Obrazy z podróży (zbiór)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Napierski
Tytuł Obrazy z podróży
Wydawca Dom Książki Polskiej
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

Stefan Napierski
OBRAZY Z PODRÓŻY
WARSZAWA, 1933.

DOM KSIĄŻKI POLSKIEJ.
Drukarnia Wł. Łazarskiego
Warszawa, Złota 7/9.
Stanisławowi Balińskiemu,
przyjacielowi młodości.




SPIS RZECZY
str.
I. WOJAŻ.
Wojaż. I. 
 11
II. 
 13
III. 
 15
Jesień w górach 
 16
Szyny 
 17
Baedecker 
 17
Przypomnienie 
 18
Kaplica w Meyerling 
 19
Wetzlar 
 20
Astry nad Lahną 
 20
Zegary w Trewirze 
 21
Drezno 
 22
Luxemburg 
 22
Wiosna w Badenji 
 24
Neckar 
 25
Berlin 
 26
Haarlem 
 27
Bruges 
 28
W Gandawie 
 29
Miasta 
 30
Wieczór nad morzem 
 30
Parma 
 31
Belvedère 
 32
Naddunajska elegja 
 33
Monachjum 
 36
Powrót 
 37
Koniec podróży 
 38
*** 
 38


II. OBRAZY Z PODRÓŻY.
Późna godzina 
 45
Poemat italski 
 46
List poety do podróżnika 
 47
Piszę z Lipska 
 48
Elegja na Vaduz 
 49
Ghetto wiedeńskie 
 50
Kassel 
 51
Teatr w Niemczech 
 52
Poemat (Tu z dalekiego miasta...) 
 53
Marchja Brandeburska 
 53
Amsterdam (Przyjdź-że raz jeszcze...) 
 54
Skryty sens pejzażu 
 55
Ville-Franche 
 56
W sztambuchu 
 57
Nancy 
 57
Paryż
I. Paryż jesienny 
 58
II. Wieczór w Paryżu 
 59
III. Podejrzana uliczka 
 60
IV. Paryż-Triumf 
 61
V. Trójkąt szczęścia — to Paryż 
 61
VI. Pory dnia — Paryż 
 62


III. ELEGJE SYMBOLICZNE.
Widnokręgi 
 67


I
Wojaż

„Il voyagea.
Il connut la mélancolie des paquebots,
les froids réveils..,
l’etourdissement des paysages et des
ruines, l’amertume des
sympathies interrompues.
Il revint.”

(G. FLAUBERT)



WOJAŻ
I
1

Przejechałem z nad Renu aż nad Leman
— dyliżansem umarłego poety —
znów Evian piję miast Apollinaris,
spragniony wody Lety..


2

Gra mi trąbka, ta z przed wieku,
lecz nie w płaszczu kroczę, w szorstkiej bluzie;
któż-że śladem naszym błądzić będzie
nad wodospadem w Szafhuzie?


3

Widzę konie spienione, zielony szal
i anglików z pledami w kratkę;
ach! gra pocztyljon widmowy —
przestąpmy tylko kładkę..


4

Słychać, o, Edwardzie!
szum młyńskiego koła,
z wałów krzyczą: „Wer-da?“
— licho z głębi woła..


5

Nocy rusałczana,
ruinami błądzę —

huczą w szumie piany
zaklęte wrzeciądze.


6

W oknie biała dama
o pręty kołacze —
ulatują z wieży
wrony i puhacze!


7

Podobny do ślepych nurków,
których głos głębi woła,
stajesz, o, śmiertelny! w Strassburgu
pod kolumną Aniołów..


8

Pocztyljonie! z drogi,
przesadzim rów dziki,
gąszcz ciernisty, głogi
i nieśmiertelniki!


9

Zamek, baszta, mosty,
czółna, płaska tratwa,
fosa, róże, osty
— a nad czołem gwiazda!



II
1

Krów dźwięczne dzwonki,
góry w żałobie,
puszyste łąki,
(myślę o tobie

ze łzami prawie
nad jasną strugą;
nie wiem, jak długo
tutaj zabawię,

w tej rezygnacji,
którą się bawię),
Patrz! wargi krwawię
o cierń akacji.


2

Nie o akantu
złocone liście,
ani z Brabantu
cudnie-przejrzyste

siwe koronki: —
ale o chmury
szorstkiej wichury,
puszyste łąki,

o leśne dzwonki,
lila gencjany,
o! nie rozchwiane
na górskim wietrze,


lecz o powietrze,
które-m pijany,
o smukłe łany,
skośnie na wietrze

ukrzyżowane!
o ciebie, strugo,
bijąca długo
echami lustra,

o loty ptaków
i o kaliny,
o czerwień maków,
o jarzębiny,

o polne głogi,
studnie-żórawie,
pola, rozłogi,
usta me krwawię!


3

Zbrodziłem wody,
przebiegłem kraje,
cóż dla ochłody
warg pozostaje?

ani lodowce,
czarne cyprysy,
dzwoniące owce,
wzniosłe napisy!

ty, glebo rolna,
w ubogim kraju,

ty, gruszo polna,
na dróg rozstaju,

skręcona dziczko
o szorstkiej korze,
gdzie pod kapliczką
głowę mą złożę.



III

Niebezpieczne dalekie podróże,
Kaliny — coraz krwawsze.
Serce drobne, światy duże,
Kresu szukasz zawsze.

Gór olbrzymy! Spójrz — raz jeszcze,
W otchłań gwiezdną popatrz! —
Serce w słowie czyż pomieszczę
Tak wielkiem, jak rozpacz?



JESIEŃ W GÓRACH

Klony i akacje
Skaliste upłazy
Drzew iluminacje
Rozedrgane cienie
U nóg sypkie głazy
Huczące strumienie
Grzechot kul w kręgielni
Serce na żaluzji.

Zielone sztachety
Pręty roztęczone
Jak oczy irysy
Dziwnie zapatrzone
W jaką spojrzysz stronę
Źrenico poety:
Kulisy! kulisy!
Krwawo zabarwione.

Pnącze dzikie wina
Nagietki w ogródku
Nie twoja to wina:
Zamyślenie smutku
Ta piekąca rana
Jesiennej goryczy
Posłuchaj! usłyszysz
Ciemną fletnię Pana.



SZYNY

Sosny pachnące mocno
Strzępki gazety w lasku
Jak nadwerężone skrzydła
Na wozie drabiniastym
Skacze nadzieja z rumieńcem ceglastym

Wieczorze!
Jak Jan Jakób zadumany w borze
Grzęznę w mchu zielonym
Oczy
Gdyby położyć się na szynach kolei



BEADECKER[1]

Ach, więc znów drogie hotele,
Te oznaczone gwiazdką!
Ale gdzie jesteś, stracona młodości,
Gdzie giniesz, blednąca gwiazdo?

Patrzę w ten zachód łzawy i krwawy,
Nikt nie podaje ręki;
Tyle samotnej daremnej sławy
I zasłużonej udręki.


Czarno-zielona fala za falą,
Jak wtedy, u stóp mych przepływa.
Czemu mnie wzywasz, w spoczynek wołasz,
Miłości moja nieżywa?



PRZYPOMNIENIE

Pamiętasz? Tam, w zajeździe w Brescji,
Nie hotel, szara to gospoda.
Mur tynkowany, jak w powieści,
I księżyc. I szumiąca woda.

A rankiem żołty plac. Na skwerze
Plama zieleni. Placyk suchy.
Pousadzane, jak w operze,
W słońcu dziewuchy i staruchy.

I ten dziedzińczyk wśród różowych
Murów. Krużganki wokół kruche.
Wnęki. Cień rzeźki i laurowy.
I chłodna studnia wśród posuchy.

Przypomnij! Noc nas tam zawiodła,
Gdzie ćmy się ważą przez powietrze
Letnie. Posłuchaj brzęku godła,
Jak dźwięczy, rdzawe, na wietrze!

Rafałowi Malczewskiemu


KAPLICA W MEYERLING

W przedsionek tłumnie już włażą,
Spragnieni wulgarnej powieści:
Na operowym ołtarzu
Madonna z gipsu niebieska
Siedmioma mieczami boleści
Przebita: — tu klęknąć każą,
Z zachwytem patrzeć do góry,
Gdzie srebrne aniołów chóry
I w farbie zastygła łezka,
A wietrzyk w firankach szeleści.

Tu: porfirowa kolumna
Z Achilleionu, o którą
Oparta czołem — och, dumna! —
Szlochała przed własną figurą.

Nad białą serwetą Trójca,
W złotym klęczniku nikt nie łka.
Gdzie rudy padł samobójca,
Słyszycie? — Szloch leśny źródełka!

Dać-że ten wierszyk do druku?
Orzekną: „chryja zbyt tkliwa,
a pejzaż z oleodruku!”
Lecz: zieleń, zieleń tragicznie prawdziwa!



WETZLAR

Maleńkie miasteczko nad rzeczką
(zaledwie ujrzane oknem),
gdzie Goethe namiętny po sprzeczce,
miast siebie, zabił Werthera.

Kołyszą się czółna z idylli
pośród mrocznych topoli,
i róże i dach skośny moknie,
ruina mija powoli, —

a przecie blednę śmiertelnie:
jesieni! aż do tej chwili
on nie przestaje umierać.



ASTRY NAD LAHNĄ

Z za szyby wagonu rzeczułka
mroczno-zielona (jak wtedy),
a w niej odbita jaskółka
muska kawałek nieba.

Powracasz w knieje dawne,
w białe, żałobne ulice,
w drżące, nadbrzeżne topole,
wspomnieniem błogiem chory:


szarawo srebrnieją winnice,
rudawo płoną bory.

O, rozrzucone na wiatry
słowa moje pochwalne:
mój Boże! już kwitną astry.



ZEGARY W TREWIRZE

Z trudem, z jękiem chrapliwym, biją, jak w studni, zegary,
błagając niebios umarłych: a może centurjon przybieży?
Tynk się sypie miarowo z dostojnych łuków prastarych,
jakby nie młot, ale Anioł, kuł w tarczę miedzianą wieży.

