudy, biegając z jednego końca Paryża w drugi jednostajnym zawsze krokiem, nigdy nie biorąc dorożki. Trudno byłoby określić, jaką korzyść, jaki zysk dla siebie odnosiła z podobnego rzemiosła; podejmowała się tego naprzód przez wrodzone, instynktowne zamiłowanie dla wszelkich spraw zawiłych lub wątpliwych, przez miłość dla pieniactwa; następnie zyskiwała w ten sposób całą masę drobnych beneficyów: obiady, przyjmowane na prawo i lewo, franki, zbierane tu i owdzie. Ale największym zyskiem dla niej były zwierzenia, które jej czyniono wszędy i które wprowadzały ją na trop różnych dobrych interesów i znacznych korzyści. Żyjąc u innych, wśród obcych interesów, była prawdziwym żywym repertuarem zapotrzebowań i podaży. Wiedziała, gdzie miano jaką córkę do wydania zamąż śpiesznie, gdzie jaka rodzina, potrzebująca trzech tysięcy franków, stary jegomość, który pożyczyłby owe trzy tysiące, ale pod warunkiem pewnych gwarancyj i grubego procentu. Wiedziała o jeszcze delikatniejszej natury sprawach: o smutkach jasnowłosej pani, której mąż nie rozumiał a która pragnęła być zrozumianą, o tajemnem pragnieniu dobrej matki, marzącej o umieszczeniu gdzieś korzystnie swej córki, o zamiłowaniu pewnego barona do wytwornych kolacyjek i bardzo młodych dziewcząt. I, ze słabym uśmiechem, kolportowała swa zapotrzebowania i podaże; robiła dwie mile drogi, aby sprowadzić z sobą ludzi; posyłała barona do dobrej matki, skłaniała starego jegomościa do pożyczenia trzech tysięcy franków rodzinie, znajdującej się w kłopocie, znajdowała pociechę dla jasnowłosej pani i małżonka bez wielkich skrupułów dla córki, którą życzono sobie wydać zamąż jaknajprędzej.
Miewała także wielkie interesa, interesa, do których mogła się przyznawać głośno i które kładła w uszy ludziom, zostającym w jakichkolwiek z nią stosunkach: odwieczny proces, który jakaś zrujnowana rodzina arystokratyczna powierzyła jej do dalszego prowadzenia i dług, zaciągnięty przez Anglię wobec Francyi z czasów Stuartów, którego cyfra wraz z procentami składanemi dochodziła do trzech miliardów blizko. Ten dług trzech miliardów był ulubionym jej konikiem; tłomaczyła całą sprawę z wielkim zbytkiem szczegółów, wykładała formalny kurs historyi a rumieńce zapału występowały na jej twarz, mięką i żółtą zazwyczaj, jak wosk.
Czasami, między jakimś kursem do woźnego a wizytą u której przyjaciółki, udało jej się wpakować maszynkę do kawy, płaszcz kauczukowy, sprzedać sztuczkę koronki, wkręcić komu fortepian lub wynająć go. To było najmniejszą jej troską. Potem pędziła coprędzej do swego sklepu, gdzie jakaś kundmanka miała przyjść obejrzeć sztuczkę koronki Chantilly. Klientka przybywała, wślizgiwała się do przysłoniętego sklepu, jak cień. Nierzadko zdarzało się, że w tymże samym czasie jaki pan wchodził bramą od ulicy Papillon, obejrzeć fortepiany pani Touche w antresoli...
Jeżeli pani Sydonia nie dorobiła się dotąd majątku, to dlatego, że często bardzo pracowała przez miłość dla sztuki. Zakochana w procedurze sądowej, zapominała o własnych interesach dla cudzych, pozwalała się okradać woźnym, co zresztą dostarczało jej rozkoszy, które znają jedynie tylko ludzie, zamiłowani w procesach. Kobieta zamierała w niej zupełnie; była tylko agentem, biegającym w każdej porze dnia po ulicach Paryża, noszącym w legendowym swym koszyczku towary najdwuznaczniejsze, sprzedającym wszystko, co się da sprzedać, śniącym o miliardach a idącym bronić do sądu pokoju jakąś ulubioną klientkę w sprawie protestu dziesięciu franków.
Mała, chuda, blada, ubrana w tę wytartą, czarną suknię, która wyglądała, jakby ją wykrojono z togi adwokata, skurczyła się, uwiędła i, patrząc na nią, jak pędziła pod szeregami domów, miało się ochotę wziąć ją za mężczyznę, przebranego w suknie kobiece. Cera jej miała bladość stemplowego papieru. Wargi jej uśmiechały się zagasłym uśmiechem, kiedy oczy zdawały się tonąć w wirze spekulacyj, zajęć wszelkiego rodzaju, któremi sobie napychała mózgownicę.
Zachowanie miała zresztą nieśmiałe i dyskretne, z lekką wonią konfesjonału i gabinetu akuszerki zarazem, stawała się słodziutką i macierzyńską, jak zakonna, która, wyrzekłszy się uczuć światowych, czuje przecież litość dla cierpień serca.
Nie mówiła nigdy o swoim mężu, tak jak nie mówiła nigdy o swych latach dziecięcych, o swojej rodzinie, o swych interesach. Była jedna rzecz tylko, której nie sprzedawała: to siebie samej; nie dlatego, żeby miała pod tym względem jakieś skrupuły, ale że myśl o tym handlu nie mogła jej przyjść do głowy nawet. Sucha była, jak rachunek kupiecki, zimna jak protest, obojętna i brutalna, jak świadek w procesie.
Saccard, nieotrząśnięty jeszcze z nawyknień i poglądów prowincyonalnych, nie mógł z początku zejść do subtelnych głębin licznych rzemiosł pani Sydonii. Ponieważ przez rok był na kursach prawnych, poczęła mu pewnego dnia mówić o owych trzech miliardach z miną arcypoważną, co mu dało nędzne wyobrażenie o jej inteligencyi. Przyszła przejrzeć wszystkie kąty mieszkania przy ulicy Saint-Jacques, otaksowała Anielę jednem spojrzeniem i nie powróciła tam już, chyba, że jakiś interes sprowadził ją w tę dzielnicę i że poczuła potrzebę wywleczenia na stół historyi trzech miliardów. Aniela dała się złapać na historyę angielskiego długu. Faktorka wsiadała na swego ulubionego konika, złoto płynęło w jej opowiadaniach przez całą godzinę. Była to szpara w tym umyśle tak bystrym, słodkie szaleństwo, w którem kołysała swój żywot, trawiony na nędznych spekulacyach, magiczna ułuda, którą wraz z sobą upajała najłatwowierniejsze ze swych klientek. Z najgłębszem zresztą przeświadczeniem mówiła w końcu o owych trzech miliardach, jak o swym osobistym majątku, którego posiadanie prędzej czy później muszą jej powrócić sądy; to nadawało jakąś cudowną aureolę jej ubogiemu, czarnemu kapeluszowi, na którym chwiało się kilka wyblakłych fiołków na mosiężnych gałązkach, gdzie drut przeglądał. Aniela otwierała wielkie oczy. Pokilkakroć mówiła z wielkim szacunkiem do męża o jego siostrze, twierdząc, że pani Sydonia może ich z czasem zbogacić. Saccard wzruszał ramionami; poszedł obejrzeć mieszkanie i sklep na Faubourg-Poissonnière i zwietrzył tam tylko blizkie bankructwo. Chciał poznać zdanie Eugeniusza o siostrze, ale ten spoważniał nagle i odparł tylko, że nie widuje jej nigdy a uważa, jako osobę bardzo inteligentną, trochę kompromitującą tylko może. Przyszedłszy przecież wkrótce potem na ulicę Penthièvre, zdało się Saccardowi, że spostrzegł czarną suknię Sydonii, wychodzącej śpiesznie od brata i pędzącej w dal trotoarem. Pobiegł, ale już nie mógł dognać czarnej sukni. Faktorka miała jedną z tych postaci niewyraźnych, które się gubią w tłumie. Zamyślił się mocno i od tego to czasu począł studyować siostrę z większą uwagą. Wkrótce też przejrzał i zrozumiał niezmierny obszar pracy tej bladej, niewybitnej istoty, której cała twarz zdawała się zezować i topnieć. Nabrał dla niej poważania. Była, to pewne, z krwi Rougonów. Miał uznanie dla tego pożądania pieniędzy, dla tej potrzeby wrodzonej intryg, które charakteryzowały całą rodzinę; tylko w niej, dzięki otoczeniu, w którem się postarzała, temu Paryżowi, w którym musiała szukać rano wieczornego kawałka chleba, temperament ogólny spaczył się, przeradzając w ten hermafrodytyzm dziwny kobiety, co się zamieniła w istotę nijakiego rodzaju, doradcę prawnego i faktorkę zarazem.
Kiedy Saccard, zrobiwszy sobie plan przyszłości, począł szukać kapitału, mogącego dlań być pierwszą podstawą, pomyślał oczywiście o swej siostrze. Pokręciła głową, westchnęła, mówiąc coś o trzech miliardach. Ale urzędnik magistratu nie tolerował jej szaleństwa, drwił sobie z niej szorstko, ilekroć wspomniała o długu Stuartów; to marzenie, wedle jego pojęć, hańbiło umysł tak praktyczny. Pani Sydonia, która najspokojniej przyjmowała najboleśniejszą ironię, niezachwiana przecież nią w swem przeświadczeniu, wytłomaczyła mu następnie z wielką jasnością rozumowania, że nie znajdzie ani grosza, nie przedstawiając żadnych gwarancyj. Rozmowa ta miała miejsce przed Giełdą, na której miała w grę jakąś włożyć swe oszczędności. O trzeciej codzień można było być pewnym, że się ją zastanie opartą o okratowanie, na lewo, od strony biur pocztowych; tam to naznaczała rendez-vous zwykle jakimś indywiduom podejrzanym, niewyraźnym jak ona sama. Brat miał ją już opuścić, kiedy mruknęła głosem strapionym: „Ach! gdybyś ty nie był żonaty!...“ Ta figura retoryczna, której zupełnego znaczenia nie chciał się dobadywać, na dziwne tory marzeń wprowadziła Saccarda.
Upływały miesiące; wojna krymska została wypowiedziana właśnie. Paryż, którego daleka walka nie wzruszała bynajmniej, rzucił się z tem większem uniesieniem w spekulacye i kupne miłostki. Saccard przyglądał się, gryząc palce, temu wzrastającemu szałowi, który przeczuwał. W olbrzymiej kuźni, młoty, które biły złoto na kowadle, wstrząsały go dreszczem gniewu i niepokoju. Było w nim takie naprężenie władz umysłowych i woli, że żył niemal w śnie jakimś pogrążony, jak lunatyk, chodzący po skraju dachów, pod biczem swej idée fixe.
To też zdziwił się niepomiernie i zirytował, zastawszy pewnego wieczoru w domu Anielę chorą w łóżku. Życie jego domowe, regularne, jak zegarek, rozprzęgało się, co go doprowadzało do rozpaczy, uważał to za obmyśloną złośliwość losu. Biedna Aniela skarżyła się łagodnie; raz jej było zimno, to znów gorąco. Kiedy doktór przyszedł, miał minę bardzo zaniepokojoną; w sieni powiedział mężowi, że żona jego ma zapalenie płuc i że nie odpowiada za nią. Od tej chwili urzędnik doglądał żony bez gniewu; nie chodził już przez ten czas do biura, siedział przy niej z nieokreślonym jakimś wyrazem twarzy w nią się wpatrując, kiedy spała, zarumieniona od gorączki, dysząca.
