Nieoswojone Ptaki/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Nieoswojone Ptaki
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Wydanie czwarte
Data wyd. 1929
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Nazajutrz i dni następnych tryb jej zajęć i życia na włos się nie zmienił. Po paru tygodniach wciągnęła się i wprawiła, a hrabina do niej nawykła i widocznie była rada usługom. Zaczęła ją posyłać na miasto po sprawunki i z poleceniami, powierzać pieniądze i ustne interesy do znajomych. Zdarzało się, że Stankarowa nie wracała po południu do domu, albo czasem przychodziła późno, gdy byli goście u hrabiny.
Gdy raz wpadła o północy wystraszona, bo ją jakiś podchmielony młodzik ścigał, oburzyła się Zarębianka:
— Mogłaby też stara kazać pani sprowadzić dorożkę lub dać własne konie.
Ale Stankarowa nie umiała się cenić i drożyć. Rada była staruszce dogodzić, nie rachowała swego czasu.
Gdy miesiąc się skończył, nie śmiała wspomnieć o zapłacie, a staruszka zapomniała widocznie. Dopiero w dziesięć dni potem przypomniała sobie.
— Patrzcie, to już sześć tygodni, jak pani jest u mnie. Nie wspomniała mi pani nic. Przecie pani potrzebuje pieniędzy.
Odrachowała należność i dodała:
— Naprawdę — mogłybyśmy już ułożyć się na przyszłość. Jabym panią bardzo chętnie chciała mieć na stałe. Mieszkanie i utrzymanie miałaby tu pani i to samo wynagrodzenie, ale pod warunkiem, że pani zostanie aż do mojej śmierci. Nie lubię nowych twarzy i zmian.
— Nie mogę przyjąć propozycji. Mam dziecko!
— Dziecko ma pani! Pierwszy raz słyszę. Gdzież ono jest?
— Panna Zarębianka się opiekuje.
— Więc pani już wdowa?
— Nie, mam męża, ale mieszka w Paryżu! Jest malarzem.
Staruszka badawczo jej się przyglądała.
— To szczególne! — zamruczała i już nie pytała dalej.
Dopiero wieczorem, żegnając ją, rzekła:
— Zapewne mąż pani zechce zabrać do siebie żonę i dziecko? Żałuję, żem pierwej nie znała domowych pani stosunków.
— Mąż mnie nie zabierze! — odparła lakonicznie. — Będę służyć, dopóki się pani hrabinie podoba mnie zatrzymać. Jestem wolna.
— Tak się to mówi, ale... — i urwała, machnąwszy ręką.
Od tego dnia stała się bardziej etykietalną i sztywną i już nie wspominała, jak pierwej, o projektach nadal. Miała też widocznie sporo utrapień, o których pośrednio z listów dowiadywała się Stankarowa.
Regularnie co tydzień generalny rządca rozległych dóbr ziemskich pisywał sążniste sprawozdania, lub dawał zapytania w ważnych sprawach. Listy te kazała odkładać na bok i zbierał się ich plik coraz wyższy na etażerce. Zastawała ją często Stankarowa, stojącą nad niemi, bezradnie, smutnie patrzącą.
Wreszcie na jesieni pan Wichrowski, plenipotent, sam przyjechał. Gdy go lokaj zameldował, staruszka nie potrafiła ukryć wielkiej zgryzoty.
— Poco on do mnie się zgłasza! — wyrwało jej się mimowoli, ale się pohamowała, wyprostowała, i rzekła:
— Prosić!
Wszedł mężczyzna barczysty, opalony, ubrany, jak na audjencję u papieża i, złożywszy głęboki ukłon, rzekł, jąkając się:
— Pani hrabina daruje, ale musiałem do niej się udać po ratunek. Żebym miał adres pana hrabiego, pojechałbym chociaż do antypodów. Tyle spraw się nagromadziło, przechodzących moją plenipotencję, że już nie wiem, co dalej czynić. Jest szczególnie sprawa jedna tak drażliwej natury, że...