Między sklepienia omszałe, gruzy imperatorów,
ruiny, walące się zwolna, kroczę w miesięcznej ciszy,
budzący werk szczękający, wrzaski tragicznych chórów —
— dudnienia kroków na płytach nikt, prócz zegarów, nie słyszy.



DREZNO

W Dreznie błądzisz, jak wszędzie. Oglądasz klejnoty
i precjoza wymyślne o matowym blasku;
przystajesz w słońcu, które blade miota groty
i w deszczu, co na miedzi szmaragdowej pluska

dachów, pod utoczoną barokową wieżą,
lub pod latarnią z bronzu, skręconą na części
fantastyczne! — Obłoki ciągną w wietrze świeżym
i bliska jasna jesień... — Jak trudne jest szczęście.



LUXEMBURG
I

Nie wśród lauru statuy rdzawe,
ni baszty rozwalone —
lecz jarzębiny krwawe
i dęby mroczno-zielone.

Nie romantyczne z darni
ławeczki, o zmierzchu motyle,
ale krzywe latarnie
i drobnych rentjerów wille —


I szosy asfaltowane,
auta, sportowe berety,
i ścieżki wyżwirowane
i szalety i z lakieru sztachety!

A w parku księżna chuda
w śmiesznej fryzurze z cokołu
patrzy: wróble i nuda,
brak kasyna, więc niewesoło.

A przecie ciebie sławię,
o, jarze, forteczny wąwozie,
gdzie wśród jarzębin krwawych
jeździła w otwartym powozie!


II

O, romantyczny mój wojażu,
o, miasto drobnych komis-wojażerów,
gdzie lwy z piaskowca czają się na straży
u bram wzbogaconych rentjerów!

Marja-Krystyna (nie ta główna,
lecz na cokole księżna holenderska)
patrzy: o 4-ej dama wiedzie pieska
— a na Saarze płaskie są czółna!

Tu pod fortecznemi murami,
w jarze mrocznym, wśród dzikich zarośli,
sypiają kuchty z żandarmami
Jej (i Jego) Książęcej Mości.


Tam na placu gra wojskowa orkiestra
przed zapuszczonemi żaluzjami,
i czuję dawny dreszcz i przestrach
i żal mi młodzieńczych złudzeń!

Bo z ulic widzę: już wiążą snopy,
bo słyszę szmer ruczaju (to ich rzeka),
a za kulisami, o, Europo,
jak groźny sufler, znów czekasz.

Ale tu jest wieczór z wodewilu,
latarnie zielone i krzywe.
W rezydencji śmiesznej i szczęśliwej,
pozwól, że odpocznę przez chwilę...



WIOSNA W BADENJI

Tu walczył Mierosławski,
Tu łamał szablę i słowo,
W konfederatce z baranka
Tu pięknie deklamował.

Zroszona jest krwią polaków
Ta ziemia, płynąca winem.
W zieleni szukam znaków,
Które wraz z nami nie miną.


Kasztany boleśnie płoną
Nad śmiercią zmartwychpowstałą,
W krew gorzką i zieloną
Spróchniałe zmieniając ciało.

Tak kroczę twojemi ślady,
Któryś nie miał gdzie złożyć głowy,
Jak ty, kłamca — zwycięski i blady —
Ku wiośnie nadzieji nowych.



NECKAR
I

Skrzydła muskają wodę,
Ptak się w zielonej trzepota.
W gospodzie pod Łabędziami
Siedzę zadumany.

Buro-malachitowe
Zmętniałe toczą się wełny.
Z brzegu sunie do brzegu
Powoli czarny prom.

O, płocha, chmurna idyllo,
Obłoku, rozwiany nad głową!
Rozpływająca się chwilo,
Nie wstrzymać chmury słowem!


II

Ty! wydeptany progu
Przez wielkich, dawno umarłych.
Stopy o płytę się wsparły,
By przypodobać się — komu?

Na tej kamiennej kolebie
Nie pozostawią śladu,
Deszcze zmyją je blade,
Znów rozpłynione serce.

Ach, tylko ktoś, kogo nie znam,
I nigdy miłować nie mogę,
Może postawi tu nogę: —
„Ach, umrzeć! Tu moja Ojczyzna!“



BERLIN

Przed nami: łuk triumfalny,
patyna miedziano-zielona,
jadowito-bura, jak wspomnienie
monet, zbieranych w młodości.

Policjant w kasku, jak Nike,
wyrzuca na skrzyżowaniu
— ta mechaniczna zabawka —
dłonie w rękawicach z bawełny.


Przez słomkę lody lepkie
ciągnie w ramionach zbyt szczupły
młodzian, prowokator rewolucji,
wielkomiejski, bezmyślny efeb.

Chodzę, chodzę „Pod lipami”,
ale jest to tylko ulica,
kolekcjoner beznadziejnie - szczęśliwy,
łez spragniony, słonego morza.



HAARLEM

Przejechałem Haarlem, moja miła,
gdzie pragnęłaś zamieszkać ze mną;
domki stoją równiutko, jak ongi,
kupiecko-schludne, w ogródku;

w kuli srebrnej ponad gazonem,
jak w soczewce, iryzuje słońce;
i girlandy, żałobne girlandy,
opadają na mury pożółkłe;

czy uwierzysz? na ganek spojrzałem,
inne kwiaty wspominając przelotnie;
chwiała się misa pogody,
wyszczerbiona wpół, cierpka wargom;


poprzez niwy zielone z Cezanne’a
i pod burą smugą wiatraków
krowy zwolna stąpały łaciate,
nad kanałem szumiał tatarak;

tedy żegnaj, młodości, o, chmuro,
ponad głową w odwieczerz sunąca!
— wielki obłok lekko się kołysze,
na źrenice opada widzące.



BRUGES

Nad umarłą wodą długo stałem,
mdły kanale, zielony i zgniły,
przechylony nad nurtem pół-ciałem
— wielką gorycz chciwe wargi piły!

Ach, owisły w dół balustrady,
zapatrzony w ślepą pianę toni,
jakich szumów słuchałem, blady?
— już przede mną nic mnie nie obroni!

Ostrołuki, dachówki ceglaste,
czarny łabędź z żałobnej opery,
carillony z wież srebrne nad miastem,
wykręcone żarłocznie chimery!


Melancholjo! przez wiek mój przeklęta,
nie, już z mostku nie ruszę ni kroku,
nie powrócę na noc do okrętu!
— Tu noc moja. Tu usnę głęboko.



W GANDAWIE

Przypomniała się miłość dawna
Między temi gotykami:
Jest jak marmur, srogi i wystygły
— A kiedyś płakałem ją łzami.

Gdy przystaję nad sarkofagiem
Już nie wiem czyim,
Rozdrapując me piersi nagie:
Czy jeszcze żyję?

Czy to we mnie, czy na wieży dzwoni
Wśród ostrołuków?
Widzę uśmiech, dotykam dłoni
Na czarnym bruku.



MIASTA

W szumie deszczów, w trzasku błyskawic,
Dekoracje darłem na strzępy.
Zbłąkanemu, jak Musset, w winnicach,
Co noc szeptał kamienny święty.

Tam, na moście czarnym, westchnienia,
Księżyc zimny, plejady upalne.
O, śmiertelna goryczy omdlenia,
Mój ty smagły chłopcze z nad Lung-Arno!

Teraz leżysz, nieznany poeta,
Na tarasach zieleni, w grobie.
Przepowiadam smutnych poetów,
Tylko ciebie zapomnieć nie mogę.



WIECZÓR NAD MORZEM

W szare szyby pająk zagląda,
ledwo już ledwo dyszysz.
Czegóż podpatruje, jeszcze żąda?
(Pionem stromym wymierza ciszę!)

Świerszcze grają, nurt z ołowiu pełga,
wełnami pluszcząc ciemno.
O, ziemio, mogiło wielka,
któż-że odpocznie ze mną?


Czarne, długie, żałobne pale
kreślą wymowne kresy,
a już drobne, popielate fale
topią odbite niebiosy.

Zmierzch na zalutowane wargi
sypie się, chłodny popiół;
i to piękno bez dna i te dziwne skargi
próbuję na jawie pokochać.



PARMA.

O, nazwo fiołkowa! splątana z Stendhalem,
Przepajamy cię śmiercią, chłodnym wiosny żalem,

Oglądamy nad wodą, rozpięte srebrzyście,
U kurzu bielejących dróg platanów liście,

Co w otchłań widnokręgu, na pożółkłym stoku,
Kładą cienie ruchome, jak w ślepnącem oku.

Dźwięku, jak ryngraf bity, heroiczne imię,
Któż miłość, zaplątaną w twe zgłoski, rozstrzygnie,

Kiedyż w głuchym, dudniącym od kroków, klasztorze,
Na płycie marmurowej staniesz, czuły boże,

I w burzy kwiatów bzowych, rozszarpując kiście,
Gardziel ptaków przebijesz, piękny rzeczywiście,


A drzewem pochylony nad nieczułą wodą,
Zmiennym cieniem nas złowisz, jak siecią niewodu?

Tyś nie wiedział, ja nie wiem, któryś ciosał bogów.
W ciemnej oddali słyszym trąbkę samochodu

I na głuchej stacyjce, w wichrze i ulewie,
Pytamy, kiedy pociąg nadejdzie. Nikt nie wie.



BELVEDÈRE

Wsłuchany w słowa puste, wichry, które nie koją,
W liście, blaknące zwolna, szelestem szemrzące na wietrze,
Odsuwam płomień od ust, którego jesień nie zetrze,
Bolesny ślad pocałunku nad ściętą wargą moją.

Pośród bukszpanów ciemnych, strzyżonych sztucznie i wzniośle,
Wśród bielejących posągów do rytmu cudzego serca
Przymierzam krok niechętny, opuszczony morderca,
Sztylet kruszący o marmur, błądzący po prośbie.

Ze wszystkich stworów ziemi, skazanych na umieranie,
Z posągów, zrudziałych na deszczu, ta jedna się prawda wywija,
Iż gorycz ziemi wraz z nami głucho nie przemija
— Łagodną mnie ręką przebija — wargą, co spokój, kłamie.



