Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z czarnego marmuru, przysiadły na złomie granitu z głową, zwróconą ku akwarium miał na ustach uśmiech kota dyskretnego a okrutnego zarazem; i było to niby jakieś ponure bożyszcze o połyskających udach, bożyszcze tej ziemi ognia. O tej godzinie kule z matowego szkła oświecały całą tę rozbujałą roślinność szmatami mlecznego światła. Statuy, głowy kobiece, których szyje przechylały się w tył, wezbrane śmiechem, bielały w głębi klombów, przysłonięte cieniem, co wykrzywiał ich twarze w śmiechu szalonym. W wodzie gęstej i stojącej basenu igrały dziwne jakieś promyki światła, oblewając blaskiem niewyraźne zarysy, masy błękitnawe podobne do jakichs monstrualnych szkiców. Po gładkich liściach rawenali, po lakierowanych wachlarzach latanii ściekał potok białego blasku; kiedy tymczasem z koronki paproci sypał się deszczem kropelek drobnych światła. W górze połyskały refleksy szyb szklanych pomiędzy ciemnemi koronami palmowych drzew. Potem dokoła tej ciemności majaczyły w cieniu altany ze swemi draperyami lianów niby gniazda uśpionych gadów.
I pod padającem z góry żywem światłem lamp, stała Renata zamyślona, przypatrując się zdala Maksymowi i Ludwice. Nie było to już teraz nieokreślone rozmarzenie, niejasna pokusa zmroku, w chłodnych alejach Lasku. Myśli jej nie usypiał ani kołysał rytmiczny tentent koni, długie trawniki publiczne, wyręby lasu, gdzie to rodziny mieszczańskie spożywają obiad w niedzielę. Teraz po-