Tu urwał i spojrzał na Stankarową. Hrabina zrozumiała i rzekła prędko:
— Wątpię, czy w czemkolwiek pomóc i poradzić będę mogła. Adresu hrabiego nie wiem.
Wichrowski głowę zwiesił i mruknął:
— Piętnaście lat służę, ale chyba wobec tego stanu rzeczy będę się musiał usunąć.
Staruszka wzdrygnęła się i zwróciła się do Stankarowej:
— Moja droga, weź Mietkę i te listy i załatw interesy. Zarazem psinę przespacerujesz.
Zaledwie drzwi się za nią zamknęły, Wichrowski począł mówić cicho, wzburzonym szeptem:
— Proszę pani hrabiny, od dwóch tygodni mam gościa w pałacu — młoda pani zjechała.
— Kto? Ta! — wykrzyknęła staruszka. — I pan ją przyjął — jakiem prawem:
— A jakiemże prawem mogłem nie przyjąć?! To ona mnie wygnać może. Jest przecie prawą żoną i panią, ma na dobrach ogromny zapis, i nikt jej z pałacu wyrzucić nie może! Jest, bawi i rozkazuje. Co mam robić?
Staruszka opuściła ręce na kolana, patrzała posępnie przed siebie i milczała.
Wichrowski, uniesiony oburzeniem, mówił już śmiało:
— Co ja zniosłem przez te dwa lata! Przegraliśmy proces graniczny, z braku dokumentów, które pan hrabia ma zapewne u siebie, straciliśmy sprzedaż leśną i kupno folwarku, który nam jest konieczny dla figury majątku, a który poszedł na parcele. Cała stajnia wyścigowa zmarniała. Interes o fabrykę cukru przepadł — są to setki, tysiące strat. Jeszcze takie dwa lata, a wszystko zmarnieje, i ja nawet opinji własnej nie uratuję — nikt nie uwierzy, że ta ruina to nie wina moja. A ja mam ręce związane. Pan hrabia wszystko sam prowadził, masę interesów zaczął, był tak czynny i samodzielny, że ja byłem tylko narzędziem, bez żadnych praw i mocy. I z taką plenipotencją zostałem. Nie mogłem nic sam działać — a teraz nie mogę nic uratować. Wolę się usunąć, jeśli pani hrabina nie użyje swojej powagi dla ratunku.
— A cóż ja zrobić mogę? Tam nie pojadę — do tej, tej!
— Pani hrabina może swoją powagą wezwać pana hrabiego do powrotu.
— Za wiele sobie pan obiecuje z tego powrotu. Zresztą gdzie go szukać?
— Na to jest sposób. Można zapytać banku, gdzie ostatni raz kazał sobie wysyłać pieniądze. Jeśli pani hrabina pozwoli, ja znajdę ślad — chodzi tylko o słowo od niej.
Wiedział Wichrowski o domowych stosunkach i o tem, że babka wyrzekła się wnuka, nie darowała mu pojedynku, zabójstwa, potem samobójczego zamachu, że wyklęła go i odtrąciła, zerwała wszelkie stosunki, i że tylko ona mogła go napowrót sprowadzić.
Staruszka zapamiętała była — trafił na opór.
— Żądasz pan za wiele ode mnie. Mój wnuk nigdy mi nie był uległym i teraz tem bardziej, moje słowo nic nie będzie znaczyło. Zresztą poco go sprowadzać? On się do dzieła nie weźmie.
— Więc mam znosić w pałacu to towarzystwo?
— Jakie towarzystwo?
— Pani przecie nie sama przyjechała. Jest jakiś Francuz — jeszcze jakiś stary jegomość i dwie damy. Dobrana kompanja. Wysuszają piwnice, biesiadują w portretowej sali, plondrują wszędzie. Groby rodzinne każą otwierać, szperają po trumnach nawet. (Trafił nareszcie dobrze). Ja tam nie wrócę.
Staruszka na wzmiankę o portretach i trumnach podskoczyła w fotelu.
— Idź pan — szukaj adresu! Napiszę!
Odetchnął.