NADDUNAJSKA ELEGJA
Wśród margerytek i kwiatków żółtych, jak wilgotne pisklę, ledwo wypierzone,
znów czarne trznadle, poświęcone Erosowi, biegają ruchliwie, kruszynę unosząc w dziobie,
a pomylony turysta przywabia je świegotliwem gwizdaniem.
O, szeroko rozsiadłe miasto nad szaro rozlanym Dunajem,
gdzie nadzy chłopcy, od słońca spaleni na ochrę,
w łagodnym powiewie leżą, szczęśliwi i rozwaleni, jak turcy, pobici przez Sobieskiego!
Grodzie pokorny, wspaniale zubożała stolico,
gdzie od lat dwudziestu w sieniach mrocznych na zniszczonych marmurach
nie zmieniono wyrytego napisu (złote są zgłoski i litość budzące!):
„k. und k. Post“.
Tutaj naprzeciw parków mrocznych z osiemnastego stulecia, najad odłupanych, kryjących
okaleczenie pośród lauru lśniącego, i gazonów, dzisiaj strzyżonych ku uciesze
gawiedzi przez krótko triumfującą demokrację:
dostojnie kute portale opustoszałych pałaców niechętnie i ciężko obracają się w pordzewiałych zawiasach,
budząc przeciągłe echo pustki w noce księżycowe, przymuszające do szczęścia.
Miasto, gdzie ty — czyż ty, mój ojcze? — żyjący już tylko w tych słowach pogrobowych,
a przecie zieleniejących lękliwie, jak wiosenna darń na mogile,
student z prowincjonalnego miasteczka, z zapadłej polskiej prowincji,
piękny, z uśmiechem onieśmielenia,
spotykałeś na rogu dziewczęta, skromne spłoszone dziewczęta,
by im ofiarować bukiecik fiołków, ty, z czasem najpierwszy z dandysów!
O, grodzie, po latach trzydziestu mej najdziwniejszej i płochej — jak ty, o, Robercie! — miłości,
wstrząsającej i nagłej, jak zmartwychwstanie
(zapomnieć jej, zapomnieć nie mogę);
tu, włóczący się między balkonem w Schönbrunn, gdzie, pół-leżąc, zapatrzony w lwy obłaskawione w klatce,
konał syn cesarza, zżarty gruźlicą, mizerny, śmiesznie wielkich czynów spragniony,
drobny, szczupły, czarujący w siwym, obcisłym mundurze lejtnanta,
z pod fiołkowych paluszków Fanny Elster, chłodnych na oczach piekących od bezsenności i bezsilnego płaczu,
zerkający zalotnie ku sławie potomnej, ku Francji i śmierci, —
a ubogim pokojem na prostej uliczce z rozrzuconemi na pianinie pismami angielskiemi, gdzie wspłonęła i zgasła ma gwałtowna gwiazda;
tu, błądzący — o, wstydzie! — wśród ruin drobnych pamiątek,
przewracający wstecz tę księgę trzydziestoletnią
(a na każdej stronicy zgłoskami z płomienia, który na popiół mnie spala,
że kruszę się w dłoniach, jak proch z urny pompejańskiej,
widniał napis: „miłość lub klęska“);
tutaj pod płytami siedzący, przeżartemi mchem niestrudzonego czasu, spłukiwanemi deszczami stuleci,
płytami, wmurowanemi w spękane ściany domostw zmurszałych, o krętych ganeczkach,
które pod bluszcze wybladłe i ślady domyślnych jaśminów
kryją jedyną pamiątkę młodości burzliwej i wielkiej,
co powołanych zabija, by wiekuiście niezmiennych, pogrzebać w strasznym triumfie w piersi potomnych;
tu — o, jaskółki przelotne, o, czekane zawsze rozczarowujące słowiki! —
nad cienkiem winem siedzący, co, spienione, uderza do głowy,
jak nieśmiertelność do czerepu posągów;
czoło w dłoniach ukrywszy, gorycz przeżuwający śpiewną, która nas jedna z gwiazdami,
ze smakiem nicości na wargach ściętych i zziębłych,
otulony w płaszcz samozwańczy poety wieku XX,
w samo serce raz jeszcze dźgnięty żądłem nieuleczalnej czułości,
pod krzewem rozkwitłej magnolji i deszczem złotym, roniącym wyblakłe łzy,
tak niepochwytne, jak zamęt uczuć,
shańbiony o zmierzchu,
cień twój ujrzałem, jak wyrok nieodwołalny, Schubercie!
à Robert de Banneuville,
ami jamais oublié.



MONACHJUM

Znów włóczyć się po krajach i szczęście podglądać,
samobójcze pokoje hotelowe, znam was!
W deszczowy wieczór lśnienia są tak czarodziejskie
na chodniku placu Lenbacha, iż sądzisz się w Paryżu..
Wezbrane fontanny szumią, o, wędrowcze:
jakaż tu melancholja w elektrycznym blasku,
wśród walców biedermayer wielkiej restauracji,
gdzie sterczysz przy stoliku, sam jeden, sam jeden,
analityk, psycholog, podpatrywacz szczęścia,
usiłujący ukryć hańbę samotności
za dymem papierosa.

Tyle już widziałeś, ale, gdy spojrzysz w lustro ukośne znienacka
w pokoju hotelowym tysiącznym i którymś
i młodość wspomnisz, oraz to, co z niej zostało:
— nie, nie ukryje tego muzyka ni lustro,
ni palmy, ni złocenia, ni szept wodotrysku,
ani słowa wykrętne, te na wszystkich drogach
Europy rozwalonej zebrane kamyki: —
bledniesz.



POWRÓT

Wspomnienia? Te są gorzkie i nadto obłudne.
Strasznej urodzie świata nie sprostają słowa,
Ni uczucia. Pamiętam, bolała mnie głowa,
Gdym wdychał zapach kwiatów o nazwach zbyt trudnych.

O, jeziora, głębokie sny, niedotykalne,
Brzegi, pachnące laurem, goryczą i wodą!
Elegijne cyprysy szeregi tam wiodą!
Czujesz, ktoś piersi chłodnym znów dotyka palcem.

Żałobo dryad! Gdy spojrzysz głęboko,
Cóż-że zostaje oczom, spragnionym ochłody
Wiecznej, prócz oleandrów i tego widoku:
Ów młody piękny chłopak, jak skacze do wody.



KONIEC PODRÓŻY

Od gwiazd, od rzek, od statków odwróciłem oczy,
Pośród winnic zielonych gęste dymy płyną,
Z splątanych linij prostą wypłynąłem linją:
Znów chłodny smutek miasta piersi moje tłoczy.

Jakże w świateł tych zimnych powiedzieć ulewie,
Na popiół sztuczne słońca gdy palą reklamy,
Że pod gwiazdami nigdzie ojczyzny nie mamy,
Że szukać przestaliśmy... Jak powiedzieć, nie wiem.

Źrenice z oczodołów żywy blask wyżera,
W puste jamy dalekie znów świecą plejady —
Oślepiony, zataczam się, bezwstydnie blady:
Do domu wracać pragnę, czy znowu umierać?



∗             ∗

Mroczno-zielona
pachnąca woda
kryształ pogody
— kapie krew słona

samotne góry
chmury potargaj
w jękach wichury
— popiół na wargach


w blasku pochyło
mijają maszty
i w bluszczach baszty
— jak one mijasz

o! sępy w locie
niosą się stromo
w perspektyw złocie
— trwasz nieruchomo

już w powiek cieniu
ciemnieją gwiazdy
bolą odjazdy
— ość w podniebieniu



II
Obrazy z podróży
„Que viens-je encore chercher ici? — Peut-être, ainsi qu’un corps brulant trouve joie à se plonger nu dans l’eau froide, mon esprit, dépouillé de tout, trempe dans le désert glacé sa ferveur.”
(A. GIDE)


PÓŹNA GODZINA

Lśniącym lakierem powleczone liście eukaliptusa; kiście sztywnych palm, sucha żółtość ich owoców, szeleszczących, jak ruda bibuła; czerwone dachówki, nagrzane aż do oparzenia, płyną w rozedrganem powietrzu; i świegoty ogłupiałych jaskółek nad tarasami, w fali róż i kukurydzy opadającemi ku morzu.
Ono łączy się barwą niedotykalną mleka z horyzontem; jeszcze ciemnieją drobną plamą maleńkie wiosła na wodokręgach, powracających ku ochrze brzegu. I w późną tę godzinę stateczek — z pomiędzy dwóch cyprysów, które trwają, wycięte nieruchomo, jak czarne trybularze zieleni, pozostawia smugę sunącą granatowej krwi. Wtedy do chłodnych schronić się portyków...
Pomiędzy płytkiemi szczelinami płyt, po których, wracając, płasko stawiasz stopy, trudzą się w wielkim pożarze pojedyńcze mrówki, jakgdyby one to miały usprawiedliwić całą resztę, ten nakrywający nas dzwon pustki, o który tłucze twe zdyszane serce; nie, nie obchodzi cię realność.



POEMAT ITALSKI

W krzyku ptactwa, w dokuczliwem graniu cykad, (które dzwoni w uszach), pod wschodzącemi gwiazdami — a rozwierają się jak oczy nadto jasne po długiem spaniu — w zbyt dotykalnej siatce dźwięków i odbijalnych świateł, patrzysz na ziemię ciemną, blednącą w uśmiechach.
Mury, bielone mury, krają meble pożółkłemi mrocznie cieniami. (Niechaj nie zadrżą palce, kiedy ujmujesz ołówek, tajemniczy, jak wiosło, odbijające brzeg, nie dygocą ci wargi, jak u posągów w księżycu).
Nie podnoś do oczu kubka z lodem chlupoczącym, jak szkło, mógłbyś dojrzeć teraz ręce własne, rozpływające się, jak widmo.
Po lśniącym filarze balkonu, po naoliwionym maszcie marmuru, ześlizgujesz się w glebę rozwaloną rudo aż do mrocznych korzeni, gibki, kosmaty i tępy, jak one.
I nagle — przez otwarte na oścież drzwi — jak po płaskich płytach, zalewanych przez tafle morza i lunę, wbiegasz, przerażając żywych: nagi i bardzo głodny, pchasz w usta surowe figi.