Pani Sydonia, mimo swych rozlicznych zajęć, znajdowała sobie zawsze jeszcze czas wieczorem i przychodziła gotować ziółka, o których utrzymywała, że są wszechmocne. Do wszystkich swych rzemiosł łączyła ona w sobie jeszcze uzdolnienie na dozorczynię chorych z powołania, lubując się w cierpieniach, lekarstwach, w rozmowach raniących serca, które się toczy z cicha u łoża konających. Potem, zdawało się, że serdeczną przejęła się sympatyą dla Anieli; kochała ona kobiety miłością, łasiła się do nich jak kotka, prawdopodobnie za rozkosze, któremi darzą mężczyzn; traktowała je z subtelnemi względami, jakie kupcowe okazują dla drogocennych przedmiotów swego magazynu, nazywała je: „Moja maleńka, moja prześliczna“ — gruchała, mówiąc do nich, miękła wobec nich jak zakochany wobec metresy. Jakkolwiek Aniela była z rodzaju tych, od których nie spodziewała się nic zyskać, pieściła ją jak inne, z zasady postępowania. Kiedy młoda kobieta rozchorowała się, wylewy uczuć pani Sydonii stały się hałaśliwe, napełniała cichy pokoik co wieczora swojem poświęceniem. Brat patrzał na kręcącą się z zaciśniętemi wargami, zda się, pogrążony w niemej boleści.
Choroba pogorszyła się. Pewnego wieczora, lekarz oznajmił im, że chora nie przeżyje nocy. Pani Sydonia przyszła wcześnie, wciąż zajęta dogląniem chorej, poglądała wilgotnemi oczyma, w których zapalały się przelotne płomyki, to na Arystyda, to na Anielę. Kiedy doktór wyszedł, przyćmiła lampę; nastała wielka cisza. Śmierć wstępowała zwolna do tego pokoju ciepłego przesiąkłego wilgocią, gdzie nieregularny oddech konającej brzmiał jak ruch wahadłowy psującego się zegaru.
Pani Sydonia dała pokój już swym ziółkom, pozwalając chorobie dokonać dzieła. Usiadła przed kominkiem obok brata, który drżącą ręką poprawiał w nim ogień, rzucając od chwili do chwili mimowolne spojrzenia w stronę łóżka. Potem, jakby zdenerwowany tem ciężkiem powietrzem, tym opłakanym widokiem, wyszedł do przyległego pokoju. Zamknięto w nim Klotyldę, która bawiła się grzecznie lalką na rogu dywana. Córeczka uśmiechała się do niego, kiedy pani Sydonia wśliznęła się za nim, pociągnęła do kąta i poczęła mu coś mówić po cichu. Drzwi pozostały otwarte, słychać było chrapliwy oddech Anieli.
— Biedna twoja żona... — załkała faktorka — zdaje mi się, że już dla niej niema nadziei. Słyszałeś co powiedział doktór?
Saccard spuścił tylko ponuro w dół głowę.
— Dobra to była osoba — mówiła siostra dalej, wyrażając się tak, jak gdyby Aniela już umarła. — Znajdziesz może kobiety bogatsze, bardziej obyte w świecie, ale nie znajdziesz nigdy takiego serca.
A ponieważ zatrzymała się, ocierając sobie oczy i widocznie szukając jakiegoś przejścia do nowej materyi:
— Czy masz co do powiedzenia mi? — spytał wprost Saccard.
— Tak, zajmowałam się twoją sprawą, wiesz jaką, i zdaje mi się, że ci znalazłam... Ale w podobnej chwili... Widzisz, mnie serce pęka.
Otarła sobie ponownie oczy. Saccard spokojnie pozwolił jej się wypłakać, nie rzekłszy ani słowa. Wtedy zdecydowała się przystąpić do rzeczy.
— Jest to młoda dziewczyna, którą chcianoby zaraz wydać zamąż — rzekła. — Kochane to dziecko miało nieszczęśliwy wypadek. Jest tam ciotka, któraby coś poświęciła...
Urwała, jęczała wciąż, wypłakując każde zdanie po kolei, jak gdyby wciąż jeszcze opłakiwała Anielę. Był to sposób, niecierpliwiący brata i mający go znaglić do pytań, ażeby cała odpowiedzialność za propozycyę nie spadła na nią wyłącznie. Urzędnika w samej rzeczy przejęła głucha irytacya.
— Kończże raz! — rzekł. — Dla czegóż tak im pilno wydać zamąż tę dziewczynę?
— Wyszła z pensyi — podjęła faktorka ubolewającym głosem — i zgubioną została przez mężczyznę, bawiąc na wsi u rodziców jednej ze swych koleżanek. Ojciec spostrzegł właśnie błąd jej. Chciał ją zabić. Ciotka, aby ocalić ukochane dziecko stała się jej spólniczką i obie opowiedziały ojcu całą historyę. Powiedziały, że winny jest uczciwym człowiekiem, który nic więcej nie pragnie, jak naprawić błąd chwili zapomnienia.
— Zatem — wymówił Saccard głosem zdumionym i jakby zawiedzionym — ów jegomość ze wsi zaślubi młodą dziewczynę?
— Nie, on nie może, jest żonaty.
Nastała cisza. Chrapliwy oddech Anieli rozlegał się jeszcze boleśniej w drgającem powietrzu. Mała Klotyldka przestała się bawić; patrzyła na panią Sydonię i ojca wielkiemi swemi oczyma zastanawiającego się nad wszystkiem dziecka, jak gdyby rozumiała ich rozmowę. Saccard począł zadawać krótkie, zwięzłe pytania:
— W jakim wieku jest ta dziewczyna?
— Ma dziewiętnaście lat.
— Ciąża trwa odkąd?
— Od trzech miesięcy. Z pewnością nastąpi prawdopodobnie poronienie.
— A rodzina czy jest bogatą i poważaną?
— Stare mieszczaństwo. Ojciec był wysokim urzędnikiem. Bardzo piękny majątek.
— Ileż poświęciłaby ciotka?
— Sto tysięcy franków.
Nowa nastąpiła po tych słowach cisza. Pani Sydonia nie zapłakiwała się już; obrabiała teraz interes, jej głos nabierał metalicznych dźwięków tandeciarki, targującej się o kupno. Brat jej, patrząc na nią z pod oka, dodał z pewnem wahaniem:
— A ty co chciałabyś?...
— Zobaczymy to później — odpowiedziała. — Oddałbyś mi z kolei przysługę.
Odczekała kilka sekund, a ponieważ umilkł, spytała wprost:
— No i cóż, co zdecydowałeś? Te biedne kobiety są w rozpaczy. Chciałyby przeszkodzić skandalowi. Przyrzekły ojcu jutro wymienić nazwisko winnego... Jeżeli zgodzisz się, poślę im twój bilet wizytowy przez komisyonera.
Saccard zdał się budzić za snu; drgnął, obrócił się trwożnie w stronę przyległego pokoju, zkąd, jak mu się zdawało, dobiegł go jakiś lekki szelest.
— Ależ nie mogę — rzekł zdławionym głosem — wiesz przecie, że nie mogę...
Pani Sydonia wpatrywała się w niego uparcie, z miną zimną i wzgardliwą. Cała krew Rougonów, wszystkie gorące ich pożądania, chciwość ich paląca chwyciły go za gardło. Wyjął bilet wizytowy z pugilaresu i podał go siostrze, która włożyła go w kopertę, wyskrobawszy pierwej adres starannie. Następnie zeszła na dół. Dziewiąta była zaledwie.
Saccard, pozostawszy sam, podszedł do okna i oparł czoło o zimne szyby. Zapomniał się tak dalece, że począł końcami palców bębnić na szybie pobudkę. Ale noc była tak czarna, cienie na dworze spływały w tak gęste masy, że przejął go mimowolny niepokój i machinalnie powrócił do pokoju w którym dogorywała Aniela. Zapomniał o niej i doznał strasznego wrażenia, zastawszy ją nawpół poniesioną na poduszkach; oczy miała szeroko otwarte, fala życia napłynęła jej, zda się, napowrót na policzki i usta. Mała Klotyldka, wciąż trzymając lalkę, siedziała na brzegu jej posłania, skoro tylko ojciec odwrócił się plecami, ona coprędzej wśliznęła się do tego pokoju, z którego ją usunięto i do którego ciągnęła ją ciekawość dziecięca.
Saccard, z głową pełną opowieści siostry, widział swe dotychczasowe sny zstępujące na ziemię. Ohydna myśl jakaś musiała świecić w jego oczach. Aniela, zdjęta przestrachem, chciała się rzucić w głąb łóżka i odwrócić do ściany; ale śmierć już nadchodziła i to rozbudzenie w agonii było ostatnim błyskiem lampy, co dogasa. Umierająca nie mogła się poruszyć; opadła pochylona i wciąż jeszcze szeroko otwartemi oczyma wpatrywała się w męża, jak gdyby śledziła każdy ruch jego. Saccard, który uwierzył był w jakieś szatańskie zmartwychwstanie, wymyślone przez los na to, aby go przykuć znów do nędzy, uspokoił się teraz, widząc, że nieszczęśliwa miała przed sobą zaledwie może godzinę życia. Doznawał obecnie już tylko przykrego jakiegoś obezwładnienia pod tym śledczym wzrokiem. Oczy Anieli mówiły, że słyszała całą rozmowę męża z panią Sydonią i że lęka się, by ją nie udusił w razie gdyby nie umierała dość prędko. I było jeszcze w jej oczach okropne zdziwienie natury łagodnej, cichej, ustępującej każdemu, która w ostatniej chwili życia poznaje nagle nikczemność świata i drży na myśl długich lat, spędzonych obok takiego zbója. Powoli wzrok jej łagodniał; nie bała się już, musiała usprawiedliwić snać w duszy tego nędznika, myśląc o zażartej walce, którą toczył od tak dawna z zawziętym losem. Saccard, ścigany tym wzrokiem konającej, w którym czytał wyraźnie wyrzut, słaniał się po pokoju, opierając o meble, widocznie szukając cienia. Potem, niemal omdlewający, chciał odegnać tę marę, co go przyprawiała o szaleństwo i podszedł wprost w światło lampy. Ale Aniela dała mu znak, aby nic nie mówił. I patrzała na niego wciąż tym wzrokiem trwożnego udręczenia, do którego wmieszała się obecnie obietnica przebaczenia. Wówczas jakby w niemej odpowiedzi na tę mowę jej oczu, pochylił się, aby wziąść na ręce Klotyldę i unieść ją z sobą do drugiego pokoju. Wzbroniła mu tego jednak lekkiem poruszeniem warg. Domagała się, aby tu pozostał. Zagasła spokojnie, nie opuszczając wzrokiem jego twarzy a w miarę jak on bladł coraz więcej, wzrok ten nabierał coraz większej słodyczy. Wybaczyła mu ostatniem westchnieniem. Umarła jak żyła, cicho, bez skargi, zniknęła w śmierci jak niknęła w życiu.
Saccard pozostał wstrząsany dreszczem wobec tych oczu umarłej, co nie przestały go ścigać w swej nieruchomości, wciąż otwarte jeszcze. Mała Klotyldka kołysała swą lalkę na brzeżku posłania, cichutko, aby nie budzić matki.
Kiedy pani Sydonia powróciła na górę, wszystko już było skończone. Jednem dotknięciem palca, jak kobieta nawykła do tej operacyi, przymknęła oczy Anieli, co przyniosło szczególną ulgę Saccardowi. Potem, ułożywszy małą, w jednej chwili uporządkowała pokój, w którym spoczywała umarła. Ustawiwszy dwie zapalone świece na komodzie, i nakrywszy białem prześcieradłem zmarłą aż po sam podbródek, rzuciła dokoła wzrokiem zadowolenia i wyciągnęła się w fotelu, w którym drzemała już do samego rana. Saccard spędził noc w przyległym pokoju na pisaniu listów zawiadamiających. Chwilami przerywał tę pracę i na jakimś skrawku papieru spisywał w zamyśleniu długie kolumny cyfr.