— Jutro przyjdę — rzekł, biorąc za kapelusz.
Hrabina, nie opanowując swego oburzenia, wzięła arkusz papieru i, chociaż nic nie widziała, pisała okropnemi hieroglifami:
„Zgraja paryskich szumowin — z byłą twą żonę na czele — obsiadła pałac w Orlinie. Ponieważ zaś w domu tym żyli dotąd twoi przodkowie i szanowali swe gniazdo, i w grobach spoczywa twój dziad i rodzice, i ja spocząć pragnę — wymagam, abyś przez wzgląd na mnie, natychmiast powracał i plugastwo to usunął, jeśli pozostało w tobie choć trochę poczucia jakiegokolwiek obowiązku i poszanowania dla moich siwych włosów.“
Napisawszy to, hrabina włożyła w kopertę — zakleiła starannie, a potem kazała zawołać Sakowiczową — i, wsparta na jej ramieniu, poszła do swej domowej kaplicy i modliła się długi czas. Niewiadomo jakim sposobem, Sakowiczowa dowiedziała się o nowinie tej, ale w parę dni potem, po zwykłej audjencji ubogich, rzekła do Stankarowej:
— Będą tu u nas znowu okropne historje. Hrabia teraz wszystkich tam pomorduje.
— Kogo?
— A toć ta jego żona zajechała do Orlina. Nie słyszała pani? Wichrowski nie może jej dać rady — i sprowadzają hrabiego. Jezus Marja! Co to będzie! Nie daj Boże takiego nieszczęścia, jak złe małżeństwo. Teraz to już nasza hrabina nie przeżyje.
Jednakże staruszka zachowywała świetnie pozorny spokój. Cały wielki świat wiedział już o nowym skandalu i odwiedzano ją ciekawie, węsząc nowinki. Niestety, ona się niczem nie zdradzała, a przyzwoitość nie pozwalała pytać jej wprost. Upływały tygodnie w zwykłej monotonności i Stankarowa zapomniała prawie o zwierzeniach starej gospodyni, gdy pewnego wieczora, idąc na zwykłe czytanie, ujrzała światło w oknie na prawo, a szwajcar, otwierając jej, szepnął jakimś dziwnym tonem:
— Pan hrabia przed chwilą przyjechał.
Tak już była wtajemniczona w sprawy domu, że się przeraziła tą wieścią i stanęła jak wryta. Nie znając tego człowieka, bała go się okropnie.
— Może lepiej uczynię, nie idąc dzisiaj na górę — szepnęła.
— Pan hrabia jest u siebie i od obiadu się wymówił. Może dzisiaj się nie pokaże.
Poszła tedy. Zastała hrabinę na zwykłem miejscu — przy biurku — stary profesor drzemał w fotelu, pokój tonął w mroku, oświetlony zaledwie paru świecami i żarem węgli z komina.
Nic się w trybie codziennego życia nie zmieniło. Stankarowa usiadła na swem krzesełku, a hrabina spytała:
— Podobno chłód dzisiaj na dworze.
— Nie uważałam, bom biegła prędko. Przepraszam za opóźnienie.
— Nic nie szkodzi. Wieczory coraz dłuższe.
Stankarowa rozłożyła książkę, ale była roztargniona i ciągle nasłuchiwała. Nic jednak nie przerywało martwej ciszy tego domu i samotności tych dwojga starych ludzi.
Upłynęła tak godzina, gdy gdzieś w sali skrzypnęły drzwi i rozległy się kroki po pustych salonach. Mimowoli Stankarowa czytać przestała i radaby pod ziemię się ukryła, byle przy tem powitaniu nie być. Spodziewała się czegoś okropnego — sama nie wiedząc czemu.
Tymczasem drzwi się otworzyły i głos trochę głuchy wyrzekł lakonicznie:
— Bon soir...
Młoda kobieta spojrzała nieśmiało na tego sinobrodego.
Był to mężczyzna wysoki i szczupły — zapewne ten z portretu, ale bardzo zmieniony.