LIST POETY DO PODRÓŻNIKA
„Werde nicht ungeduldig, Seele.”
(RUDOLF HUCH)

Hjalmarze! nadto dobrze przedmieścia Berlina
znam: wiem, nie patrząc, z jakiego komina
dym fabryczny, jak chorągiew anarchji, nad jakiem
więzieniem z brudnej cegły żałobnie rozpina
skrzydła sadzy. I w której knajpie gra muzyka. W takie-m
wieczory chodził, w kułak pięści zacisnąwszy, do kina
staromodnego obok gazowni, gdzie pianino gra księżycowo,
trzeszcząc, jak rozklekotany flet, w który nie mam już sił dąć: flet Apollina.
Że żagle w niczem nie przypominają ptaków (chociaż twierdziłem inaczej)
tutaj na tem jeziorze zmierzchowem, wierz mi na słowo;
robotnicy bladzi idą na piwo, bezradna jest dziewczyna,
a nocami drzewa szumią, jak wszędzie, w rozpaczy.
A jeśli myślisz jeszcze, o, silny Hjalmarze,
że tu, w cyrku wędrownym, wielce romantyczni
siłacze do przetrwania dodają otuchy:
o, nie! pod plaskającemi płótnami na wichrze
stracisz ostatnie złudzenie, mój druhu,
gdy dojrzysz ich wargi zaciśnięte w torturze: bo tak walczyć musi atleta!
I ja tak pragnę sprostać w blasku metalicznym
reflektorów — wizji codziennej, co mnie przerasta,
gdy, o ucieczce myśląc, samotnie się trudzę.

Hjalmarze! pijesz whisky w barze portowego miasta,
jak w kinie, wdychasz słony wiatr, pachnący tranem i przestrzenią.
Ale ode mnie odeszli ludzie. Moja miłość do świata nie jest prosta,
a słowa te, to groszaki jałmużny, co już nic nie zmienią.
Wybacz dziś, że do ciebie piszę ja: poeta.



PISZĘ Z LIPSKA

Przyjacielu daleki w dalekiej Warszawie!
Jakiem słowem powiedzieć, żem szczęśliwy prawie
Bez ciebie? Ulic szarość, drzew smutna zieloność
Rumieńcem oblewają słowa, które płoną,
I, jak ptaki niechętne, nad miasto im obce
Wzlatują, by powrócić. O, tak, tyś jest chłopcem:
Wszystkie miasta i drzewa i ptaki sekrety
Tobie jeszcze zwierzają najczulsze. Poety
Strzeż się! Serce jego spalone na płomień.
Kiedy miłość do świata wyzna, wraz podpowie
Zdradę. W tem mieście pokonał olbrzyma
Chór. Tu-m szczęśliwy. Bowiem ciebie niema.
Więc nie myśl, że me słowa służą tylko tobie,
A kroki te bez celu. Kiedy dłonie obie
Ponad pomniki chwały i śmiertelne kraje
Nie tobie, ale widmu wieczności podaję,
Tą wargą, z której oddech odlata, ślubuję,
Że czuję za tysiące. — Bez ciebie nie czuję!

Listy, pełne wybiegów, jakby dla zabawy,
Piszę znów, proch przed tobą i cokół twej sławy.
Poezja — czyż pamiętasz? — podała nam ramię
Pod cieniem tamtej wiosny. To nas obu łamie.
Tedy dziś jeszcze mową wyznaję zawiłą,
Żem z obu śmierci bardziej gorzką obrał: — miłość.



ELEGJA NA VADUZ

Liechtenstein! O, jedyny zakątku na świecie
Romantyczny! Jak w ojczystym zapadłym powiecie:
Pełno nieuprzątniętych pośród szyb pajęczyn,
Tu, w lochach, o księżycu, napewno ktoś jęczy,
Szeleści łańcuchami, za sobą je wlecze,
Jak w młodości, gdy-m czytał Walter-Scotta. Leczy
Czas ponoć rany dawnych pięknych umiłowań,
Lecz zawsze jeszcze serce drga, gdy dzięcioł kowa,
Znużony-m, a znów młode drży serce człowiecze.

Więc to tutaj? Wśród zdarzeń widmowej zamieci
Cóż prócz przędzy zostało pajęczyn, rupieci
Z dawnych marzeń? Prócz garści, którą ważę, prochu,
Prócz echa, co przedrzeźnia, że nie zdołam kochać
Piękna świata? Że ono raz jeszcze przerasta
Siły wzniesione serca, kiedy-m uciekł z miasta,
By uciec sobie? Iż napróżno dyszę
Krwią, którą ono tłoczy, w słowach się kołysze,
Za każdym prostym krokiem nieznacznie się skrada,
Iż wstaje w czarnem oknie nieczekana blada
Twarz księżyca sądząca, bym znów zastygł w ciszę?


Pozwól westchnąć powiewem, zanim zgasisz oczy!
Spójrz, kiedy dzień opada, wślad poza mną kroczy
Cień drzew. Gałęźmi gościnnie szeleści,
Do spoczynku zaprasza, jak w starej powieści,
I pod dębem raz jeszcze drżącemi rękoma
Łamię chleb. Trzeszczy w zębach ta razowca kromka,
Zbóż dookolnych plony. Popiję go mlekiem,
I drogi się rozłożą, białe i dalekie,
Osnute sinym pyłem perłowe winnice
Nad popielate zmierzchem i mleczne ulice
Chłód, miły sercu, rzucą na tę jedną chwilę,
W której, spojony z ziemią, nie zapragnę tyle
Jej, by wreszcie odpocząć. Oddaloną burzę
Wdychając, widnokręgiem teraz się nie znużę
I w podzięce ku ziemi sennej się pochylę.



GHETTO WIEDEŃSKIE
Poza wąską, szarą, zamuloną rzeką, która was odgradza, przegradza nieprzekraczalnie, dzieli na zawsze, jak najtragiczniejszy wyraz świata: „nigdy!“;
za tym potokiem wspaniale - barbarzyńskiej rozpaczy, zwolna cofającym się wstecz, ku praźródłom, zasypanym okropnym gruzem tysiącleci,
(a przez most z obcych dzielnic miasta huczą na motocyklach przestrzeń gwałcący, silni optymiści, w szkarłatnych koszulach, z różą między zębami, lśniącemi, połyskującemi wilczo):
na placu świątecznie wymiecionym szarą miotłą pustki;
pośród kwiatów zalęknionych, jaskrawych, o barwach paschalnych;
między parasolami siwobrodych patrjarchów, kupców przygarbionych w czarnych, zbyt wielkich, bezsilnie - owisłych kapeluszach;
lichwiarzy o źrenicach, rozjaśnionych iskierką przebiegłej radości, o nosach mięsistych dojrzałej bulwy;
nosach, opadających drapieżnie na wargi wydęte lubieżnością;
wśród ostrego zapachu cebuli:
plączą się paradoksalne gołębie
i podfruwają w trzepocie ku palcom żylastym, wykrzywionym podagrą, cierpliwie,
bez przerwy, nabożnie, przeliczającym pieniądze.



KASSEL

Pośród marmurów i krzewów, których aromat bije,
dusznych kwiatów jaskrawych, lśniących strzyżonych bukszpanów,
wiatr na łące zdziczałej chyli trawy pochyło,
a one nagle ciemnieją, jak wargi przed pocałunkiem.
Znowu cisza. U sztachet, złoconych szpiczastych grotów,
zefir w wątłej melodji plącze płoche girlandy,
w locie listki gubiący i pęki luźnych stokroci,
o szyby stuka pałacu, oczekujące Aurory.

Przechodzę aleją, szczęśliwy! Na omszałym cokole
Amor, nad rdzawym basenem strzegący zamarłej fontanny,
uśmiecha się dziwnie i palec do rozchylonych usteczek
wznosi, nabrzmiałych słodyczą, przekorny, prawie mówiący.
A dęby, gdzie wicher północy i chmury, wzdęte scenicznie,
gniazdo wiją dostojne, wtórują dudniącem milczeniem.



TEATR W NIEMCZECH

Na scenie i na ulicy pukają welocypedy.
O, synu kupczyka,
Pojąłeś córkę oficera,
A teraz ci serce zamiera,
Kiedy się z rąk wymyka.

Święty Franciszek, wykręcony jak drzewo,
Zachłyśnięty miłością człowieka.
Grajek w popękanych lakierkach
Przez blask reflektorów ucieka.

Ale miłość zbyt jest wielka
(zawsze jest jakiś ładny chłopiec nie wiedzieć skąd
o ruchach zbyt wdzięcznych
i jedzą w zapachach perfum mdłe kanapki).


POEMAT
Tu z dalekiego miasta szum już tylko dolata
zdyszany, jak z kotła; a w parku starodrzewu trzeszczą nad głową konary,
gdy na placyku ubitym szczapy drwal rozłupuje, ten muskularny Anioł.
Pęka czyjaś pierś, jak posągu. Wiadomo: gdzie drwa rąbią, lecą wióry.
O, romantyzmie! piszę te słowa, jakby szeptały je duchy,
gdy poniżej płachty zielonej, tuż u burej chmury,
słońce, rozszczepione konarem, blask w źrenice sypie,
że, oszukany, ledwo dojrzeć mogę nasyp
stromy, który w Prusiech zwie się celowo, jak strzała: Damm.
Prostoto! Anglicy pocieszają się przekleństwem: „Goddam“.
Nic o tem nie wiem. Nawet nie byłem w Londynie.
Zapomniał mnie przyjaciel z tamtych stron. — Czy żyje?



MARCHJA BRANDENBURSKA

Chmurno. Puszysto-bronzowa
kora, jak futro niedźwiedzia,
który łapą w dziuplę omszoną
po dzikich pszczół plaster sięga.


Szaro. Szuranie liści,
jak szmer kołowrotków drewnianych;
dziergają płótna grube
kobiety przetowłose!

Chłodno. Rude gałęzie,
jak drzewce mocno ciosane,
jak groty z ostrzem stępionem,
dźwięczące w wrzasku ptactwa!

Dęby. Starce dostojne
z rozwianą na wichry północy
brodą, skrawą i groźną,
łagodne i już zmurszałe!

Nad jeziorem wzburzonem przystaję
pod tysiącletniemi chmurami,
o tatarak potykam się bury,
jak o włócznię rdzawą Wenedów...



