Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ta ręka tak drobna, zaciskająca się upornie nad olbrzymią zdobyczą, w końca poczynała ją niepokoić; rozdzierając tak bez wysiłku wnętrzności olbrzymiego miasta, powiedziałbyś, iż nabierała sama dziwnego odblasku stali w błękitnawym zmroku wieczora.
— Przyjdzie następnie sieć trzecia — mówił dalej Saccard po chwili milczenia, jak gdyby mówił sam do siebie — ta wszakże jest jeszcze daleką, nie widzę jej tak dobrze. Słabe zaledwie znalazłem wskazówki... Ależ to będzie czyste szaleństwo, piekielny galop milionów, Paryż spojony i ogłuszony obuchem!...
Umilkł ponownie, z oczyma pożądliwie utkwionemi w miasto, nad którem coraz gęstsze zwisały kłęby cieniów. Zdał się badać tę przyszłość zbyt odległą, która mu się wymykała. Potem noc zapadła zupełna, kontury miasta zmięszały się, zlały w jedną masę; słychać było szeroki jego oddech jak szmer morza, którego widzisz tylko blade fal grzbiety. Tu i owdzie kilka murów bielało jeszcze, i po jednemu żółte płomienie latarń gazowych przetykać poczęły ciemność, podobne do gwiazd zapalających się na czarnem, chmurnem niebie.
Aniela otrząsnęła się z przykrego usposobienia, wywołanego tym obrazem i podjęła napowrót żart, rzucony przez męża przy deserze.
— Ach — zawoła z uśmiechem — spadł zatem deszcz dwudziestofrankówek na miasto! Teraz paryżanie je liczą. Przyjrzyj się tym pięknym rulonom, które układają u stóp naszych!