Włosy przy skórze obcięte były prawie siwe, twarz jakby wyniszczona długą chorobą i opalona na bronz — oczy zimne i wygasłe, na ustach wyraz gorzkiego cynizmu i pogardy.
Podszedł do babki i pochylił się do jej ręki. Podała mu ją, jak królowa. Pocałował i dodał jako tłumaczenie spóźnienia:
— Musiałem się po podróży ogarnąć.
— Jedziesz z Orlina? — spytała tak ostrym tonem, jakiego nie znała w jej ustach Stankarowa.
— Tak! — odparł.
— Eh bien?
— Wszystko załatwione według babki woli.
Surowo, niespokojnie, pytająco nań patrzała.
Uśmiechnął się szyderczo z pogardliwem lekceważeniem:
— Oh, pas de morts. Ma cravache a suffi! — odparł, oglądając się wokoło.
Teraz dopiero spostrzegł Stankarową i sekundę wzrok na niej zatrzymał, potem widząc, że babka jej nie prezentuje, ukłonił się w milczeniu.
Profesor się wreszcie obudził.
— Jesteś, hrabio, nareszcie? Widziałeś już, jak ci mole urządziły zbiory?
— Zniszczyły? Ha, to może będzie zajęcie zbierać na nowo.
— Jeśli cię cieszy chów moli, to dużo prościej kupuj stare futra, lub wełnę, i paś je! Przywiozłeś co nowego? Byłeś podobno w Kamerunie?
— Nie, byłem w Szkocji i Norwegji. Przywiozłem tylko żywego psa.
Profesor pogardliwie ręką machnął, poprawił się w fotelu i drzemał dalej.
Stankarowa złożyła książkę i rzekła zcicha:
— Mogę odejść? Może jutro nie przychodzić?
— Owszem! Jak zwykle. Dobranoc, ma chère.
Wróciwszy do domu, zastała Stankarowa niespodziankę — list od męża:
„Ze zwróconych mi pieniędzy wnoszę, że ci się dobrze powodzi. Czyś otrzymała sukurs od stryja? Rad też jestem, żeś mi zdjęła z głowy kłopot o małą, bo moja kasa artystyczna jest bardzo zmienna. Teraz jestem à flot i czuję, że żyję! Modelki, szelmy, są tylko bardzo drogie, i trudno o coś zupełnie typowego. Mam nadzieję, żeś się już z naszem rozstaniem pogodziła i zrozumiała, że to było dla mego talentu konieczne.
Jeśli mi dobrze pójdzie, przyjadę może na wiosnę, by cię odwiedzić.“
Twarz Stankarowej mieniła się przy czytaniu, a przy końcu wzdrygnęła się ze wstrętem. Zmięła list i rzuciła pod stół. Potem chwilę stała jakby przerażona otchłanią nienawiści, pogardy, obrzydzenia, jakie czuła w duszy dla tego człowieka — dawnego bóstwa. Wstydem jej życia się stał, a zmorą — każde jego wspomnienie.
Dziecko już spało, a ona była sama w pokoju, który odnajmowała u Zarębianki — nie potrzebowała ukrywać wrażeń i uczuć. Co będzie, jak przyjedzie? Żoną jego jest! Ma prawo do niej, do dziecka — prawa boskie i ludzkie. Uwolnić ją może tylko śmierć. Jednakże, jak jej dusza wzmocniła się przez ten czas pracy i biedy zwalczanej! Przed pół rokiem możeby rozpaczała, drżała ze strachu, teraz po chwili wzburzenia i niepokoju odzyskała równowagę i znalazła otuchę.
— Ucieknę, skryję się. Będę skąpić, oszczędzać, aby móc z wiosną stąd wyjechać, aby i ślad mój zginął.
I już spokojna poszła do jadalni przywitać swe opiekunki.
— Mam dla pani cud, nie posadę! — zawołała Zarębianka.
— A poco? Przecie mnie hrabina nie odprawia.
— Ale tam dają czterdzieści pięć rubli miesięcznie. Biurowa praca — tylko do czwartej. Wieczory i święta wolne i o trzy kroki stąd.