AMSTERDAM

Przyjdź-że raz jeszcze, chłopcze pięknolicy,
Na Nieuwe Hogstraat, w żydowskiej dzielnicy,
Stań, głowę pochyl, i posłuchaj srebra
Melodyjnego dźwięków z sczerniałej wieżycy.
Nim zsiniałe źrenice nakryją powieki,
Tę lipę starodawną i kanał daleki

Ujrzysz, wargi wilgotne i ramiona smagłe
Rozchylisz, abstrakcyjne, gnane wiatrem żagle,
Sunące nad czeluścią żałobnej ulicy,
Skąd bije odór tłuszczu i zamorska febra.
Tytoń ciemny i kawę wonną w tej stolicy
Sprzedają, lecz okręty rdzewieją w przystani, —
Tułam się, jak Spinoza, powracam z otchłani,
By w oczach martwiejących ujrzeć trójkąt nagle.



SKRYTY SENS PEJZAŻU

Woły w jarzmie pod kabłąkiem
niebios ciągną worki, z białym pyłem drogi mieszając mąkę;
nie słuchając terkocącego motoru samochodu,
silniejszego od serca, pochyl się, wybladły,
ramionami nad mrocznem jeziorem; pełnemu czułostkowości
gąszcz rozchyla magja ciemno-zielona,
a pojedyńcza kropla rosy nad leśną mogiłą oświetla wiele
lśniących słów..



VILLE-FRANCHE
Gdy odczytuję błahą nowelę Sienkiewicza, wspaniałego stylisty,
(Pamiętam te zielone tomiki, kradzione i wertowane na pluszowych fotelach o zbyt wysokich poręczach),
Wspominam na nowo: Ville-Franche.
Dzisiaj powiedziałbym chyba: w girlandach gór, gdybym, posłuszny modzie, nie podrwiwał z sentymentalizmu,
Ale każde przypomnienie — to, co zostaje z realności — jest czułe przez swą daremność.
Jeden pancernik, czarny i lśniący: „Patrie”.
Odbijało się łódką, lekko kołysaną przez dyszące fale,
Ponad żelazną ścianą przerzucano drabinki,
A flagi na masztach trzepotały wesoło.
Marynarze z podkasanemi na grube i czarne ramiona rękawami
Oprowadzali po pokładzie, pokazując z uśmiechem działa.
Dotykało się ich ostrożnie, jak zwierzęcia,
I przeczuwało podróże, które miały zakończyć młodość.
Nie wiem nic więcej o „Patrie” ponad to, co jeszcze pamiętam,
I nigdy nie dowiem się imienia prawdziwej ojczyzny.
Ale dość symbolizmu! Chciałbym tylko pokazać, że pluskały się ryby,
I dna nie było widać poprzez czarne bałwany.


W SZTAMBUCHU
Przejeżdżam Metz. Zdaleka oglądam katedrę. Wspominam Bazaine’a.
Lecz tu jasnowłose panienki czytują jeszcze Oktawa Feuilleta,
którego heroiny brną przez śnieg w długich trenach.
Ach! cóż za wzniosłe nazwy: Lotaryngja, Alzacja,
jakimż zielonym chłodem powieje wspominana Mozella,
a drobnomieszczańskiej prowincji nie zdziwi się trzydziestoletni poeta. —
Lecz wielce jestem znużony. W polskim ogródku przekwitła akacja
oddawna. I nikt mnie w ojczyźnie nie czeka.



NANCY

Znów we Francji. Obco tu żyją.
Piszą listy na blatach,
Blagują. Porto piją.
A miłość tu jest taka:
Siedzą. Godzinami milczą.
I uważnie grają w tric-trac’a.

Na prowincji, w katedrze, poczułeś się święty.
Deszcz skrapia drzewa (jak wszędzie) zielone
I rokokowe cudne monumenty.
Wrony kraczą. Idź „między one“.


Paryż.
I
PARYŻ JESIENNY

W młodości! ach, co mówię: przed dwoma jeszcze laty
Wzruszyłby mnie ten widok na stolicę świata,
Na jej dachy wyniosłe, szyfrowe i srebrne,
Na morze dachów, jak fal skamienionych,
Żaluzje staroświeckie i zdaleka bledsze,
I chmury błąkające się pośród kominów nieruchomych.
Pasma dymu, chwiane czyjemiś ustami na wietrze,
Ustami, których niegdyś byłem spragniony,
Miłością nieziemską zatruty.
Ale tutaj połóż kres, tutaj
Wstrzymaj się u kraty
Okna.
Serce twoje tyle jest starsze, pokój jemu!
Wkrótce dachy poczną moknąć
I lśnić o wieczorze, podobne oku czarnemu,
Ślepnącemu od łez.
A w dali zygzak, którego nie czekasz, znak krwawy,
Pragnie cię zbudzić do młodości! do uczucia! do sławy!
Że ważyć się będą, jak liście wilgotne, znów niecierpliwe słowa.
Gdy się wychylisz: trawy suche na wietrze
Przez jesienne najczystsze powietrze
Chwieją się... Przecie możesz raz jeszcze spróbować.



II
WIECZÓR W PARYŻU

Wszystko jest dobre
Miasta po których błądzisz pozbawiony wiary
Pachnące cedrem szelestem gazu mandarynkami
Płaszcz zamyślenia jak szara chmura
Miasto łagodnej oddali z wieczora
Perłowy brzeg morza w trąbce dłoni
Spływają u stóp bałwany gnane oddechem
Za mgłą łez nie ujrzysz wielkich oczu okrętów
Jak ryby łagodne krążą oczy po fali
Po napiętych niebiesko linach nerwach gnanych pośpiechem
Strunach stalowych drgających piosenką żelazną z wieczora
Muzyko! Zegar cyka i gaśnie
Jak blada latarnia zielono
Powracasz pijany Wszystko jest dobre
Wieczór zapadający się zwolna jak kielich kwiatu
Widzisz ostre zarysy wskazówki zabójczego zegara
Gdy łagodnie jak matka morduje realność



III
PODEJRZANA ULICZKA

Naga tancerka, czyżby z bronzu? Pusta
wewnątrz, odlana! Och, zarys jej w lustrach,
pokrytych mgłą. Na ułamanym marmurze konsoli
powykręcane bibeloty, strasznie! Powoli
przemieniają mnie w widmo! Zapatrzę
się w blask naftowy lampy. Na teatrze
pocznie się dramat rzeczy grać. Dekoracje
przemień. Uciekaj póki się nie zbudzi
ich wrogość, przestrzeń obca, raz na zawsze
dopóki nie uwięzi, między ludzi
idź!
W czapkach na bakier, tak miękkich,
jak gołąb, w szalach barwionych, barwnych, z głębi
akordeonów, na prostych stołkach, przy blacie
nagim: a na tej desce plama,
głęboka czerwień. Nie krew to, likier! W dramacie
krwi niema! Humor, pięść, łuna różana
nad miastem szarem, róża u apasza
w klapie, tłuczone szkło. To uliczka nasza,
gdzie powracamy w zachód malowany
złotem nad Sacré Coeur, jak w bramy
szczęścia, gdzie powracamy zawsze.



IV
PARYŻ-TRIUMF

Zamiast wedrzeć się przemocą
Do pałacu z różu szarego i mgły
Za żaluzje gdzie skrywa się szczęście i kłamstwo
W jesienny dzień płynący: klęknę
Łagodnie uśpionym leżeć
Na chłodnych płytach bazyliki
Serca Jezusowego ponad nią
Dymy się ważą jak sztandar
Wzywający ptaki do odlotu



V
TRÓJKĄT SZCZĘŚCIA — TO PARYŻ
Miasto ze szkła
z żelaza z kwiatów z betonu z różu ze szronu
Kelner w spękanych lakierkach
pod takt nieprawdziwej muzyki
Deputowani w bawełnianych rękawiczkach
drepcą Deszczyk kropi
Przed mostami pochylając kominy zwolna przejeżdzają parowce
Wielki przemysłowiec wraca do smrodliwego hoteliku łacińskiej dzielnicy
Na rzece zamulonej wyładowują kamienie
To jak me serce ciężkie którego nie zmienię
Dzisiaj w dzień mglisty wspominam ze szczęścia mnie boli
Zdaleka widzę różowiejący obelisk
Jak w mieście garnizonowem pod kryjącym się księżycem
łypają białkami żołnierze
W białych rękawiczkach z ciężkim karabinem mierzonym krokiem
ront tam z powrotem
Banici
zużywając resztkę sił
jeżdżą konno po opustoszałych alejach
O ziemio! Melodjo bez złudzeń!
Pies dziecko gramofon — to trójkąt szczęścia
Latarnie we mgle
Aureola
jak srogi ból wniebowzięcia



VI
PORY DNIA — PARYŻ
Gdy naiwnie słucham Chopina
chleb poranny chrupiąc
co niedziela gra trąbka zwołująca wartę
w przedsionku parlamentu
Uśmiech na wargach rozkwita róża o sercu z djamentu
jak lśniący miecza błysk aureola
nad głową posągu


Liryczne opryszki w zaułkach
wyciągają torebki amerykankom
a za zwrot żądają pocałunku
(Dlatego reemigracja
nie od giełdy zależna od sentymentu
przekracza wszelkie nadzieje)


Na głowie Republiki z ślepego kamienia
stroszą się szare wróble symbol zwinnie brudząc


Na oknie cień mój w słońcu
zasłuchany w niebo zielonkawe
w najczystszy skrzypiec ton posłuszny gwiazdom


W południe farbą cuchnący murarze
przechodzą białe ślady stóp na brukach
jak apostołów
nałożenie wapna
każde pociągnięcie pędzla jest wezwaniem do nowego porządku


Poprzez ekran zachwytu oglądam ludzi
ich ruchy usta we mnie rewolucjonista się trudzi
przeszywający cienie płomieniem
Ptaków lot na powietrzu dżdżystem
nad Panteonem jest jak głos elegji


Ciepłe na dłoniach łzy oceany słone
łez przez źrenice złote zadziwione
ryby płyną
na widnokręgu żagle się kołyszą
na błękitnej emalji powleczonej martwem złotem