Wieczorem w dniu pogrzebu, pani Sydonia zabrała Saccarda do swej antresoli. Tam to ułożono cały wielki plan kampanii. Urzędnik postanowił wysłać małą Klotyldkę do jednego z swoich braci, Pascala Rougon, lekarza w Plassans, który był kawalerem, żył całkiem oddany nauce i po kilkakroć już dawniej proponował mu, że weźmie siostrzenicę do siebie; dziecko ożywi mu i rozweseli nieco cichy dom uczonego. Pani Sydonia następnie dała mu do zrozumienia, że nie może nadal zamieszkiwać dotychczasowego lokalu na ulicy Saint-Jacques. Wynajmie mu na miesiąc apartament elegancko umeblowany w dystyngowanym domu prywatnym tak aby wydawało się, że umeblowanie jest jego własnością, i to gdzieś w pobliżu ratusza. Co do urządzenia na ulicy Saint-Jacques, trzeba je sprzedać, żeby zatrzeć wszystko aż do ostatnich wspomnień przeszłości. Pieniędzy ztąd osiągniętych należy mu użyć na zakupno przyzwoitego ubrania i bielizny. W trzy dni później oddano Klotyldę starej pewnej osobie, która wyjeżdżała właśnie na południe. Arystydes Saccard zaś, tryumfujący, z zarumienioną twarzą, zda się przytyły w ciągu tych trzech dni pod wpływem pierwszego uśmiechu fortuny, zajął na ulicy Payenne, w domu o powierzchowności surowej i wzbudzającej poszanowanie, elegancki apartament, składający się z pięciu pokojów, po którym przechadzał się w haftowanych pantoflach. Było to mieszkanie młodego, modnego księdza, który zmuszony był nagle wyjechać do Włoch i którego służąca otrzymała rozkaz wynalezienia na ten czas lokatora. Służąca ta była w przyjaźni z panią Sydonią, która miała dosyć znajomości pośród duchowieństwa; kochała ona księży jak kochała kobiety, instynktownie, dopatrując się może pewnej wspólności nerwowej, pokrewieństwa pewnego między sutannami a jedwabnemi spódnicami. Od tej chwili Saccard był już gotów; ułożył sobie plan roli z prawdziwą sztuką, oczekiwał też bez zmarszczenia brwi na drażliwość sytuacyi przyjętej i wszystkie jej trudności.
Pani Sydonia w noc okropną agonii Anieli wiernie opowiedziała mu w kilku słowach wypadek, zaszły w rodzinie Béraud. Głowa rodziny, pan Béraud du Châtel, wysoki sześdziesięcioletni starzec, był ostatnim przedstawicielem starożytnego mieszczańskiego rodu, którego tytuł sięgał odleglejszych może czasów niż tytuły niejednej szlacheckiej rodziny. W roku 93-cim ojciec jego umarł na rusztowaniu, powitawszy poprzednio republikę z całym zapałem paryzkiego mieszczanina, w którego żyłach płynęła krew rewolucyonistów stolicy. On sam był jednym z tych spartańskich republikanów, marzących o rządzie zupełnej sprawiedliwości i rozumnej swobody. Postarzały na urzędowaniu, na którem nabrał sztywności i surowości, przywiązanej do tego zawodu, podał się do dymisyi, jako prezydent izby w 1851 r., w chwili zamachu stanu, odmówiwszy poprzednio brania udziału w jednej z tych komisyj mieszanych, które bezcześciły sądownictwo francuzkie.
Od tej chwili żył on w odosobnieniu, zdala od spraw świata w pałacyku swym na wyspie Św. Ludwika, który mieścił się na samej kończynie wyspy, niemal nawprost pałacu Lambert. Żona jego zmarła młodo. Jakiś dramat tajemny, którego rana krwawiła się zawsze, musiał znać ponuremi chmurami okrywać do dziśdnia twarz wysokiego urzędnika. Miał już córkę ośmioletnią, Renatę, kiedy żona mu umarła, dając życie drugiej córce. Ta ostatnia, której nadano imię Krystyny, została wziętą na wychowanie przez siostrę pana Béraud du Châtel, wydaną zamąż za notaryusza Aubertot. Renatę umieszczono w klasztorze. Pani Aubertot, która nie miała własnych dzieci, pokochała macierzyńskiem uczuciem Krystynę, którą wychowywała w swoim domu. Ponieważ mąż jej umarł, odwiozła małą do ojca i pozostała już między tym starcem zamkniętym w sobie, milczącym i tą uśmiechnioną blondyneczką. O Renacie zapomniano, pozostawiając ją na pensyi. Podczas wakacyj napełniała ona stary pałac takim zgiełkiem i hałasem, że ciotka oddychała dopiero z głębi piersi, kiedy mogła wreszcie odwieść ją napowrót do Wizytek, u których była pensyonarką od ósmego roku życia. Wyszła z klasztoru dopiero mając lat dziewiętnaście; i to nie powróciła jeszcze do domu, ale miała spędzić pierwej lato na wsi u rodziców serdecznej swej przyjaciółki Adeliny, którzy mieli w Nivernais prześliczną posiadłość. Kiedy powróciła w październiku, ciotka Elżbieta zdziwiła się jej dziwną powagą i głębokim jakimś smutkiem. Pewnego wieczora zeszła ją niespodzianie płaczącą głośno z twarzą wciśniętą w poduszki, które tłumiły łkanie; wiła się na łóżku, szaloną wstrząsana boleścią. W chwili rozpaczy niezdolne już do ukrywania dłużej, biedne dziecko opowiedziało jej rozdzierającą historyę: człowiek czterdziestoletni, bogaty, ożeniony, i którego młoda, śliczna żona była tam również, zgwałcił ją na wsi a ona ani śmiała mu się obronić. Wyznanie to przeraziło najokropniej ciotkę Elżbietę; obwiniała się sama, jak gdyby i ona była tej zbrodni spólniczką; wyrzucała sobie, że więcej miała zawsze dla Krystyny uczucia i myślała, że gdyby tak samo strzegła Renaty, gdyby ją miała wciąż przy sobie, biedne dziecko nie byłoby upadło. Od tej chwili, aby się pozbyć tego dojmującego wyrzutu, którego boleść wzmagała jeszcze jej uczuciowa natura, stała się podporą winnej; starała się osłabić gniew ojca, którego zawiadomiły obie o okropnej prawdzie przez zbytek ostrożności; ona to w swem pomieszaniu, w troskliwości o przyszłość siostrzenicy, wymyśliła ten dziwaczny projekt małżeństwa, które, jak się jej zdawało, pokryje wszystko, ułagodzi ojca i wróci Renacie stanowisko w rzędzie kobiet uczciwych, a którego strony haniebnej ani fatalnych konsekwencyj dojrzeć nie chciała.
Nigdy nie docieczono, jakim sposobem pani Sydonia zwęszyła ten dobry interes. Honor rodziny Béraud włóczył się w jej koszyku razem z protestami i sądowemi aktami wszystkich nierządnic Paryża. Kiedy się dowiedziała tej historyi, narzuciła niemal gwałtem swego brata, którego żona dogorywała. Ciotka Elżbieta w końcu uwierzyła, że winną była wdzięczność tej kobiecie tak pokornej i łagodnej, która się poświęcała dla biednej Renaty do tego stopnia, że jej wynajdowała męża w swej własnej rodzinie. Pierwsze spotkanie się ciotki z Saccardem miało miejsce w antresoli ulicy Faubourg-Poissonnière. Urzędnik magistratu, który przybył bramą od ulicy Papillon, zobaczywszy panią Aubertot wchodzącą przez sklep i kręcone schody, zrozumiał genialny mechanizm tych dwu wejść.
Pełen był taktu i przyzwoitości. Traktował małżeństwo jako interes, ale z punktu widzenia człowieka światowego, który regulowałby długi karciane. Ciotka Elżbieta drżała daleko bardziej od niego; jąkała się, nie śmiała mówić o stu tysiącach franków, które przyrzekła.
On pierwszy przystąpił do kwestyi pieniężnej, z miną adwokata, rozprawiającego o sprawie jakiegoś klienta. Według niego sto tysięcy franków były wnioskiem śmiesznym po prostu dla męża panny Renaty. Zrobił zlekka nacisk na wyraz „panny“. Pan Béraud du Châtel pogardzałby więcej jeszcze zięciem ubogim; obwiniałby go, że uwiódł jego córkę dla majątku, może nawet wpadłby na myśl zarządzenia poszukiwań. Pani Aubertot, wylękła, przestraszona, spokojnym i grzecznym niezmiernie sposobem mówienia Saccarda, straciła zupełnie głowę i przystała na zdwojenie sumy, kiedy oświadczył, że nie mając dwukroć stu tysięcy franków, nie ośmieliłby się nigdy prosić o rękę Renaty, nie chcąc być uważanym za niegodnego łowcę posagu. Zacna kobieta wyszła całkiem pomieszana, nie wiedząc już co sądzić o tym człowieku, który, oburzając się na przypuszczalne podejrzenia, równocześnie godził się na taki układ.
Po tem pierwszem widzeniu nastąpiła wizyta oficyalna, którą ciotka Elżbieta złożyła Saccardowi w jego mieszkaniu przy ulicy Payenne. Tymrazem przychodziła w imieniu pana Béraud. Dawny dygnitarz sądowy kategorycznie odmówił widzieć się z „tym człowiekiem“, jak nazywał uwodziciela swej córki, dopóki nie będzie ożeniony z Renatą, której zresztą również zabronił przychodzić do siebie. Pani Aubertot miała zupełne pełnomocnictwo traktowania w tej sprawie. Zbytek, który zastała u urzędnika, zdawał się ją uszczęśliwiać; obawiała się, aby brat pani Sydonii o wyszarzanych sukniach nie był nędzarzem. Przyjął ją udrapowany we spaniały szlafrok. Była to chwila, w której awanturnicy drugiego grudnia, popłaciwszy dawne długi, rzucali w kanał swe buty przydeptane, pobielałe na szwach tużurki, golili zarost tygodniowy i stawali się przyzwoitymi ludźmi. Saccard wchodził nakoniec w cały ten zastęp, czyścił paznokcie i nie mył się już inaczej jak pudrami i drogocennemi perfumami.
Na ten raz był ujmującym; zmienił taktykę, okazywał się zdumiewająco bezinteresownym. Kiedy podeszła matrona poczęła coś mówić o intercyzie, zrobił gest, wyrażający, że go to mało obchodzi. Od tygodnia studyował kodeks, zastanawiał się nad ważną tą kwestyą, od której w przyszłości zawisła jego swoboda szachrajskich interesów.
— Na miłość boską — rzekł — skończmyż raz z tą nieprzyjemną kwestyą pieniężną... Mojem zdaniem panna Renata powinna zostać absolutną panią swego majątku a ja panem mojego. Notaryusz już wszystko to załatwi.
Ciotka Elżbieta uznawała w zupełności ten sposób zapatrywania; drżała na myśl, że ten młody człowiek, którego rękę żelazną przeczuwała niejasno, może zechcieć umaczać palce w posagu jej siostrzenicy. Następnie poczęła mówić o tym posagu.
— Mój brat — rzekła — ma majątek, składający się przeważnie z posiadłości i nieruchomości. Nie jest to człowiek, który byłby zdolnym karać córkę odjęciem jej części, dla niej przeznaczonej. Przeznacza jej posiadłość w Sologne, oszacowaną na trzykroć sto tysięcy franków, oraz dom w Paryżu, który cenią coś na dwakroć sto tysięcy.
Saccard był olśniony; nie spodziewał się tak znacznej cyfry; odwrócił się nieco na bok, aby nie dostrzeżono fali krwi, co mu nabiegła do twarzy.
— To czyni razem pięćkroć sto tysięcy — ciągnęła dalej ciotka — nie powinnam wszakże ukrywać tego przed panem, że posiadłość w Sologne nie przynosi więcej na dwa procent.
Uśmiechnął się, ponowił gest bezinteresowności, wyrażając nim, że to nie może go obchodzić, skoro odmawiał wszelkiego mieszania się do majątku żony. Zagłębiony w fotelu, przybrał pozę zachwycającej obojętności, w roztargnieniu bawiąc się nogą pantoflem, zdając się słuchać jedynie przez grzeczność. Pani Aubertot w swej dobroci, zwykłej każdej szlachetnej duszy, mówiła z trudnością, dobierała wyrażeń, aby go nie urazić. Podjęła znowu:
— Nakoniec i ja chciałam Renatę obdarzyć. Nie mam dzieci, majątek mój i tak zczasem odziedziczą po mnie siostrzenice i to nie byłby dla mnie powód, że jedna z nich jest dziś we łzach, abym miała dla niej zamykać moją rękę. Każdej z nich przeznaczyłam ślubny podarek. Dla Renaty przeznaczyłam obszerne grunta od strony Charonne, które zdaje mi się, że mogę oszacować na dwakroć sto tysięcy franków. Tylko że...