Piętnaście rubli było kuszące, ale Stankarowa odparła:
— Zostanę u hrabiny. Ludzi tam się nie spotyka prawie, cicho, spokojnie. Zresztą obiecałam jej służyć, póki zechce — i jużem do zajęcia nawykła. Mówiła mi, że na lato wyjedziemy na wieś i małą pozwoliła mi zabrać. Nie, nie opuszczę jej — chyba...
Tu się zacięła i poczerwieniała.
— Chyba mąż się odnajdzie! — podpowiedziała Zarębianka, ale, widząc ponure ściągnięcie brwi, dodała:
— Ej, ej! Pani chyba legatu od hrabiny się spodziewa, bo baba podobno nieznośna piła!
— Przywykłam. Zresztą — niewesołą ma ona starość, więc niedziw, że gorzka!
Na tem się skończyło. Zarębianka nie nalegała.
Stankarowa z akuratnością maszyny ruszyła nazajutrz w Aleje.
Nic się tam nie zmieniło, tylko wizyt było dużo tego dnia, widocznie ciekawych hrabiego.
Ale on był niewidzialny, tylko na progu jego apartamentów, z powagą sfinksa, leżał olbrzymi pies śnieżnobiały, patrzący z lekceważeniem na przychodzących gości.
Przechodząc przez sień do ubogich, Stankarowa stanęła chwilę nad przepysznem stworzeniem.
— Jakiś ty piękny! Nie ciasno ci tu, nie nudno? — szepnęła pieszczotliwie.
Pies raczył podnieść głowę i popatrzał na nią chwilę mądremi oczami, potem westchnął i znowu się ułożył.
Wieczorem, gdy przyszła na czytanie, hrabia siedział w kącie gabinetu, w fotelu, i milczał.
Staruszka milczała także, profesor jak zwykle drzemał. Trudno było o bardziej smutne, nudne towarzystwo.
Wejścia lektorki hrabia wcale nie zauważył, dopiero gdy zaczęła czytać, drgnął na dźwięk głosu i podniósł wzrok na nią.
W ogólnym mroku tylko jej twarz oświetlona była, i on długą chwilę się przyglądał, jakby zdziwiony, skąd w tym domu się wzięła ta młodość, ta piękność i ten głos dźwięczny i to jakieś życie zgoła inne.
Potem wzrok jego zmętniał, zgasł, utonął w próżni.
Nieruchomy przesiedział cały wieczór. Gdy podano herbatę, wstał, przeszedł do jadalni, wypalił cygaro i wrócił, by babce życzyć dobrej nocy.
— Zabierz te listy z etażerki. To są interesy! — rzekła mu sucho.
Spojrzał po sprzętach, szukając.
— Podaj proszę, ma chère. Dobranoc ci! — odprawiła staruszka oboje razem.
Stankarowa podała listy i ustąpiła o krok, aby przeszedł pierwszy, ale on usunął się z lekkim ukłonem i wyszedł za nią.
Za drzwiami nagle się odezwał:
— Nie przedstawiono nas sobie. Pani pozwoli, że sam to uczynię.
Skłoniła się, powiedziała swe nazwisko i szła dalej.
— Pani już dawno jest u mojej babki?
— Pięć miesięcy.
— To niesłychanie długo.
— Nie wydało mi się. Dobrze mi tutaj. Tak cicho!
Popatrzył na nią zdziwiony.
— Lubi pani ciszę?
Skinęła głową.
— Szczęśliwy, kto ją ma! — rzekł.
Byli już na dole schodów. Biały pies na jego widok podniósł się i parę kroków na spotkanie postąpił.
— Jaki on piękny! — zawołała Stankarowa.
— I dobry, co nigdy w parze u ludzi nie chodzi — odparł.
Zwrócił się do szwajcara, który, zdziwiony rozmową, gapił się bezczynnie.
— Okrycie pani podaj!
Skłonił się jej i wszedł do swych apartamentów.
