Strona:Stefan Napierski - Obrazy z podróży.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łobna czułości, rozdarta przez szyby dzwonne, czekasz zgłoski, która zapłodni łono puste w wilgotnych ścianach, ociekających od łez stuleci; czekasz poronienia cudu. A na ramionach czujesz migający cień; ściga, jak płomyk gazu; jak pisk myszy; jak pajęczynowy dotyk niebytu; jak jęk i śmiech szatana.


V

W najwcześniejszych latach demon podszepnął ci: życie wolą do obłędu; było to w pół-ciemnej mansardzie, przez okno promień ukośny załamywał się w lustrze, przed którem stała dziewczyna — Klotylda, Pamela, czy Sylwja? — w perukę wpinając różę. Nad pochyłym dachem, gdzie działa się ta miłość, wirowały gołębie, i w aureoli tej prędko twą zmęczoną od ironji twarz ukoiła ciepła kobiecość.
Panie Sylwestrze! przez śnieg, gdzie ciemniały i jarzyły się ślady stóp, jak stygmaty, wracałeś do huty szklanej, gdzie czarni i piękni w bluzach niebieskich robotnicy żonglowali bąblami płynnej materji. Była to forma ostateczna, lotna, jak dyliżans, z którego wychylała się Elwira ku ludziom zmierzchu; jej to — złotej wagi sztuki — szukałeś, patrząc wieczorami przez księgi, jak przez panoramy. Lecz aleksandryny wyrastały, jak sztywne sztachety oleandrów; powracał smutek nicości, niepoprawny i bezpłodny, jak Eros; krzyczące żelazo maszyn zabijało uśmiech i zamieniało go w chemję; a nad umarłemi horyzontami zapadało słońce, czarne i groźne, jak wielki cham.