Na słowa: grunta, Saccard drgnął zlekka. Po za dobrze udawaną obojętnością słuchał on wszystkiego z głęboką uwagą. Ciotka Elżbieta mieszała się, nie znajdowała zapewne właściwego frazesu i, rumieniąc się, ciągnęła dalej:
— Tylko że ja pragnęłabym, aby własność tych gruntów przeniesioną została na głowę pierwszego dziecka Renaty. Pan rozumiesz moją intencję, nie chciałabym, aby to dziecko miało stać się dla pana ciężarem. W razie gdyby ono umarło, Renata zostaje wyłączną ich posiadaczką.
Nie drgnął, ale ściągnięte brwi dowodziły wielkiej wewnętrznej pracy myśli. Te grunta w Charonne budziły w nim cały świat pomysłów. Pani Aubertot, która sądziła, że go dotknęła tem wspomnieniem o dziecku Renaty, zatrzymała się zmieszana, nie wiedząc jak podjąć na nowo urwaną rozmowę.
— Nie powiedziałaś mi pani, na której ulicy znajduje się nieruchomość, oszacowana na dwakroć sto tysięcy franków? — zapytał, przybierając napowrót ton dobrodusznie uśmiechniony.
— Na ulicy la Pépinière — odpowiedziała — niemal przy rogu ulicy Astorg.
To proste objaśnienie wywarło na nim skutek stanowczy. Nie był już panem swego zachwytu; przysunął fotel i z szybkością wymowy południowca począł mówić pieszczotliwie:
— Droga pani, przecież już chyba teraz wszystko skończone o tych przeklętych pieniądzach?... Pozwól pani, ja teraz wyspowiadam się z całą otwartością, bo byłbym w rozpaczy prawdziwie, gdybym nie zdołał pozyskać jej szacunku. Straciłem niedawno żonę, mam dwoje dzieci na mej opiece, jestem praktyczny i rozsądny. Poślubiając siostrzenicę pani przystępuję do interesu dobrego dla wszystkich. Jeśli zachowałaś pani jeszcze względem mnie jakie uprzedzenia, wybaczysz mi pani później z pewnością, skoro osuszę łzy wszystkich i zbogacę aż do najpóźniejszych moich potomków całą rodzinę. Powodzenie jest złotym płomieniem, który oczyszcza wszystko. Pragnę, aby sam pan Béraud wyciągnął do mnie rękę i dziękował mi kiedyś...
Zapominał się, mówił tak długo z cynizmem drwiącym, który przeświecał chwilami z po za dobrodusznej jego miny. Wysunął naprzód swego brata, deputowanego, ojca, poborcę w Plassans. W końcu podbił zupełnie ciotkę Elżbietę, która widziała z mimowolną radością jak ten dramat, który ją trapił całe miesiące, pod palcami zręcznego człowieka zamieniał się na komedyę. Postanowiono iść nazajutrz do notaryusza.
Skoro tylko pani Aubertot wyszła, on udał się do biur ratusza, spędził tam dzień cały na przepatrywaniu niektórych dokumentów już mu znajomych.
Nazajutrz u notaryusza wynalazł trudną kwestyę, oświadczył, że ponieważ posag Renaty składa się wyłącznie tylko z posiadłości gruntowych, obawia się ztąd dla niej wielu kłopotów i że skutkiem tego, jego zdaniem, najrozumniej byłoby sprzedać choćby przynajmniej posiadłość przy ulicy Pépinière, ażeby powstały ztąd fundusz zapewniał jej rentę na wielkiej księdze długu państwowego. Pani Aubertot chciała zawiadomić o tem pana Béraud Du Châtel, wciąż zamykającego się w swym apartamencie. Saccard puścił się na bieganinę do wieczora. Poszedł na ulicę Pépinière, obiegał Paryż z miną zamyśloną generała w wigilię stanowczej bitwy. Na drugi dzień pani Aubertot oznajmiła, że pan Béraud Du Châtel zdawał się w tej sprawie w zupełności na nią. Intercyza zredagowana została na podstawach już umówionych. Saccard wnosił dwakroć sto tysięcy franków, Renata otrzymywała w posagu posiadłość w Sologne i nieruchomość przy ulicy Pépinière, którą obowiązywała się sprzedać; prócz tego na wypadek śmierci pierwszego dziecka zostawała wyłączną posiadaczką gruntów w Charonne, któremi obdarowała ją ciotka. Układ przedślubny zawarty został na podstawie rozdziału majątkowego; każde z małżonków zachowywało dla siebie swobodę zarządzania swym majątkiem. Ciotka Elżbieta, która słuchała uważnie notaryusza zdawała się być zadowoloną z tego układu, który pozornie zapewniał niepodległość jej siostrzenicy, chroniąc jej majątek od wszelkich pokuszeń się męża. Saccard miał nieokreślony uśmiech na ustach, patrząc jak zacna kobieta każdą odczytaną klauzulę potwierdzała skinieniem głowy. Małżeństwo naznaczone została w jak najkrótszym czasie.
Kiedy wszystko zostało uregulowane, Saccard poszedł ceremonialnie zawiadomić brata swego, Eugeniusza, o połączeniu swem z panną Renatą Béraud Du Châtel. Ta mistrzowska sprawa zdziwiła deputowanego. Ponieważ nie taił swego zdumienia — Mówiłeś mi, żebym szukał — rzekł mu urzędnik — szukałem więc i... znalazłem.
Eugeniusz w pierwszej chwili stropiony, domyślił się wówczas prawdy. I pełnym uprzejmości tonem odpowiedział:
— Prawdziwie, człowiek z ciebie zręczny... Przychodzisz prosić mnie na świadka obrzędu, nieprawdaż? Licz na mnie. Jeżeli potrzeba, mogę ci przyprowadzić na wesele całą prawicę Ciała prawodawczego; to ci doda niemało znaczenia...
Potem kiedy otworzył już drzwi, gotując się do wyjścia, cichszym tonem dodał:
— Powiedzno!... Bo widzisz nie chciałbym się zbytnio kompromitować w tej chwili, mamy jak raz prawo niezmiernie ciężkie do zawotowania... Czy przynajmniej brzemienność nie jest zanadto posuniętą?
Saccard rzucił na niego spojrzenie tak ostre, że Eugeniusz powiedział sobie, zamykając drzwi za bratem:
— To żarcik, który mógłby mnie drogo kosztować, gdybym nie był Rougonem...
Ceremonia ślubna odbyła się w kościele Świętego Ludwika na Wyspie. Saccard i Renata zobaczyli się dopiero po raz pierwszy w wigilię tego dnia uroczystego. Scena ta odbyła się wieczorem, o zmroku, w dolnej sali pałacu Béraud. Przypatrywali się sobie wzajem ciekawie. Renata, odkąd toczyły się układy o jej małżeństwo, odzyskała dawne swoje zachowanie wietrznicy, pustej i roztrzepanej.
Była to wysoka dziewczyna, wytwornej piękności, swywolna, która wyrosła swobodnie w pensyonarskich kaprysach. Orzekła, że Saccard jest mały, brzydki, ale tą brzydotą niepokojącą i inteligentną, która nie sprawiła na niej zbyt przykrego wrażenia; zresztą ton jego i maniery nie pozostawiały nic do życzenia. On skrzywił się lekko, zobaczywszy ją; wydała mu się zapewne za wysoką, wyższą od niego. Zamienili z sobą kilka słów bez wszelkiego zakłopotania. Gdyby ojciec był temu widzeniu obecny, byłby mógł uwierzyć w samej rzeczy, że się znali oddawna, że mieli po za sobą wspólną winę. Ciotka Elżbieta, obecna temu spotkaniu, rumieniła się za nich.
Na drugi dzień po ślubie, który uświetniła obecność Eugeniusza, będącego właśnie przedmiotem ogólnej uwagi z powodu świeżo wygłoszonej mowy, i uczyniła formalnym ewenementem na wyspie Św. Ludwika, oboje nowo-zaślubieni dopuszczeni nakoniec zostali przed oblicze pana Béraud Du Châtel. Renata płakała, zastając ojca znacznie postarzałym, poważniejszym jeszcze i chmurniejszym, niż dotąd. Saccard, którego do tej chwili nic nie wyprowadziło z kontenansu, przejęty został dreszczem w tym chłodzie i półświetle apartamentu pana Béraud, wobec smutnej surowości wyniosłego tego starca, którego przenikliwe oko zdało się sięgać gdzieś aż do głębin jego sumienia. Dawny sądownik ucałował zwolna córkę w czoło, jak gdyby chciał jej przez to powiedzieć, że jej przebacza a zwracając się do zięcia:
— Panie — rzekł mu z prostotą — wycierpieliśmy wiele. Mam nadzieję, że postępowaniem swojem znaglisz nas pan do zapomnienia o swem przewinieniu.
Podał mu rękę. Ale Saccarda wciąż wstrząsał dreszcz jeszcze. Przyszło mu na myśl, że gdyby pan Béraud Du Châtel nie był się ugiął pod tragiczną boleścią hańby Renaty, byłby jednem spojrzeniem, jednym wysiłkiem w niwecz obrócił wszystkie zabiegi i manewry pani Sydonii.
Ta ostatnia, zapoznawszy brata swego z ciotką Elżbietą, wielce rozumnie wycofała się zupełnie. Nie przyszła nawet na ślub. Saccard okazywał się niezmiernie uprzedzającym względem starca, wyczytawszy w jego spojrzeniu, jak bardzo zdziwionym był, że ten uwodziciel jego córki jest małym, brzydkim i już blizko czterdziestoletnim. Młode małżeństwo było zmuszone pierwsze dnie spędzić w pałacu Béraud. Od dwu już miesięcy wysłano z domu Krystynę, z obawy aby czternastoletnia ta dziewczynka nie zmiarkowała coś z dramatu, który wstrząsał tym domem cichym i spokojnym jak klasztor.
Kiedy powróciła, osłupiała na widok męża siostry, którego i ona uważała za starego i brzydkiego. Jedna tylko Renata nie zdawała się zbytnio spostrzegać wieku ani zawiędłej twarzy swego męża. Obchodziła się z nim bez wzgardy jak i bez czułości, z absolutnym spokojem, z pod którego przebijało czasami tylko ostrze ironii. Saccard rozpościerał się, nabierał swobody, i rzeczywiście dzięki swej serdeczności i południowej werwie, po trochu pozyskiwał tu sobie sympatyę wszystkich. Kiedy przenieśli się, zajmując wspaniały apartament w nowym domu przy ulicy Rivoli, wzrok pana Béraud Da Châtel nie miał już w sobie tego zdumienia a mała Krystyna bawiła się z swym szwagrem jak z równym sobie towarzyszem.
Renata podówczas była w czwartym miesiącu ciąży; mąż jej zamierzał ją wysłać na wieś, licząc na to, że następnie da się skłamać wiek dziecka, gdy, wedle przewidywań pani Sydonii, nagle poroniła. Sznurowała się tak mocno, aby ukryć swą brzemienność, która zresztą niewidoczną była zupełnie, dzięki obszerności owoczesnych strojów, że zmuszoną była przeleżeć w łóżku przez kilka tygodni. Mąż zachwycony był takim obrotem rzeczy; szczęście nakoniec sprzyjało mu wiernie; zawarł targ złoty: otrzymał posag przewyższający wszelkie oczekiwania, posiadał kobietę tak piękną, że dzięki jej można otrzymać order w przeciągu pół roku i wszystko to bez najmniejszych obowiązków. Zapłacono mu dwakroć sto tysięcy franków za jego nazwisko i płód, którego matka nie chciała nawet widzieć. Od tej chwili począł z lubością myśleć o ziemiach w Charonne. Jak na teraz wszakże wszystkie starania zwrócił ku spekulacyi, która miała być podstawą jego fortuny.