Dnie następne płynęły z zegarkową ścisłością. Co wieczór zastawała Stankarowa milczącą trójkę w gabinecie, jej głos jeden przerywał grobową ciszę; odchodziła, nie usłyszawszy słowa, oprócz pożegnalnego bon soir, ma chère — hrabiny.
Hrabia się nigdy do niej więcej nie odezwał, witał i żegnał ukłonem. Czuła jednak często na sobie jego wzrok i czuła też, że między babką i wnukiem rośnie z dniem każdem burza cicha, pokryta wytwornemi formami towarzystwa.
Nareszcie pewnego dnia burza wybuchła.
Staruszka o południu wyprawiła Stankarową na spacer z Mietką i jednocześnie posłała lokaja prosić na górę hrabiego.
Gdy przyszedł, spytała go oschle:
— Proszę cię, wytłumacz mi swoje postępowanie. Dlaczego dotychczas nie oddałeś żadnych wizyt. Tak może zachowują się w Australji, skąd wracasz, ale nie w Europie.
— Nie widzę potrzeby zadawania sobie przymusu. Świat mnie, a ja świata nie potrzebuję.
— Szkoda zatem, żeś nie został u ludożerców.
— Przyjechałem na wezwanie babki, spełniłem rozkaz.
— A dalej co będziesz robił?
— Nic. Życie już odbyłem!
— To nazywasz życiem? Nie czujesz w sobie sił do rehabilitacji tego życia?
— Nie. Umarłych się nie wskrzesza.
— Tak. Ale grzechy się maże, a twoje wszystkie wołają o pomstę do Boga.
Skurczyła mu się twarz i zbladł, ale milczał.
— Nie masz nawet odwagi ludziom w oczy spojrzeć.
— Nie mam ochoty — poprawił.
Staruszce drżały ręce.
— Czy ty chcesz, żebym cię jeszcze, konając, przeklęła? — zawołała zmienionym głosem.
— Jużem przekleństwo babki miał wtedy, przed moją śmiercią. Czy to nie dosyć? Do mnie już żadna groźba nie ma przystępu.
— Więc pocóż tu jesteś?
— Poco? — powtórzył powoli, myślą daleki. — Poco ja tu jestem? Nie wiem! Mogę wyjechać.
Mówił głosem bezdźwięcznym, cichym, jak człowiek, którego gwałtem budzą.
Babka podniosła na niego oczy i długo się wpatrywała. Gdzieś, z dna serca, dawno, zda się, umarłe, poruszyło się w niej uczucie dla tego jedynego jej krwi dziecka.
— Zostań! — rzekła z westchnieniem.
Zdziwił go inny ton i spotkali się oczami. Wyciągnęła do niego rękę.
— Mówże co! Co ci jest? Przecie tak być nie można. Masz zaledwie trzydzieści parę lat. Co z resztą życia będzie? Romek!
Wziął jej starą rękę w obie dłonie, pochylił się i pocałował.
Po zmarszczkach jej twarzy łzy biec poczęły.
Wstrząsnął go ten widok.
— Babciu, zrobię, co chcesz. Nie, takich łez nie zniosę — szepnął miękko.
— Powiedz, co ci jest, może ja co poradzę. Widzisz — takie straszne rzeczy przeszły. Musiałam karać. Aleś ty mi jeden. Tylem się za ciebie modliła i myślę wciąż o tobie. Jest nas przecie dwoje nieszczęśliwych. Mów! Jam ci matka.
— Ja już nawet nieszczęśliwym się nie czuję. Jestem niczem. Umarły. Nic nie chcę, nie cierpię, nie cieszę się, nie myślę, nic, nic!
— Romku, niema win bez zmazy — niema upadków bez powstania. Z najgorszej nędzy może być odrodzenie.
— Ale co jest odrodzenie, jakie powstanie? Kto, co wróci mi wiarę?
— Przymuś się do czego. Do zajęcia, do nauki. Pomóż swej duszy.
— Nie mam siły!