W szlafroku różowym na balkonie
kobieta ponad ubogim ogródkiem W święto
żółte niebo przedmieść gryzie jak chlor


Na rozmokłej grudzie urlopowani
uderzają piłkę rakietkami
Szybkobiegacze o wysmukłych nogach
Z za drzew bieleją dziewczęta
z poza drzew ciemniejących oplecionych w bluszcze
palce widm


Zmrok granatowy długo się ociąga
jak śmierć kropla o migdałowym posmaku


Zamknięty w mętnem olbrzymiem akwarjum dnia
wszędzie natykam się na zielonkawych sobowtórów
każda twarz powleczona fosforem
gaśnie jak zjawa o sinym świcie
Nierealności! i ten czar okropny
który mnie chwyta unosi i dławi
jak szczęśliwego topielca


Gdybyż nie samotność
jak łatwy i mały świat


„PARYŻ” —
Karolowi Szymanowskiemu,
wielkiemu europejczykowi.
1928 — 1932


III
Elegje symboliczne.
WIDNOKRĘGI
„Je deviens un opéra fabuleux.”
(A. RIMBAUD)
I

Niegdyś szło się ciemniejącą miedzą przez rudziejące rżyska; u boku starszy towarzysz z rozwianą czupryną; u nóg plątały się pojedyńcze źdźbła. Wyżeł naszczekiwał i migał, jak cień, w fioletowej kapuście.
Potem stawało się w wielkiem oknie bawialni i o pierwszej gwieździe mówiło się w park rozlany, gdzie półokrągłe bielały koleiny pojazdów i breków, o spojeniu się niebios i ziemi, o ich uścisku bezmiernym, o całości.
Podpatrywały nas krzewy leszczyn, gęste i szeleszczące.
Nie będzie już takich zachodów, kiedy na złocistym skraju horyzontu spłonął siwy samolot, jak bomba, nadziana słomą, jak chochoł, rozdarty wiosną przez karminowe róże.



II

W tem czarującem zdeprawowaniu pochylasz się nad filiżanką i, jak w gęstem jeziorze pozłocistej smoły, widzisz krągłe kolce gwiazd: to źrenice odbite w herbacie. Wyglądają z dna, niby pyszczki rybie, łowiące wietrzyk wieczorowy, pełen aromatu wschodów, i przez czerniejące zmarszczki w mocnym wywarze ledwo chwytają palce, drgające, jak grzbiet konia na pustyni. Rozwiany burnus drży i trzepota na tle różowo-pustem, śpiewa napięta cięciwa, wsparłeś się w bok, jak emir, i zawodzisz gorzką, hulaszczą, natchnioną piosenkę. Wory pereł dźwięczą po brukach Bagdadu, rumaki tanecznie stąpają po różach, baseny zielonkawe chluszczą, dotknięte przez stopy smagłe, zmąca się młodość.
Na bardzo mrocznem suknie szukasz dłonią, drżącą niecierpliwie, łańcuszka filigranowej roboty; ale to już jest w szwajcarskiem sanatorjum i czas biały kitel nasunął na patrzące oczy.


III

Wzdłuż rzeki iść, która zwie się... która zwie się... niechaj będzie: Narew. Aż do mostku, omszałego zielono, rzezanego biało; belki brzozowe próchnieją z roku na rok, co raz szybciej przechodzisz po nich aż pomiędzy rdzą rumianą zarosłe sadzawki, pachnące świeżą zgnilizną, jak rozpłatany karp. „Pan Aleksander spóźnił się! — To dobrze. — Ale już przedziera się przez krzaki, w kaszkiecie, jak dwurogi faun. — O, uciekajmy!“
Niezabudki rozkwitły chabrowo, kryją się drobne olśnione oczy. Olcha dygoce, nad strumykiem dzikie i cierpkie konwalje; nie puszczasz nas, mostku, i tu siądziemy nad strugą, łoziny pleść, jak w staroświeckiej piosence:

„Siądziemy, prości, dłonią w dłoń
i gwarzyć będziem o przyszłości..“

Aż wygoni nas, zarosłych wonną macierzanką i chmielem u płota, gong, bijący miarowo, jak w skroniach krew. I pójdziemy przez te drzwi, które otworzą się w nigdzie..


IV

Duszo miasta!.. Wstanę z ponad listów, przesypywanych piaskiem, z pomiędzy płonących kandelabrów. Straszy w chłodnej sieni, gdy zstępuję po stopniach stalowych i kruchych. Tam, do szyby, przylgnął jeden listek, deszczem zielony, drobny, jak ciepłe wnętrze zamkniętej dłoni. Przejrzałem najskrytsze tajemnice prostych słów! a tyle pięter przede mną, tyle pięter.. Niematerjalny, jak człowiek ze szkła, szaleniec, nad którym trzepoce czarny sztandar anarchji, wyciągniętym palcem, poomacku, dotykam zimnych tabliczek. O, żałobna czułości, rozdarta przez szyby dzwonne, czekasz zgłoski, która zapłodni łono puste w wilgotnych ścianach, ociekających od łez stuleci; czekasz poronienia cudu. A na ramionach czujesz migający cień; ściga, jak płomyk gazu; jak pisk myszy; jak pajęczynowy dotyk niebytu; jak jęk i śmiech szatana.


V

W najwcześniejszych latach demon podszepnął ci: życie wolą do obłędu; było to w pół-ciemnej mansardzie, przez okno promień ukośny załamywał się w lustrze, przed którem stała dziewczyna — Klotylda, Pamela, czy Sylwja? — w perukę wpinając różę. Nad pochyłym dachem, gdzie działa się ta miłość, wirowały gołębie, i w aureoli tej prędko twą zmęczoną od ironji twarz ukoiła ciepła kobiecość.
Panie Sylwestrze! przez śnieg, gdzie ciemniały i jarzyły się ślady stóp, jak stygmaty, wracałeś do huty szklanej, gdzie czarni i piękni w bluzach niebieskich robotnicy żonglowali bąblami płynnej materji. Była to forma ostateczna, lotna, jak dyliżans, z którego wychylała się Elwira ku ludziom zmierzchu; jej to — złotej wagi sztuki — szukałeś, patrząc wieczorami przez księgi, jak przez panoramy. Lecz aleksandryny wyrastały, jak sztywne sztachety oleandrów; powracał smutek nicości, niepoprawny i bezpłodny, jak Eros; krzyczące żelazo maszyn zabijało uśmiech i zamieniało go w chemję; a nad umarłemi horyzontami zapadało słońce, czarne i groźne, jak wielki cham.



VI

Na powietrzu czuję zapach krwi: niebiosa dżdżą ołowiem i siarką, taplą się czarne dziury gleby, jak wtedy, gdy przeora je wichr wiosenny. Wargi Oceanu podpływają, jak rosnąca przepaść, i toczą głazy krągłe i złowrogie, jak słowa: to kule, nalane ołowiem, w pulsie ironicznym przestrzeni, w hymnie, w śpiewie żywiołów. Myśli, spętane klamrą woli, wydzierają się przez strzaskane drzwi widnokręgu i na lody, chmurne, jak zdruzgotane kolumny, między foki płaskonose dążą, jak prostacki genueńczyk, niepokalany Kolumb, admirał wielkich mórz.
W tej Apokalipsie mam otwarte serce, naprawdę dalekie oczy, jestem czujny; szarpany przez wszystkie jędze, włócząc płaszcz triumfalnie i żałobnie przez wody, jak Gog i Magog, naginam się słuchem w tę noc gwiezdną, wyjącą i podniebną. Szklana łopata blasku rozwala niebiosa, jak wniebowstępująca winda. W mdlącym zapachu skór — zwierząt, zarzynanych żywcem — w pryskających meteorach, gnuśnych i dusznych, jak poranki, w mowie aniołów, pośród trumien pływających, jak rozchylone chaty na zbełtanej zieleni: powracają słowa, przemilczane od tysiącleci, a w każdym jarzy się kropla krwi, jak w łamliwym krysztale.



VII

Miasta: te stacje męki!.. Ballady strasznych domostw; cicho cyka tam czas, serwetki strzępione we frendzle: na wilgotnych pościelach przelewają się soki z ciał do ciał. W smrodzie śledzi rodziny lęgną się, jak pluskwy; ludzie z wargą zajęczą, ludzie z wolami, tyją, jak topielcy. Puste lustra zaludniają ciemności; staruszek kędzierzawy, jak szary pudel, w zapachu farby drukarskiej, w chłodnej woni mydła i w mdląco-ciepłej skóry juchtowej, wsparty na kiju, jak Pan Bóg, oddaje się liryzmowi picia herbaty. Obok wędliniarni, pośród różowych jęzorów mięsa, drzemie w wannie nieruchoma woda z zielono-gnuśnej żelatyny; z szumiącym gazem nad głową, w zimnym korytarzu, pod oślepłą twarzą zegarów, w odorze kalafjoru i ubóstwa, stłoczeni dziecinni egzaminowani: „Zgubiłeś sprzączkę, Alfredzie?” — „Ślizgawko, ślizgawko!” — „O, sekretarzu!”
W śpiewającej na rogu kawiarence siedzi zapuchnięty Balzac nad misą owoców; gorycz orzechów pali język; na lśniącym dymniku złamany kawałek światła: to zaręczyny księżyca. Furkocą mu przez źrenice jaskółki, jak listki białodrzewu fruwające. Zatopić oczy w perspektywach dalekich, dalekich drzew..