Mimo wysokiego stanowiska rodziny żony, nie podał się natychmiast do dymisyi z zajmowanego urzędu. Mówił o pracach, które mu wykończyć należy, o zajęciu, którego trzebaby poszukać. W rzeczywistości chciał pozostać do końca na polu walki, na którem zagrał w grze tej pierwszy kartę. Był tu teraz jeszcze swobodniejszym, mógł szachrować dowolniej jeszcze.
Plan zrobienia majątku komisarza nadzorczego był prostym a praktycznym wysoce. Teraz, kiedy miał w ręku na rozpoczęcie swych operacyj więcej pieniędzy, niż o nich mógł zamarzyć kiedykolwiek, zamierzał przeprowadzić swe projekty na wielką skalę. Znał Paryż na palcach; wiedział, że ten deszcz złota, który spada dziś na jego mury z dniem każdym będzie gęstszy. Ludziom zręcznym dość jest otworzyć kieszenie... On stanął w szeregu zręcznych, odczytawszy całą przyszłość w biurach ratusza. Urząd pouczył go, ile to można ukraść przy zakupnie i sprzedaży nieruchomości i gruntów. Był dobrze powiadomiony o wszystkich klasycznych oszustwach; wiedział jak to się odprzedaje za milion to, co kosztowało połowę zaledwie; jak się płaci za prawo dobrania wytrycha do kasy państwa, które uśmiecha się i przymyka oczy; jakim sposobem przeprowadzając bulwar przez wnętrze starej dzielnicy, dokonywa się kuglarstwa kamienicami sześciopiętrowemi wśród oklasków wszystkich oszukanych. I to, co dziś jeszcze przeraża, kiedy rak spekulacyi jest dopiero w okresie początkowym, dalej stanie się najprawidłowszym czynem. Co zaś tworzyło z niego najniebezpieczniejszego gracza, to ta okoliczność właśnie, że domyślał się sam daleko więcej, niż wiedzieli dotychczas sami jego naczelnicy, o przyszłości kamieni i gliny, oczekującej Paryż.
Tak szperał pilnie, tak się wywiadywał, tyle zebrał wskazówek, że mógłby był wyprorokować, jaki to widok przedstawiać będą nowe dzielnice w 1870 roku. Idąc ulicą, czasami spoglądał na niektóre domy dziwnym jakimś wzrokiem, jak na dobrych znajomych, których los, jemu samemu tylko wiadomy, wzruszałby go głęboko.
Na dwa miesiące przed śmiercią Anieli, zaprowadził ją był pewnej niedzieli na wzgórza Montmartre. Biedna kobiecina zachwycona była, ilekroć jej się zdarzyło jeść w restauracyi; nie mógł jej większej sprawić przyjemności, jak po dalekiej przechadzce posadzić u stołu, w którym z szynczków w okolicy miasta. Tego dnia jedli obiad na szczycie któregoś wzgórza w restauracyi, której okna wychodziły na rozścielony w dole Paryż, na ten ocean domów, o dachach błękitnawych, podobnych do fal ścieśnionych, zapełniających widnokrąg. Stolik ich stał przy jednem z okien. Ten widok dachów Paryża rozweselił Saccarda. Przy deserze kazał podać butelkę burgunda. Uśmiechał się, patrząc w przestrzeń, był niezwykle uprzejmym. I spojrzenia jego miłośnie zbiegały wciąż ku temu morzu, żywemu i mnożącemu się, zkąd dochodził głos głęboki tłumów. Była to jesień, miasto pod bladem niebem wyciągało się i rozpływało w delikatnym, szarym kolorycie, tu i owdzie zahaftowane ciemną zielenią, niby przetkane liśćmi nenufarów pływających po toni jeziora; słońce zachodziło w purpurowej chmurze i kiedy dalsze tła napełniały się mgłą lekką, pyłek złotawy, istna rosa złota opadała na prawy brzeg miasta, od strony Magdaleny i Tuilerów. W tym blasku partya ta wydawała się niby kącik zaczarowany jakiejś bajecznej stolicy z Tysiąca jednej nocy, o drzewach z szmaragdu, o dachach z szafiru, o chorągiewkach wietrznych z rubinów. Nastała chwila, w której promień słoneczny, który się prześlizgiwał między dwoma chmurami, takim zajaśniał odblaskiem, że domy zdawały się płonąć i zlewać jak sztaba złota w tyglu.
— Oh! patrz — rzekł Saccard, z śmiechem dziecka — deszcz dwudziestofrankówek spada na Paryż!
Aniela poczęła się śmiać z kolei, oskarżając te sztuki złota, że się nie dają pochwycić tak łatwo. Ale mąż jej powstał i, oparłszy się o ramę okna, rzekł:
— Wszak to kolumna Vendôme tak błyszczy, nieprawdaż?... Tutaj, więcej na prawo, Magdalena... Piękna dzielnica, gdzie wiele jest do zrobienia... Ach, teraz wszystko zapłonie! Widzisz?... Powiedziałbyś, że cała dzielnica topi się w alembikowym tyglu jakiegoś chemika!...
Głos jego stał się poważny i wzruszony. To porównanie, które mu się nasunęło, zafrapowało go widocznie bardzo. Wypił parę kieliszków burgunda, zapominał się i ciągnął dalej ukazując ręką Anieli, która również przystąpiła do okna i stanęła obok niego:
— Tak, tak, dobrze powiedziałem, niejedna dzielnica się stopi, i pozostanie niemało złota uczepionego do palców tych ludzi, którzy podpalą ogień pod kotłem i mięszać w nim będą. Ten wielki, niewinny Paryż! Popatrzże, jaki on olbrzymi, jaki rozległy i jak zasypia spokojnie! To głupie te wielkie miasta! Ot, on nie domyśla się nawet, że lada dzień cała armia oskardów szturm doń przypuści; niektóre pałace ulicy Anjou, nie połyskiwałyby tak mocno w blasku zachodzącego słońca, gdyby wiedziały, że nie pozostaje im więcej do życia nad trzy do czterech lat conajwięcej...
Aniela sądziła, że mąż jej żartuje. Miewał on czasami upodobanie w takich kolosalnych, niepokojących żartach. Śmiała się, ale z nieokreślonym jakimś lękiem na widok tego małego człowieczka, urastającego i wznoszącego się po nad olbrzymem, co leżał u nóg jego w tej chwili; przerażał ją ten prorokujący przyszłość olbrzymowi człowiek, wygrażający mu pięścią z ironicznym uśmiechem na ustach.
— Rozpoczęto już — ciągnął dalej. — Ale to drobnostka dopiero. Patrzaj tam, od strony hal, przecięto Paryż na czworo...
I wyciągniętą ręką, rozwartą i ostrą jak kordelas, zrobił znak, jak gdyby rozdzielał miasto na cztery części.
— Mówisz pewnie o ulicy Rivoli i nowym bulwarze, który przebijają? — spytała żona.
— Tak, o tem wielkiem oknie Paryża, jak oni mówią. Oswobadzają Louvre i ratusz. Dziecinna igraszka! To dobre, aby zaostrzyć apetyt publiczności... Kiedy ta pierwsza sieć zostanie ukończona, wówczas dopiero pocznie się taniec na dobre! Druga sieć przedziurawi miasto ze wszech stron, aby połączyć przedmieścia z pierwszą siecią... Patrz tam w kierunku mojej ręki. Od bulwaru Temple do rogatki Trône jeden przekrój; potem z tej strony drugi przekrój od Magdaleny aż po dolinę Monceau; a trzeci znów w tym kierunku, dalej w tamtym, drugi nieco dalej, przekroje wszędzie. Paryż porąbany zostanie jak razami szabli, żyły jego otwarte, żywiące sto tysięcy robotników i mularzy, przerżnięte zostaną znakomitemi drogami strategicznemi, które postawią odrazu forty w sercu starych dzielnic.
Noc nadciągała. Ręka jego sucha i nerwowa wciąż jeszcze przecinała próżnię. Aniela drżała zlekka przed tym nożem żywym, temi żelaznemi palcami, które rozrąbywały bez miłosierdzia bezbrzeżną falę dachów ciemnych.
Od niejakiej chwili mgły widnokręgu osuwały się z wysokości powoli, spokojnie i wydało jej się, że w tych cieniach, co się zbierały w dole, słyszy odległy trzask jakiś głuchy, jak gdyby ręka męża istotnie poczyniła te nacięcia, o których mówił, krając Paryż z jednego końca w drugi, łamiąc belki, rozbijając kamienie, pozostawiając po za sobą długie i okropne rany rozsypujących się murów.
Ta ręka tak drobna, zaciskająca się upornie nad olbrzymią zdobyczą, w końca poczynała ją niepokoić; rozdzierając tak bez wysiłku wnętrzności olbrzymiego miasta, powiedziałbyś, iż nabierała sama dziwnego odblasku stali w błękitnawym zmroku wieczora.
— Przyjdzie następnie sieć trzecia — mówił dalej Saccard po chwili milczenia, jak gdyby mówił sam do siebie — ta wszakże jest jeszcze daleką, nie widzę jej tak dobrze. Słabe zaledwie znalazłem wskazówki... Ależ to będzie czyste szaleństwo, piekielny galop milionów, Paryż spojony i ogłuszony obuchem!...
Umilkł ponownie, z oczyma pożądliwie utkwionemi w miasto, nad którem coraz gęstsze zwisały kłęby cieniów. Zdał się badać tę przyszłość zbyt odległą, która mu się wymykała. Potem noc zapadła zupełna, kontury miasta zmięszały się, zlały w jedną masę; słychać było szeroki jego oddech jak szmer morza, którego widzisz tylko blade fal grzbiety. Tu i owdzie kilka murów bielało jeszcze, i po jednemu żółte płomienie latarń gazowych przetykać poczęły ciemność, podobne do gwiazd zapalających się na czarnem, chmurnem niebie.
Aniela otrząsnęła się z przykrego usposobienia, wywołanego tym obrazem i podjęła napowrót żart, rzucony przez męża przy deserze.
— Ach — zawoła z uśmiechem — spadł zatem deszcz dwudziestofrankówek na miasto! Teraz paryżanie je liczą. Przyjrzyj się tym pięknym rulonom, które układają u stóp naszych!
Ukazywała mu ulice idące w dół od wzgórzy Montmartre, których podwójne rzędy gazowych płomyków zdawały się być ponawlekanemi na sznurek krążkami złota.
— A tam w górze — zawołała, ukazując mrowisko gwiazd — to z pewnością kasa generalna.
Żart ten rozśmieszył Saccarda. Pozostali jeszcze kilka chwil przy oknie, zachwyceni tym napływem „dwudziesto-frankówek“, który wreszcie objął cały Paryż jednym płomieniem. Komisarz nadzorczy, powracając z Montmartre, żałował z pewnością, że mówił tyle. Obwiniał o to burgunda i prosił żonę, żeby nie powtórzyła nikomu tych „głupstw“, które jej prawił; trzeba przecież, powiedział jej, być człowiekiem poważnym.
Saccard oddawna studyował te trzy sieci ulic i bulwarów, których plan w chwili zapomnienia przedstawił dosyć dokładnie Anieli. Skoro ta umarła, nie gniewał się, że zabrała z sobą do grobu ową gadaninę na wzgórzach Montmartre. Tam spoczywał jego przyszły majątek w tych przekrojach sławnych, które jego ręka poczyniła owego dnia w sercu Paryża i zależało mu na tem, aby pomysłem swoim nie podzielić się z nikim, wiedząc, że w dniu łupu dość będzie kruków, krążących nad rozpłatanem miastem.
