bladej, niewybitnej istoty, której cała twarz zdawała się zezować i topnieć. Nabrał dla niej poważania. Była, to pewne, z krwi Rougonów. Miał uznanie dla tego pożądania pieniędzy, dla tej potrzeby wrodzonej intryg, które charakteryzowały całą rodzinę; tylko w niej, dzięki otoczeniu, w którem się postarzała, temu Paryżowi, w którym musiała szukać rano wieczornego kawałka chleba, temperament ogólny spaczył się, przeradzając w ten hermafrodytyzm dziwny kobiety, co się zamieniła w istotę nijakiego rodzaju, doradcę prawnego i faktorkę zarazem.
Kiedy Saccard, zrobiwszy sobie plan przyszłości, począł szukać kapitału, mogącego dlań być pierwszą podstawą, pomyślał oczywiście o swej siostrze. Pokręciła głową, westchnęła, mówiąc coś o trzech miliardach. Ale urzędnik magistratu nie tolerował jej szaleństwa, drwił sobie z niej szorstko, ilekroć wspomniała o długu Stuartów; to marzenie, wedle jego pojęć, hańbiło umysł tak praktyczny. Pani Sydonia, która najspokojniej przyjmowała najboleśniejszą ironię, niezachwiana przecież nią w swem przeświadczeniu, wytłomaczyła mu następnie z wielką jasnością rozumowania, że nie znajdzie ani grosza, nie przedstawiając żadnych gwarancyj. Rozmowa ta miała miejsce przed Giełdą, na której miała w grę jakąś włożyć swe oszczędności. O trzeciej codzień można było być pewnym, że się ją zastanie opartą o okratowanie, na lewo, od strony biur pocztowych; tam to
Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/99
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.