VIII

Inne grody: jak lśniące stalowe pługi w wilgotnych, przekopanych grudach; jak plamy zieleni na czarnoziemie; jak kałuża na glebie, lustro czarno-pomarszczone; miasteczka: siwe dymy nad kościołkami, parujące nozdrza wołów, — taki był dojazd, pełen żalu, do uniwersyteckich rezydencyj!
A tam: gazony wokół budowli z brunatnej cegły i białe kwiaty azalji: najwyższe piętra w ostrołukach pod gnatem sczerniałym rozchylają się wesołemi okienkami na pstre rabaty z poza muślinowych firanek. Gdy wytężysz wzrok, dojrzysz cień halabardy. U stóp wzgórza, gęstego od dębów i buków, arkada mostu pożółkła, nad nią rycerz w zbroicy z piaskowca, i przewala się pianami wspaniała melodyjna rzeka. Noc, jak kopuła, szlifowana mieczem, księżyc — on, jedyny! — i miljon gwiazd, zatopionych w milczącej szmerem fali.
Inne, o, Byronie, wyrastające z topieli w srebremdzierganym płaszczu Inkwizycji — Cordoba, Toledo, lub Wenecja — z oślepłego lapis-lazuli, jak przygasłe klejnoty modro-malachitowe. Tu: dnie, jak tarcze zegarów bez żelaznych wskazówek; tu: godziny, jak leniwy potok, jak śmiertelny ruczaj, jak chłód eteru; tu: dziryty dźwięczą o marmury, spłókiwane, szczerbione przez deszczowe strugi; tu: chłopiec - idjota, przebierając palcami, przygrywa na flecie i umiera z grymasem pobłażania, jak w pianie łabędziej, w pościeli kochanki. Przewertowałeś te bezpłodne foljały mądrości, księgi, w żelazo zakute i szafir, beznadziejności świata; masz oczy fosforyzujące i żółte, jak u żbika, palce białe, stworzone do pieszczot i mordu.
I inne: powstające szybko, jak śliskie grzyby; płynne szare krople wiszą na drutach telegraficznych nad wapnem, zaprószenem ziemią, jak krem śmietany kasztanami; pod popielatym obłokiem lipy zielenią się majem, wschodzi jutrzenka nadziei, tramwaje ruszają same, nagle, jak anewryzm. Jesteś zwarjowany globtroter, w kraju nieosiągalnym i nowym: w kraju podsłuchanych rozmów na ulicy, na różowym, jak świeże masło, bruku kojącej pospolitości. To zakwitają kamienie, w żółtych butach świątecznie kroczą gentlemeni, staje się wszystko, co wspominasz.
I inne, jeszcze inne..


IX

W tym ciemniejącym korytarzu szumiący błękitnie jęzor gazu; z poza złoconych wypukle ram — przez wpół-rozwarte ciężko dębowe drzwi — posępne i nastroszone, niedołężnie kładzione, lśniące i kleiste portrety. Poza geridonem i konsolą igła wetknięta w krosna, w kwiaty barbarzyńsko-wschodnie, wpół-wykończone. Ten zegar ze stiuku, gdzie girlandy wieńczą dziewoje o łonach falujących, pamięta oblężenie Paryża. Rachel, w purpurowym płaszczu z włóczki, otyła i przegięta ospale, wygląda w podwórko ku drewnianemu gankowi, wijącemu się, jak zewnętrzna przybudówka, w półkole, gdzie ukazuje się wysoki lokaj o srebrniejących skroniach: na tacy w rękach, obleczonych w bawełniane rękawiczki, rozdygotanych z pośpiechu, widnieją wielkie esy-floresy. Pod kominkiem, udającym marmur, gdzie ułożono szczapy dla ozdoby, pod zwisającą kotarą bordo, w pół kunsztownie upiętą, w tym rozległym salonie o cieniach, skulonych po kątach za lustrzaną szafą, dziadek stryjeczny przykłada do ucha złoty zegarek - samograjek z Lipska; tiurli wątła melodyjka w subtelnym, w dokuczliwym zgrzycie werka; inicjały na cienkiej kopercie.

„Maurycy!“
„Izabello!“
„Wiesz Fifi..“
„Zaczekaj-no, opowiem dowcip..“
„Fi-donc!“
„Mówił-mi na giełdzie..“

Jest piękna w lokach i zbyteczna, jak spłowiała minjatura: z poza szelestu falban i odoru paczuli, słychać z kantoru, jak przekładają postawy sukna i suchy szczęk gałek rachunkowych. Jest jeszcze w głębi, za rdzawą sztachetą, zrudziały basen z odłupaną Najadą, ku któremu, gdy zapalą świece w dźwięcznych kandelabrach, wygląda FAMILJA.
... Szary uśmiech niebios, jak zasmuconej konwencjonalnie Madonny. Płaty śniegu, po brzegach siwiejące fioletem, jak zziębnięte wargi, limfatyczny krajobraz więzi. Jeden jedyny czarny przechodzień, — jak wiatrak osamotniony na widnokręgu. Roztacza się za mgłą, za mgiełką, krajaną nagiemi gałęźmi, obszar opustoszałej przestrzeni: chmury powszednie, układane w kształty przez widma, sino-ciche niebiosa, dziurawione przez wietrzyk przedwiośnia, ziębiący do kości, — gdzie, dygocący, nie wnijdziesz nigdy.



X

Ach! lata, pełne podstępnego wyboru, te pory wiosny wczesnej i przebiegłej zadumy, kiedy znużenie w usypiającej monotonji drobnych kropel deszczowych, lśniących pojedyńczo na czarno-oślizgłej szybie, za któremi latarnie, budziło rozkosz i niewiarę! Umiłowanie wątłości, skłębionych siwych mgieł w kotlinach poranku, i wichru, powstającego kolumną piasku w brutalnej otchłani, która nas śni! Scenerjo! pod zawartą przyłbicą, nasuniętą na lice, szparki źrenic; godziny, drążone kule szklane, grzechocące po polanie, wibrującej ziołami i próżnią; ostokrzewy zdmuchnięte i kłójące, jak żądło losu, nieśmiertelniki; biały krzak cierniowy, rozdygotany przez furkot ptaka, kiwający się, jak buddyjski bożek. Dnie fanatyczne, pełne szczęku przyszłości, jak zawierających się żuchw; „wiszące ogrody“; ulica, przy końcu której — szarej i gładkiej — zduszony okrzyk Apostaty: chargocące a — aa!
Spokój. Dobroć zakwefiona przechodzi przez pokoje, ociera się o ludzi, którzy są bliscy, rozwiera okno i chce dyszeć nocą. Tam jest pełnia, olbrzymie powrotne koło horyzontu, słońce wschodzi jednocześnie i zachodzi, nad żelazno - popielatym wiaduktem, po którym oddala się gryzący pióropusz dymu. Pachną bezwonne jesienią fiołki, posągi budzą się do życia, drzewa opadają piórami i gwiazdami, raz jeszcze patrzysz z czujną trwogą w puste oczodoły cudu. Dzwonią pory poetom w świecie struchlałym! Blady, triumfalny, z ściętym grymasem szczęścia na wargach, wkraczasz, ginący w bezechu, w maki niepamięci, na akwedukty..



XI

Powracasz, śmiejąc się; nie szlocha nikt, nawet nadzieja. Nie nęcą narkotyki, wyraźne, jak wyrazy, podróże, jak wypukłe sarkofagi. Już książek nie czytujesz w ukryciu, nie smakujesz owoców, ociekających o świcie. Gdzież serce serc, z którem spoić się miałeś, tętniąc? gdzie trwożliwy sekret twego lotu? Przepastne milczenie, jak głaz; pochód codzienności; gałęzie zakwefione, druty zardzewiałe, w kałużach majowych odbicie dawno zgasłych gwiazd.. Winda zamyślenia, żelazna febra, ścinająca głowę, krwawą na białych goździkach.. Smutne zwycięstwo, śmiech, tyran w liberji, samotność, piastunka przy kołowrotku..
Mały opętany idjota pęta się po zamglonych gościńcach, do sinych dziąseł przykładając fujarkę; oddycha druh twój podczas snu w nocy bezdomnej, jak w opustoszałem domostwie, nocy bezpańskiej, która nie zbudzi cię nigdy; włóczy się tam koźlarek z kąta w kąt i nurza ręce w dymiącej krwi; jesteś skazańcem niewiedzy, wstydliwej dobroci, bezsilnej wierności; szepcesz za tych, w których rękach drzemie czyjś bóg.
Gwiżdżesz, gwiżdżesz w pusty orzech wyrzeczenia, dumając przy oknie. W pogardzie masz mądrość bezwiedną stuleci, sen święty, ląd wygnańców, mosty ze stężałego srebra, dygoty ptaków. Skrzepłe skały, o, tajemnicze głębie powszedniości; prostoto, surowa i szorstka, jak nocleg! I w słońcu gotyckiem twój uśmiech zgrzybiały, a gwiazdy czarne; w narożnym pokoju czy umiesz płakać, może tylko usnąć?



XII

Wszystko ci jedno.. Kułakami nie z tego świata zamordowałeś piękno bezbronne. Za sobą pozostawiłeś: młodość, bladą, jak tafla lodu, kiedy o zmierzchu powleka ją szron; mądrość, tę bulgocącą flachę z tykwy; żagwie, rozgrabiające noc, jak demony; horyzonty, spalane na żużel czarnym wrzaskiem grozy; demokratyczny optymizm: tragedje bezimiennych ludzi; „chińskie piosenki o niebieskiem serduszku z porcelany“; modre rumaki w śnieżnej zawiei; miesiące, jak drążone gongi, o które biją szpony rąk; nawet szorstki szloch oceanów; zachody barbarzyńskie i krew kozła; zabójstwo Prometeja!
Oto błądzą znów pasma reflektorów po domach milczących: samochody dychawiczne łączą się z sunącym cieniem; na podwórzu z dachu rośnie drzewo, jak duch; dym gryzie powieki, a w chodakach chlupoce woda; cierpko pachną październikowe liście, gdy, w tumanach piachu, nadchodzi Ghibli, wicher pustyni, miecąc przed sobą wielbłądy i poganiaczy. Za chwilę: na spalonych przęsłach wklęsłych mostów powstanie Rzeczywistość i na palce — jak na postrzelone ptaki — zwali się młot, który rozstrzaskał czarny kryształ widnokręgów.