Pierwotnym jego planem było nabycie po przystępnej cenie kilku nieruchomości, o których wiedziałby zgóry, że są przeznaczone na blizkie wywłaszczenie i pozyskanie za nie znacznej indemnizacyi, na której miałoby się zysk wielki. Byłby się może nawet rzucił w tę spekulacyę na oślep, bez grosza, byłby kupował nieruchomości na kredyt, ażeby następnie wziąść tylko dyferencyę, jak na giełdzie, kiedy na chwilę tę właśnie przypadło powtórne jego małżeństwo; dzięki dwukroć stu tysięcom franków, któremi go spłacono, mógł już ustalić i rozszerzyć swój plan. Teraz obliczył już wszystko: odkupował od żony, pod nazwiskiem pośrednika, nie wysuwając się naprzód nigdzie, dom na ulicy Pépinière, i potrajał tym sposobem swój fundusz wkładowy, dzięki umiejętności, nabytej w kurytarzach ratuszowych i dobrym stosunkom z pewnemi wpływowemi osobistościami. Jeżeli drgnął, gdy ciotka Elżbieta wymieniała mu ulicę, na której znajdował się ów dom, to dla tego, że był on jak raz położony w samym środku trasy ulic, o których mówiło się zaledwie dopiero w gabinecie prefekta Sekwany. Droga ta, bulwar Malesherbes, zwalić go musi. Był to dawny projekt Napoleona I-go jeszcze, który obecnie miał wejść w wykonanie, ażeby, jak mówili ludzie poważni, „dać normalne ujście dzielnicom, ginącym w labiryncie ciasnych uliczek, na pochyłości wzgórzy, ograniczających Paryż“. Ten frazes oficyalny nie wyrażał oczywiście interesu, jaki w tej sarabandzie talarów, mogło mieć cesarstwo, w tem olbrzymiem uprzątaniu i nawożeniu, które trzymały na uwięzi robotnika, nie dając mu czasu odetchnąć. Saccard pozwolił sobie pewnego dnia zasięgnąć informacyi w planie u prefekta, tym sławnym planie, na którym „ręka dostojna“ wykreśliła czerwonym atramentem główne drogi drugiej sieci. Te krwawe rysy pióra rozkrawały Paryż daleko głębiej jeszcze niż ongi ręka nadzorczego komisarza. Bulwar Malesherbes, który miał zwalić wspaniałe pałace na ulicach Anjou i Ville-l’Évêque, i który wymagał ogromnych prac nasypowych, miał być przebity jeden z najpierwszych. Kiedy Saccard poszedł obejrzeć nieruchomość przy ulicy Pépinière, przyszedł mu na myśl ten wieczór jesienny, ten obiad na stokach wzgórz Montmartru z Anielą, podczas którego, przy zachodzie słońca, spadał tak rzęsisty deszcz luidorów na ulicę Magdaleny. Uśmiechnął się; pomyślał, że owa promienna chmara oberwała się u niego, w jego podwórza i że on to właśnie zbierać będzie te dwudziestofrankówki.
Przez ten czas kiedy Renata, wspaniale zainstalowana w apartamencie przy ulicy Rivoli, pośród tego Paryża, którego miała być jedną z królowych, obmyślała przyszłe swe tualety i sposobiła się do życia wielkoświatowej, modnej kobiety, mąż jej pielęgnował pobożnie pierwszą swoją wielką spekulacyę. Odkupił od niej naprzód dom jej przy ulicy Pépinière, dzięki pośrednictwu niejakiego Larsonneau, którego poznał szperającego tak samo jak on w biurach ratuszowych, który wszakże popełnił tę głupotę, że się dał pochwycić niespodzianie w chwili właśnie, kiedy rewidował szuflady prefekta. Larsonneau założył agenturę interesów w głębi czarnego i wilgotnego podwórza w dole ulicy Saint-Jacques. Duma jego i chciwość wrodzona cierpiały tu strasznie. Znajdował się na tym samym właśnie punkcie, na którym był Saccard przed ożenieniem; wymyślił i on, jak mówił, „maszynę wyrabiającą franki“, brak mu tylko było pierwszych funduszów, aby z wynalazku swego wyciągnąć mógł korzyść.
Teraz porozumiał się półsłówkami wybornie z dawnym swym biurowym kolegą i pracował tak dobrze, że niebawem pozyskał dom ów dla spólnika za cenę stu piędziesięciu tysięcy franków. Renata, po upływie kilku miesięcy gwałtownie już potrzebowała pieniędzy. Mąż dopomógł jej w tym kłopocie o tyle tylko, że dał jej potrzebne do sprzedaży upoważnienie.
Skoro targ został ukończony, poprosiła go, aby w jej imieniu umieścił sto tysięcy, które mu oddała z całem zaufaniem prawdopodobnie, aby go tym dowodem ufności wzruszyć, rozbroić i zamknąć mu oczy na pozostałe piędziesiąt tysięcy franków, które zachowała u siebie. Uśmiechnął się przebiegle; wchodziło to w jego rachubę, aby żona wyrzucała przez okna pieniądze; te piędziesiąt tysięcy, które miały zniknąć na koronki i biżuterye miały przynieść jemu sto za sto. Tak daleko nawet posunął swą rzetelność, na skutek zadowolenia z tego pierwszego interesu, że istotnie umieścił sto tysięcy Renaty i oddał jej tytuły renty. Żona nie mogła ich sprzedać, pewien był, że je zastanie w gniazdeczku, gdyby ich miał zapotrzebować.
— Moja droga, to będzie na twoje gałganki — rzekł jej z galanteryą.
Skoro już posiadł dom, był tyle zręcznym, że w ciągu jednego miesiąca polecił go odprzedać kilkakrotnie podstawionym przez siebie nabywcom, za każdym razem powiększając sumę zakupna. Ostatni nabywca zapłacił za niego niemniej jak trzykroć sto tysięcy franków. Przez ten czas Larsonneau, który sam jeden występował zawsze jako przedstawiciel kolejno po sobie następujących właścicieli, obrabiał lokatorów. Odmawiał bez miłosierdzia wynajmu, chyba, że zgodzono się na kolosalne podniesienie komornego. Lokatorzy, którzy już coś zasłyszeli o blizkiem wywłaszczeniu, byli w rozpaczy; w końcu przystawali zazwyczaj na podniesienie ceny, zwłaszcza też kiedy Larsonneau dodawał, z miną pojednawczą, że podniesienie to komornego będzie fikcyjnem przez pierwsze pięć lat. Jeśli zaś którzy z nich obstawali złośliwie przy dawnych prawach, bywali zastępowani osobistościami, którym oddawano mieszkania za bezcen i które podpisywały wszystko, czego od nich żądano; z takich ciągnęło się zysk podwójny: komorne było podniesione a indemnizacya, przypadająca lokatorom w chwili wywłaszczenia, za wynajem, miała się dostać Saccardowi.
Pani Sydonia chciała dopomódz bratu, zakładając w jednym ze sklepów parteru skład fortepianów. Przy tej to sposobności Saccard i Larsonneau, zdjęci gorączką, zaszli cokolwiek za daleko: wymyślili księgi handlowe, sfabrykowali falsyfikaty pism, aby wykazać niesłychaną cyfrę sprzedaży fortepianów. Przez kilka nocy gryzmolili do spółki. Tak opracowany dom podniósł się w trójnasób w cenie; dzięki ostatniemu notaryalnemu aktowi sprzedaży, dzięki podniesieniom komornego, fałszywym lokatorom i handlowi pani Sydonii można go już było wobec komisyi indemnizacyjnej ocenić na pięćkroć sto tysięcy franków.
Obroty wywłaszczenia, tej maszyny potężnej, która przez lat piętnaście z gruntu przewróciła Paryż, niosąc z sobą bogactwa lub ruinę, są niesłychanie proste. Jak skoro tylko jakaś droga jest zadekretowaną, komisarze nadzorczy zestawiają plan parcelacyjny i taksują poszczególne posiadłości. Zazwyczaj, co do nieruchomości, po zbadaniu przez ankietę, z ogólnej sumy komornego, dochodzą do przybliżonej cyfry kapitału. Komisya indemnizacyjna, złożona z członków rady municypalnej, zazwyczaj proponuje cenę, niższą od tej cyfry, wiedząc, że interesowani żądać będą więcej, i że poczynić trzeba będzie wzajemne ustępstwa. Skoro obie strony nie mogą się porozumieć, sprawa przychodzi przed komisyę rzeczoznawców, która oświadczyć się musi stanowczo i nieodwołalnie w kwestyi propozycyi miasta i żądań właściciela lub lokatora wywłaszczanego.
Saccard, pozostawszy w biurach ratusza na chwilę stanowczą, miał przez pewien czas tę nieostrożność że zapragnął, aby go wybrano do komisyi wówczas, kiedy przyjdą na stół roboty bulwaru Malesherbes, by sam mógł dom swój otaksować. Obawiał się jednak że tym sposobem osłabi wpływ swój na członków komisyi indemnizacyjnej. Zaintrygował tak zatem, aby wybrano jednego z jego kolegów, człowieka młodego, łagodnego i uśmiechniętego, niejakiego Michelin, którego żona, zachwycająco piękna, przychodziła czasami do biura wymówić przed naczelnikami męża, ilekroć nie stawił się do pracy dla słabości zdrowia. A słabym bywał bardzo często. Saccard zauważył, że ładna pani Michelin, która wślizgiwała się tak pokornie przez drzwi wpół uchylone, była potęgą nielada; Michelin regularnie otrzymywał awans po każdej ze swych słabości, szedł naprzód w swej karyerze kładąc się do łóżka. Podczas jednej z takich jego słabości, kiedy przysyłał żonę niemal codziennie do biura z zawiadomieniem o stanie swego zdrowia, Saccard spotkał go dwa razy na bulwarach zewnętrznych, palącego cygaro z miną czułą i zadowolnioną, która nie opuszczała go nigdy. To obudziło w nim sympatyę dla tego poczciwego chłopca, dla tak szczęśliwego małżeństwa, tak dowcipnie i praktycznie umiejącego się urządzać. Miał on zawsze uwielbienie dla wszelkich „maszyn do robienia pięciofrankówek“, zręcznie eksploatowanych. Kiedy uzyskał wyznaczenie Michelina, poszedł złożyć wizytę zachwycającej jego żonie, mówił, że pragnie przedstawić ją Renacie, wspomniał coś o bracie swoim, deputowanym, słynnym mówcy. Pani Michelin zrozumiała.
Od owego dnia począwszy, mąż jej miał zawsze dla swego kolegi najmilsze swe uśmiechy. Ten znów, który nie chciał bynajmniej wtajemniczać zacnego chłopca w swe plany, poprzestał na tem tylko, że się znalazł jakby przypadkiem w dzień, w którym Michelin miał przystąpić do otaksowania nieruchomości na ulicy Pépinière. Dopomógł mu w tej pracy. Michelin, najkompletniejsze zero, głowa pusta jaką sobie tylko można wyobrazić, zastosował się w zupełności do instrukcyi żony, która mu poleciła, aby zadawalniał we wszystkiem życzenia pana Saccarda. Zresztą nic zgoła nie podejrzywał; wyobrażał sobie, że komisarzowi nadzorczemu pilno było, aby pracę jak najprędzej zepchnął z karku i mógł z nim iść do kawiarni. Najmy, kwity komornego, kontrakty, sławne księgi pani Sydonii przeszły z rąk jego kolegi przed jego oczyma, zanim jeszcze mógł sprawdzić cyfry, które mu tenże wymieniał głośno. Larsonneau obecnym był przy tej manipulacyi, udając, że nie zna swego wspólnika.
— Dalej, pisz pan pięćkroć sto tysięcy — rzekł w końcu Saccard. — Wprawdzie dom jest więcej wart... Śpieszmy się, zdaje mi się, że w personelu biur ratusza zajdą niejakie zmiany, chciałbym pomówić o tem z panem, żebyś to zakomunikował żonie.