XIII

Oto pokonałeś w sobie realność cudu. Powiedziałeś z pokorą — znużony śmiertelnie — niechaj umarli grzebią swoich umarłych: świat jest nowy. Przestałeś tęsknić cynicznie za spokojem minerału, za przeźroczą błogością. Wiarołomny, poznałeś iluzoryczność celów; złudę dróg, zarośniętych macierzanką i szałwią. Zabity przez miłość; szczęście — to katastrofa.
Przestałeś czekać Czarta, wzywać Anioła, dotykalnego, jak ogień. Runęły arkady w zaświat śpiewnego obłąkania. Nie chwieje się ołowiana aureola wokół czoła, georginje już nie są krwawemi nimbami męczenników. Nie wcielisz się — rozdwojony na karmień i roślinę — gdy spłoniesz na stosie, jak Shelley.
Patrzysz na sykomory, które zwarzył pomór i żar, rozkładasz dłonie, jakby przebił je sztylet rozkoszy ponad siły, przesłaniasz oczy powiekami zsiniałemi od czuwania. Oczekujesz — zawsze jeszcze — znaku w tym nadmiarze. Wznosisz pomnik na chwałę istnienia, cokół z mgieł, szemrzący, jak nurt, z którego wyłania się Danae, rozkładająca nogi w oczekiwaniu na złoty siew. Nadziemski, bardzo ziemski! sławisz powtarzalność, powstanie z martwych rzeczy, wiatrak sekund; w tobie, wielkim nieznajomym, otulonym złowróżbnie w płaszcz, dzieje planety od nowa biorą początek. Jesteś samotny i silny ponad mleczną kosmogonją, śmierci kradniesz jej kłamstwo. Drapieżnie spragniony wiosny, uśmiechasz się ku szaremu szałowi form!
I w ogromnej kopule ciszy ramieniem smagłem i potężnem chwytasz już dreszcz słów.



XIV

Pośród lila glicynij, za zielonemi żaluzjami, gdzie wyrzezane jest serce, mieszka się dobrze. Poranki delikatne, ogrody świetliste, w brzęku i blasku zachwycające łatwo, jak romantyczne nowele. Dnie milczące z wianuszkiem margerytek na zadumanem czole. Spokój mogiłek śródleśnych między krzewami głogu i berberysu. Thanatos łagodny o zachodzie, jak aktor z prowincji. Winne grona, triumfalnie obrzmiałe, za leszczyną widne dróżki wśród ciemniejących chwastami trawników, za białym węgłem muru listonosz pośród jodeł, jak duchów, zstępujących do Erebu.
Róże, których nie zerwie nikt; malutki cmentarzyk, przycupnięty, jak wioska, pod murem, z którego w słońcu oblatuje tynk; na widnokręgach omglonych: sine śmigi, powolne i uroczyste; czarna śniedź porasta kłosy; rozkosz kąpieli źródlanej; logika gwiazd.
Och, gdzież jest oddźwięk nasz w ranek jesienny? Czy na błękicie, w rozdygotanem widzialnie powietrzu, ponad starą strzechą słomianą? Na dolnych piętrach życia pod wartą nieruchomą studziennego żórawia, na pastwiskach, gdzie poprzestaje się na małem w syku pieczonych kartofli, w czułej i obłudnej mądrości sygnaturek w odwieczerz, w skrzypie szprych na rozpalonem wrzosowisku?
Wyszedłeś z podziemi, egzaltowany i smutny, w balladową białość, w dwoistość dni, w tuman zmysłowy, gdzie cisza ścina się w kryształowe strugi. O, przyjacielu umarły, w duszącym dymie, spłókiwanym przez deszcze, w słodkich i słonych woniach huczą nam nad głową magnetyczne burze! Nasze oczy, jasne, jak lustrzany ruczaj, czytają, czytają księgę przyszłości; opadają powieki ciężkie, jak obłoki, i gwarzymy o rzeczach miłowanych jawnie, bez lęku. Wskrzesiliśmy słowa stare, muskamy je palcami ślepemi, jak tulipany. Och, samotność bezczynna, samotność dionizyjska!


XV

Haarlem, o, moja miła: krokusy, gencjany, tulipany! Przenikamy w przestwór, jak do niebiosów, otwartych poza obłokami, w tę drobną przystań, gdzie kołyszą się żagle, śnieżne i rude, jak na talerzach, lśniących niebieską polewą. Idziemy, we dwoje idziemy, w zawrotną bezcelowość, fantazmaty, zaplątane między ręce drzew, zalęknieni, jak dusze książek, zbuntowani zachwytem, z wierszem zamarłym na wargach, jak zmierzchowy motyl. Upał wypija oczy, olbrzymi prąd natchnienia płynie przez palce, usta rozdziera słodki spazm.
Ludzie uskrzydleni, samotni, jak gwiazda. Przez bezwonne fiołki, liście jesienne koloru słońca, przez żywe cienie i myślące rośliny, — przystajemy na progu nocy. Anioły, które mieszkają na innych globach, strącają jabłka Hesperyd. Spływa ciemny sok muzyki wieczornej. O, pięć złotych zmysłów, rozpostartych, jak struny; o, napięte włókna tajemnicy w szklanej atmosferze snu!
Widzisz, moja miła: niebo pęka gwiazdami, jak rozdęty strąk; okna są od zmierzchu błękitno-okie. Im bliżej ziemi, tem ciemniejszy, tem dziwniejszy sen..



XVI

Oto zasztyletowałeś noc, zdusiłeś ją w dłoniach żylastych, jak kardynał przebiegłe swe kochanki. Przytakujesz rewolucji, która, w blasku pochodni i srebrnym gwałcie puzonów, plądruje bezcenne puzdra, kruszy marmury, spleśniałe od ciemno-malachitowych wód. Złupiłeś świat, jak Ermitaż, dystychami, grzechocącemi, jak po posadzkach kule! Splotłeś wrzynające się w palce sznury okrętowe, napiąłeś liny stalowych wiązadeł, przerzuciłeś pomosty nadziemskich konstrukcyj zasznurowałeś usta, warg dotyk, płaskich i ołowianych, jak polerowany nóż, jadem bladym powleczony, — ty, embrio, skulone w olbrzymio opuchniętem niebie, ty, człowiek-gramofon, ty, krzywo-przysięgający nad wodą księżycową grabieżca!
Warkocą tryby werku, jak zardzewiałe zęby stuleci; usypiający szum gazu koloru ćmy wtóruje rozpalonym do biała elektrycznym żarom. W posusze słońca bieleją święte góry przyszłości; o, stożki ośnieżone! Wszelkie substraty istnienia zrzucają skórę, jak chytrze liniejące węże. Pękają blagi z sykiem, jak nakłóte balony! Tęsknota martwa jest, jak gasnący klejnot: wystrzela z niej strzałą złoconą i bielejącą ostra iglica wieżycy, dzwoniąc drapieżnie na alarm! Na zdartych gałęziach rodzą się bolesne ciernie, o które wargi kłuje wiatr, kapryśny wiatr.
Oto rzeczy odwrócone w wklęsłych, pękniętych zwierciadłach z gładzonego żelaza, kwadryga wstrzymana ironicznie w rozpędzie, martwota mechanizmów, elektryczny zegar, bezustanny, jak mózg! Jeszcze wczoraj były tu amfory, toczone krągło, dzisiaj — tylko koło olbrzymie, ślepa bazylika dna bez szyb, legenda o Europie, jutro śmierci. Wchodzisz w oślepłą uliczkę, o, Narcyzie, otruty własnem odbiciem. Tyś machina elegijna, spragniona sobowtóra! Tyś pochylony nad niezabudką wybraniec losu, kamieniejący w głowę Meduzy. Tyś kolumna stężałego płomienia, jak cyprys rozsadzający mozajki.
Tak cię urzekł strach szklanooki, Faryzeuszu! Tak zbuntowałeś się przeciwko kształtom widzialności, daguerotypie wyblakłych wód. Spiskowałeś poezją w zadżumionych miastach, jak Giorgione w agonji. Jesteś — jak Aldebaran, poczwarne zwierzę kosmosu. Uderzcie młotem w czerep! Niech się sypią gwiazdy.


XVII

Raz jeszcze — ostatni — suma, zwarta, jak kosmogonja. Żegnajcie! Wiotkie mgły na jesiennem pastwisku, babuleńka w białej płachcie. Mruczący zielono piecyk fajansowy, pokryty nalotem czadu. Pobladłe elegijnie śniegi nad blaszanemi dachami. Okna otwarte, przymknięte, rozwarte na Ren i jego gwiazdy spadające. Niebo czernieje, rdzawe po bokach, jak mokra stal. Złamano consecutio temporum; żegnajcie! Pręgowane szlabany rogatek. Żałobne ostrołukowe spichrze Gandawy. Dziecko suchotnicze umierające nieporadnie wśród zabawek. Operlone hamaki chmur, jak pętlice tęcz, i kruszce gorące, żyły ziemi. Chłopcy, ziębnąc, przeciągają się z trzaskaniem stawów, niechętnie wstający z łóżek. Człowiek, krzyczący w epilepsji, jak bawół. Szare wróble dziobią nadobnie parujące końskie łajno. Fale nad umarłym okrętem, obrastającym mchem, jak wino w powieści. Mroźny horyzont zimy, zorany gwiazdami. Ciała zroszone potem popielatym o brzasku szarym, podrzucane dygotem drgawek, jak przed skonaniem, źrenice, przełamane konwulsyjnem zachwyceniem; rozłąko! Serca ubogich; płochość słów, skąpstwo wielkoduszności. Smutek pism humorystycznych, tragiczna katharsis. Różowe dziąsła smagłych kreolek, pochylające się nad brzuchami, z pomarańczowym kwiatem w oliwkowoczarnych włosach. Wielki pejzaż falującego stepu, zieleń bezsenna. Rozszerzone nozdrza topielców, ich twarz granatowa i pełna krwi. Czytelnicy gazet, z papierosem w rozchylonych wargach, przegięci anewryzmem. Lustro wieczoru w topieli zgniłej zieleni.. Żegnajcie!
Na skroniach szron męki, złocona blacha tortury. Pęka głowa, jak spieniona butelka miłej udręki, jak orzech, rozłupany z hukiem. Biało i czarno.
Już pod niebem nieubłaganem, przez widne dni, przez jasny wschód, przez skłon, czerwony od łun i sadzy, kroczą — w bluzach, z kaszkietami nasuniętemi na oczy — tytani nowych, prostych ras.

Achillesowi i Tadeuszowi Brezom.
1922 — 32




  1. Przypis własny Wikiźródeł W spisie treści tytuł „Baedecker”





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Marek Eiger.