Tym sposobem załatwiono pośpiesznie całą sprawę. Miał przecież jeszcze pewne obawy. Lękał się, aby cyfra pięciukroć stu tysięcy franków, nie wydała się zbyt wysoką komisyi indemnizacyjnej za dom, który, jak powszechnie wiadomo było, nie był wart więcej jak dwakroć. Olbrzymia hossa nieruchomości nie miała jeszcze miejsca. Poddanie pod ankietę narażało go na poważne nieprzyjemności. Przypominał sobie ten frazes swego brata: „Tylko żadnych zbyt głośnych skandali, lub będę musiał cię zgubić“, a wiedział, że Eugeniusz należy do ludzi, co spełniają swe groźby. Chodziło o to, aby życzliwie usposobić członków komisyi i uczynić ich ślepymi. W tym celu zwrócił oczy na dwóch ludzi wpływowych, których życzliwość umiał sobie pozyskać za pomocą czołobitnych ukłonów, ilekroć ich spotkał na kurytarzu. Trzydziestu sześciu członków rady municypalnej wybranych było starannie ręką samego cesarza, na przedstawienie prefekta, między senatorami, deputowanymi, adwokatami, lekarzami, wielkimi przemysłowcami, takimi, którzy najpobożniej padali na twarze przed władzą; między wszystkimi jednak baron Gouraud i Toutin-Laroche zasługiwali najwięcej na względy Tuilleriów przez swą żarliwość.
Cała postać barona Gouraud zawierała się w tej krótkiej biografii: pasowany na barona przez Napoleona I-go w nagrodę za zepsute suchary, dostarczane wielkiej armii, był kolejno parem za panowania Ludwika XVIII, Karola X-go, Ludwika-Filipa a senatorem za Napoleona III-go. Był to wielbiciel tronu; mniejsza dla niego było, jaki człowiek na nim zasiadał. Z olbrzymim swym brzuchem, twarzą wołu, chodem słonia, był zachwycająco łotrowskim; sprzedawał się majestatycznie i popełniał największe nikczemności w imię obowiązku i sumienia. Ale człowiek ten zdumiewał jeszcze więcej swemi występkami. Obiegały o nim historye, które można było tylko szeptać sobie do ucha. W siedemdziesięciu latach kwitł pełnią potwornej rozpusty. Dwukrotnie musiano zamazywać brudne jego awantury dla tego, by nie być zmuszonym powlec haftowanego munduru senatora na ławę oskarżonych w sądach przysięgłych.
Pan Toutin-Laroche, wielki i chudy, dawny wynalazca mięszaniny łoju ze stearyną do fabrykacyi świec. Stał się nierozłącznym towarzyszem barona Gouraud; ocierał się wciąż o niego z niejasnem przeczuciem, że mu to przyniesie szczęście. W gruncie był bardzo praktyczny i gdyby był znalazł fotel senatora wystawiony na sprzedaż, byłby się oń chciwie targował. Cesarstwo miało wysunąć na widok tę nicość chciwą, ten umysł ciasny, który miał tylko geniusz szachrajstw przemysłowych. Pierwszy sprzedał on nazwisko swoje spółce podejrzanej, jednemu z tych stowarzyszeń, które wyrastały jak trujące grzyby na śmietnisku cesarskich spekulacyj. Można było widzieć rozlepione na murach, w tej epoce, afisze, o napisie wielkiemi czarnemi literami: „Towarzystwo generalne portów Marokańskich“, na których nazwisko pana Toutin-Laroche z tytułem radcy municypalnego, rozściełało się na czele listy członków rady nadzorczej, z których jeden był mniej znanym niż drugi. Ten proceder, którego nadużywano już odtąd zbyt często, nowy podówczas, prawdziwych dokonywał cudów; zbiegli się akcyonaryusze, jakkolwiek kwestya portów Maroka była cokolwiek niejasną i jakkolwiek poczciwcy, którzy znosili swe pieniądze nie mogli sami wytłomaczyć na jaki cel ją wyzyskać miano. Plakat zapowiadał wspaniale zakładanie stacyj handlowych wzdłuż wybrzeży Śródziemnego morza. Od dwu lat pewne dzienniki sławiły tę szeroką operacyę handlową, która, jak oznajmiały co trzy miesiące, coraz się więcej podnosi, coraz świetniej idzie. W radzie municypalnej pan Toutin-Laroche uchodził za administratora pierwszej siły; był on jedną z tęgich głów w tym kierunku a jego cierpka tyrania wobec kolegów równać się mogła tylko z pobożnem płaszczeniem się względem prefekta. Pracował on już nad stworzeniem wielkiej spółki finansowej „Kredytu gruntowego“, kasy zaliczkowej dla posiadaczy winnic, o której mówił w domyślnikach z wielką powagą, budzącą w tych co go słuchali, porywy głupiej chciwości.
Saccard pozyskał sobie protekcyę tych dwu osobistości, oddając im usługi, których doniosłości wielce zręcznie nie domyślał się niby. Zapoznał z swoją siostrą barona, zaplątanego podówczas w jedną z nienajczystszych historyj. Przyprowadził ją do niego pod pretekstem żądania jego protekcyi dla tej zacnej, biednej kobiety, która oddawna już starała się o dostawy firanek do Tuilleriów. Stało się wszakże, kiedy komisarz nadzorczy pozostawił ich samych, że to pani Sydonia właśnie przyrzekła baronowi przeprowadzić układy z pewnymi ludźmi, tak niedorzecznymi, że nie pojmowali zaszczytu, jaki na nich spływał z przyjaźni, którą raczył okazywać senator ich dziecku, małej dziesięcioletniej dziewczynce.
Pana Toutin-Laroche, Saccard sam już obrobił; postarał się o widzenie się z nim w kurytarzu i zwrócił rozmowę na słynny „Kredyt gruntowy“. Po upływie pięciu minut, wielki administrator, przerażony, zdumiony z powodu niesłychanych rzeczy, które posłyszał, wziął bez ceremonii urzędnika pod rękę i zatrzymał go przez godzinę w kurytarzu. Saccard podszepnął mu cudownie zręczne mechanizmy finansowe. Kiedy pan Toutin-Laroche go opuszczał, uścisnął mu rękę w sposób wymowny, z mruganiem oczu frank masońskiem.
— Będziesz pan należał — szepnął — trzeba żebyś pan do tego należał.
Saccard miał wielką wyższość w całej tej sprawie. Posunął ostrożność do tego stopnia, że barona Gouraud i pana Toutin-Laroche nie uczynił wzajemnie spólnikami jeden drugiego. Odwiedził każdego zosobna, szepnął każdemu z nich słówko za przyjacielem, którego mają wywłaszczyć na ulicy Pépinière; każdemu z nich oczywiście powiedział z osobna, że nigdy nie mówiłby o to żadnemu innemu członkowi komisyi, że była to rzecz niepostanowiona jeszcze, ale że liczy na całą jego życzliwość.
Komisarz nadzorczy miał słuszność, że się obawiał i tak obwarowywał przezornie. Kiedy akta, odnoszące się do jego nieruchomości przyszły pod obrady komisyi indemnizacyjnej, dziwnym zbiegiem okoliczności zdarzyło się, że jeden z członków zamieszkiwał właśnie ulicę Astorg i znał ten dom. Członek ów zakwestyonował gorąco cyfrę pięciukroć sto tysięcy franków, którą jego zdaniem, należało zredukować do połowy przeszło. Arystydes był tak bezczelny, że postawił żądanie siedmiukroć. Tego dnia pan Toutin-Laroche, zazwyczaj bardzo nieprzyjemny dla kolegów, był w usposobieniu jeszcze nieznośniejszem niż kiedykolwiek. Rozgniewał się, wziął stronę właścicieli.
— Jesteśmy wszyscy posiadaczami, panowie — krzyczał — Cesarz chce wielkich dokazać rzeczy, nie skąpmyż więc tam, gdzie chodzi o drobnostki.... Ten dom musi mieć wartość pięciukroć stu tysięcy franków; to jeden z naszych ludzi przecież, jeden z urzędników magistratu naznaczył tę cyfrę... Doprawdy, możnaby pomyśleć, że żyjemy w jakimś rozbójniczym lesie; niebawem przyjdzie do tego, że wzajem będziem się podejrzewać między sobą!
Baron Gouraud, rozparty w krześle, spoglądał z pod oka, z miną zdziwioną, na pana Toutin-Laroche, wojującego ogniem i mieczem w sprawie właściciela z ulicy Pépinière. Powziął niejakie podejrzenie. Biorąc wszakże na uwagę, że ta napaść gwałtowna uwalniała go od zabierania głosu, począł zlekka potrząsać głową, na znak absolutnej aprobaty. Członek komisyi z ulicy Astorg upierał się, oburzony, nie chcąc się ugiąć przed dwoma tyranami komisyi, w kwestyi, w której był kompetentniejszym od obu tych panów. Wówczas to pan Toutin-Laroche, spostrzegłszy potwierdzające znaki barona, pochwycił żywo akta i rzekł sucho:
— Dobrze więc. Postaramy się rozświecić pańskie wątpliwości. Jeżeli panowie zezwolicie, ja się zajmę tą sprawą, a baron Gouraud zechce zrobić ankietę razem ze mną.
— Dobrze, dobrze — odpowiedział poważnie baron — żadna wątpliwość nie powinna plamić naszych decyzyj.
I akta znikły już w obszernych kieszeniach pana Toutin-Laroche. Komisja musiała przystać na propozycyę. Na quai, kiedy wychodzili, dwaj poplecznicy popatrzyli sobie w oczy i nie rozśmieli się. Czuli, że są wspólnikami, co zdwajało jeszcze ich niewzruszoną pewność siebie. Dwa umysły pospolite byłyby wywołały tłomaczenia; oni w dalszym ciągu tylko brali w obronę sprawę posiadaczy, jak gdyby ich można było słyszeć jeszcze, i ubolewali nad duchem nieufności, który się wciskał wszędzie. W chwili, kiedy mieli się rozejść:
— Ach, zapomniałem kochany kolego — ozwał się baron z uśmiechem — wszakże ja wyjeżdżam na wieś. Byłbym ci bardzo wdzięcznym, gdybyś bezemnie zechciał sam rozpatrzyć się w tej sprawie... A przedewszystkiem nie zdradź mnie, ci panowie i tak skarżą się, że robię sobie za wiele już wakacyj.
— Bądź pan spokojny — odpowiedział pan Toutin-Laroche — natychmiast idę na ulicę Pépinière.
Spokojnie powrócił wprost do domu, z prawdziwym podziwem dla barona, który umiał tak swobodnie rozwiązywać drażliwe sytuacye. Zachował akta w kieszeni a na następnej sesyi, oświadczył tonem stanowczym, w imieniu barona i swojem, że między zaofiarowaniem miasta pięciukroć a żądaniem właściciela siedmiukroć trzeba wybrać cyfrę pośrednią i przyznać sześćkroć sto tysięcy franków indemnizacyi. Nie było najmniejszej opozycyi. Członek komisyi z ulicy Astorg zastanowił się przez ten czas niezawodnie i odpowiedział z wielką dobrodusznością, że prawdopodobnie musiał być w błędzie: był pewien, że to chodzi o dom sąsiedni.
Tak to Arystydes Saccard odniósł pierwsze swoje zwycięztwo. W czwórnasób pomnożył pierwotny swój fundusz i pozyskał sobie dwu współwinnych. Jedna rzecz niepokoiła go tylko; kiedy zapragnął zniszczyć słynne księgi kontowe pani Sydonii, nie mógł już ich znaleźć. Pobiegł wprost do swego wspólnika Larsonneau, który mu wyznał otwarcie, że je ma u siebie w rzeczy samej i że je zachowa. Saccard nie uniósł się gniewem; udał, że nie czuje najmniejszego niepokoju, że jeśli o kogo lękał się w tej sprawie, to tylko o kochanego „swego przyjaciela“, daleko tu więcej skompromitowanego niż on temi księgami, w których przeważnie figuruje jego ręka, ale że spokojnym jest już zupełnie od chwili, kiedy wie, że się znajdują w jego posiadaniu. W duszy byłby chętnie udusił „swego przyjaciela“; przypominał sobie wybornie jeden kawałek wielce kompromitujący, sfałszowany inwentarz, który w dziwnej głupocie był zestawił i który musiał był pozostać w jednym z regestrów.
Larsonneau, opłacony słono, założył biuro komisowe teraz na ulicy Rivoli, które urządził ze zbytkiem apartamentu demimondówki. Saccard, opuściwszy biura ratusza, mogąc już teraz znacznemi obracać kapitałami, rzucił się na przebój w spekulacyę, kiedy tymczasem Renata, upojona, rozszalała napełniała Paryż zgiełkiem swych powozów, blaskiem swych dyamentów, szałem swego życia podziwianego a zgiełkliwego.
Czasami mąż i żona, te dwie różne gorączki, pieniędzy i użycia, szli razem w mgły chłodne wyspy św. Ludwika. Wydawało im się wtedy zawsze, że wkraczają w miasto zamarłe.
Pałac Béraud, zbudowany na początku siedemnastego wieku, był jedną z tych budowli kwadratowych, czarnych i poważnych, o wązkich a wysokich oknach, tak częstych w tej okolicy, które to wynajmują na pensyonaty, fabrykantom wody selcerskiej, lub na składy win i spirytualij. Tylko że był znakomicie zachowany. Od strony ulicy Saint-Louis-en-l’Île, miał tylko trzy piętra, piętra wysokie na piętnaście do dwudziestu stóp. Parter, przysadzistszy, miał okna zaopatrzone w olbrzymie żelazne okratowanie; okna te zagłębiały się ponuro w ciemne mury, tak samo drzwi, zaokrąglone w górze, niemal tak szerokie jak wysokie, o młotku mosiężnym, pomalowane na kolor ciemno zielony, ozdobione olbrzymiemi gwoździami zarysowującemi jakieś floresy i gwiazdy na obu skrzydłach. Drzwi te były typowe, z słupami po obu stronach, pochyłemi i szeroko okutemi żelazem. Widać było, że dawnemi czasy zachowano tu szeroki rowek w pośrodku drzwi, przeznaczony na ścieki; pan Béraud dopiero ściek ten skasował; była to zresztą jedyna ofiara na rzecz architektów współczesnych, jaką spełnił kiedykolwiek.
Okna górnych pięter otoczone były cienkiemi baryerkami z kutego żelaza, dozwalającemi widzieć ogromnych rozmiarów ramy z brunatnego drzewa o drobnych zielonkawych szybkach. U góry przed poddaszami, dach się przerywał, rynna szła tylko dalej swą drogą sama, odprowadzając wody deszczów w dół. A co wzmagało jeszcze nagość ponurą tej fasady, to kompletny brak wszelkich firanek, rolet lub żaluzyj, brak wywołany tem, że słońce nie oświecało w żadnej porze roku tych kamieni wyblakłych i osmutniałych. Fasada ta miała pozór poważny, szanowny, ową surowość mieszczańską, zasypiała uroczyście w skupieniu całej dzielnicy, w ciszy ulic, których nie zakłócał nigdy turkot powozów.
Wewnątrz pałacu znajdował się kwadratowy dziedziniec, otoczony arkadami, miniaturowy plac Royale, wyłożony olbrzymiemi płytami kamiennemi, co do reszty już nadawało temu domowi pozór klasztoru. Nawprost przysionka fontanna, głowa lwia nawpół zatarta, z której niemal już nic więcej nie było widoczne, prócz paszczy rozchylonej, zkąd przez żelazną rurkę spadała ciężko i monotonnie woda, w basen zielony od mchu, wypolerowany po brzegach przez długie używanie. Woda ta była lodowatą. Trawa wyrastała między płytami bruku. Latem wązki promyczek słońca zaglądał na dziedziniec, a rzadkie te odwiedziny wybieliły jeden z narożników fasady od południowej strony, kiedy tymczasem trzy inne, ponure i oczerniałe, miały żyłowanie marmuru od wilgoci popleśniałe. Tam, w głębi tego dziedzińca, chłodnego i niemego jak studnia, oświeconego światłem iście zimowem, mogłeś sobie wyobrazić, że jesteś o sto mil od Paryża, w którym płonęły wszystkie gorące uciechy, namiętności pośród zgiełku i wrzawy milionów.
Apartamenty pałacu, miały ten sam spokój cichy, zimną uroczystość dziedzińca. Wstępowało się do nich po szerokich wschodach o balustradzie żelaznej, gdzie kroki i kaszel odwiedzających rozbrzmiewały jak pod sklepieniem kościoła. Szereg pokojów szedł długą amfiladą komnat wysokich i obszernych, w których ginęły gdzieś stare meble przysadziste z ciemnego drzewa; i półświatło tych komnat zaludnione było tylko postaciami gobelinów, występującemi niewyraźnie wielkiemi swemi wyblakłemi ciały. Cały zbytek starej burżuazyi paryzkiej był tutaj, ten zbytek niespożyty, wiecznotrwały i niemogący zniewieścić mieszkańców; siedzenia, których drzewo dębowe zaledwie trochę przysłonięte jest obiciem, łoża o surowych materyach, kufry do bielizny, których twarde deski narażałyby na zniszczenie wątłą egzystencyę dzisiejszych sukien. Pan Béraud Du Châtel wybrał sobie osobisty apartament w najciemniejszej części pałacu, między ulicą a dziedzińcem na pierwszem piętrze. Znajdował się tam w znakomitej ramie skupienia, ciszy i cieniu. Kiedy otwierał drzwi, przechodząc uroczyste komnaty krokiem wolnym i poważnym, można go było wziąć za jednego z tych członków starych parlamentów, których portrety rozwieszone były na ścianach, co zamyśleni powracali do domu po obradach, na których odmówili przyjęcia i podpisania jakiegoś królewskiego edyktu.
Ale w tym zamarłym domu, w tym klasztorze było jedno ciepłe gniazdeczko, drgające życiem, kącik słońca i wesela, kącik zachwycającego dziecięctwa, szerokiego powietrza, swobodnie wpływającego światła. Trzeba było przejść całą masę schodków ciasnych i krętych, minąć dziesięć do dwunastu kurytarzy, zejść znowu w dół i ponownie iść w górę, odbyć formalną podróż a wtedy nakoniec dostawało się do obszernego pokoju; był to rodzaj belwederu, zbudowanego na dachu, po za pałacem, w górze ponad wybrzeżem Béthune. Była tam pełnia południa. Okno otwierało się na przestrzeń tak wielkie, że niebo ze wszystkiemi swemi promieniami, z całem swem powietrzem, całym błękitem zdało się tam wpływać falą. Uczepiony w górze jak gołębnik, miał on długie skrzynie, pełne kwiatów, ogromną klatkę i ani jednego mebla. Po prostu rozciągnięto tam tylko wielką matę na podłodze.
Był to „pokoik dzieci“. W całym pałacu znano go i nazywano tem określeniem. Dom był tak zimny, dziedziniec tak wilgotny, że ciotka Elżbieta lękała się dla Krystyny i Renaty tego chłodnego powiewu, który szedł od murów; ileż to razy gniewała się na dziewczynki, kiedy biegały pod arkadami lub z upodobaniem dzieci maczały drobne rączki w lodowatej wodzie fontanny. Wówczas to przyszła jej myśl urządzić dla nich to odległe poddasze, jedyny kącik, do którego dochodziło słońce i który rozkoszował się niem sam jeden od całych dwu wieków, pośród formalnej sieci pajęczyn. Położyła im tam matę, dała kwiaty i ptaki.
Dziewczęta były zachwycone. W ciągu wakacyj Renata spędzała tam czas cały w istnej złotej kąpieli słońca, które zdawało się wielce zadowolonem z tego przystroju, jaki nadano jego schronieniu i z dwu tych główek jasnowłosych, które mu przysłano. Pokój ten stał się rajem, rozbrzmiewającym śpiewem ptasząt i szczebiotem dzieci. Oddano im go na wyłączne posiadanie. Mawiały zwykle „nasz pokój“; tu były u siebie do tego stopnia, że często zamykały się w nim na klucz, aby się przekonać tem lepiej, że są wyłącznemi jego paniami. Jakiż to kącik szczęścia! Porozbijane zabawki leżały rozrzucone na macie w jasnym blasku słońca.
I wielkiem też weselem tego dziecinnego pokoju był obszerny, daleki widok. Z reszty okien pałacowych naprzeciw siebie widziało się tylko czarne mury o kilka stóp przeciwległe; ztąd tylko widać było cały skraj Sekwany, ten skraj Paryża, który się rozciąga od Cité aż do mostu Bercy, płaski i rozległy, który przypomina oryginalną jakąś holenderską stolicę.
W dole, na wybrzeżu Béthune, były baraki z drzewa nawpół zwalone, stosy belek i dachów popsutych, pomiędzy któremi dzieci ku swej uciesze widziały często przebiegające gromady szczurów, które śledziły z zajęciem a czasami z obawą niejasną, że mogłyby do nich dostać się po murze. Ale poza tym widokiem, rozpoczynała się już dalej kraina czarów. Tama, spadająca stopniowo grubemi tarcicami, poprzeczny mur jej niby mur gotyckiej katedry i most Konstantyny, lekki, chwiejący się pod nogami, jak koronka, odcinały się po prawej stronie, zdając się zagradzać i powstrzymywać olbrzymie masy wód rzeki. Nawprost drzewa halli win a dalej grupy ogrodu Botanicznego zieleniały, sięgając niemal widnokręgu: kiedy tymczasem z drugiej strony wód, quai Henryka IV-go i quai de la Râpée wyciągały się długiemi szeregami nizkich i nierównych budynków, sznurami domów, które od góry, podobne były do małych domków z kartonu i drzewa, jakie dziewczynki miały w pudełkach. W głębi na prawo, dach łupkowy szpitala Salpêtrière błękitnawy, wynurzał się z pośród drzew. Potem, w pośrodku, schodząc aż do Sekwany rozległe nadbrzeża brukowane tworzyły dwie szerokie szare drogi, które plamiły tu i owdzie szeregi beczek, jakiś wózek zaprzężony lub stosy węgla wyładowywane ze szkut. Ale duszą tego krajobrazu, duszą, co go wypełniała całkowicie, była Sekwana, ta rzeka żywa; przypływała zdaleka od skraju niewyraźnego i drżącego w dali widnokręgu, przybywała ztamtąd, z kraju snów, biegnąc wprost do dzieci, w spokojnym swym majestacie, w potężnym swem nabrzmieniu, rozściełającem się niby wielki kobierzec u stóp ich na samym skraju wyspy. Dwa mosty, które ją przecinały, most Bercy i most Austerlitz, zdawały się tamami koniecznemi, które ją miały powstrzymywać i przeszkodzić, aby się przedostała do tego pokoiku.
Małe lubiły olbrzymkę, wpatrywały się w bieg jej kolosalny w tę wieczystą falę ryczącą, toczącą się ku nim, jakby je chciała pochłonąć i którą czuły topiącą się i znikającą na prawo i lewo w nieznanej dali, z łagodnością ujarzmionego tytana.
W dni pogodne, w poranki rozkosznego błękitu nieba, zachwycały się pięknemi sukienkami Sekwany; były to sukienki, mieniące się zielenią i szafirem kolejno, w tysiące centków niesłychanej delikatności; powiedziałbyś jedwab w muszki z białych płomyków, zdobny w riusze atłasu; a statki, co się zatrzymywały u dwu wybrzeży, obrzeżały ją wstęgą czarnego aksamitu. W dali zwłaszcza materya stawała się prześliczną i drogocenną już prawdziwie, jak czarodziejska jakaś gaza stroju wieszczki; po tym pasie ciemno-zielonym atłasu, którym cień mostów ściskał Sekwanę, przychodził kirys złotołuski, zwoje sfałdowanej materyi koloru słońca. Niebo bez końca ponad tą wodą, sznury nizkich domów, ta zieleń dwu parków, w które się wrzynała rzeka, były zachwytem dzieci.
Czasami Renata, znużona tym horyzontem bez granic, już spora i przynosząca z sobą z pensyonatu cielesne zaciekawienie, rzucała okiem w głąb szkoły pływania w łazienkach Petit, których statek przytwierdzony jest do do cyplu wyspy. Starała się dojrzeć przez rozwieszone płótna przytwierdzone szpagatem w rodzaju sufitu, mężczyzn w krótkich spodniach, których obnażone piersi i brzuchy dojrzeć było można.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Aleksandra Callier.