— Musisz! Dla mnie to zrób. Ja cię prosić będę. Pamiętasz, jakeś chłopakiem, wyrostkiem będąc, nie hulał, ale czytał, studjował, jak mi wszyscy ciebie zazdrościli! Jakeś uniwersytet świetnie skończył, jakeś ledwie pełnoletni, dobra objął, pracował, myślał, administrował. Mój Boże, nie było nade mnie szczęśliwszej, dumniejszej. To wszystko w tobie było.
— I to właśnie, co dumą babci było — to było moją zgubą. Nie byłem taki, jak wszyscy.
— Romku, czy ty się spowiadasz? — spytała cicho.
— Nie! — odparł twardo. — Dwa razy nie otrzymałem rozgrzeszenia, więc poco ta forma, gdy się treści duszy nie zmienia. Z Bogiem się nie pojednam, sobie nie ulżę, o światową ceremonję nie dbam. Czy ja jestem chrześcijaninem? — Nie!
— Mój Boże, mój Boże! — jęknęła staruszka.
— Widzi babcia, poco mnie było wyciągać na słowo! Niema żadnej rady na tę moją chorobę, Najlepiej milczeć. Po świętach wyjadę znowu.
— Dokąd?
— Do Indyj. Dżuma tam! — dokończył ciszej dla siebie tylko, ale hrabina dosłyszała, zatrzęsła się grozą.
— Romku, czy ty myślisz, że to nie samobójstwo?
— Może być, ale to jedno, co mnie jeszcze nęci!...
— Nie wyjedziesz. Ja cię nie puszczę. Wszystkich pochowałam, ale na twoich rękach chcę skonać. I chcę ciebie mieć przy sobie — już do końca. Zostaniesz, niech się dzieje dopust Boży.
Zapanowało milczenie, wreszcie ozwała się jakby wahająco:
— Teraz po tej ostatniej awanturze, żebyś chciał rozwodu, jużbym ci się nie sprzeciwiała.
— Ale ja na to teraz inaczej patrzę. Nazwiska nie używa, tej obietnicy mi dotrzymała, i rozmówiliśmy się w Orlinie. Nie przyjedzie więcej do kraju. Co rozwód da mi lepszego lub gorszego? I tak nie istniejemy dla siebie.
— Więc mówiłeś z nią?
— Tak! — odparł krótko.
— Nędznica!
— Jak wszyscy! — mruknął.
Oparł łokcie o kolana, objął głowę rękami i milczał.
Znowu po chwili ozwała się hrabina:
— A za obietnicę niebywania w kraju, ileś jej zapłacił?
— Nic — także obietnicą.
— Jaką?
— Że na każde jej wezwanie z zagranicy — stawię się.
— I tyś się na to zgodził? Raczej było fundusz dać, tysiące!
Nic nie odparł.
— Dziwne jednak masz dla niej względy.
I na to nie było odpowiedzi.
Żachnęła się niecierpliwie, wstała i wyszła z pokoju.
Jednocześnie w przeciwległych drzwiach z Mietką na ręku ukazała się Stankarowa, zarumieniona od mrozu, i z rozjaśnioną dziwnie twarzą.
— Widziałaś, Mietka, choinki? Jak to wsią i borem pachnie! — mówiła, układając psinę w jej pluszowe gniazdeczko.
Wtem hrabia się poruszył, spostrzegła go i umilkła.
— Pani zapewne ze wsi rodem! — rzekł.
— Tak, trzy lata temu pierwszy raz miasto zobaczyłam.
— I pewnieby pani do wsi nie chciała już wrócić?
— Ja! Jabym stąd każdej godziny uciekła — zawołała gorąco.
— To rzadki gust. Dlaczegóż pani nie wyjeżdża?
— Bo nie mogę! Popełniłam przestępstwo, za które mnie los tem kamiennem więzieniem pokarał.
— Jakież to przestępstwo, jeśli wolno spytać?
— Małżeństwo — odparła krótko.
— Pani zamężna? — zdziwił się, tak młodo, dziewczęco wyglądała.
— Niestety! — wyrwało się jej mimowoli, i wnet się poprawiła: — Mam już dwuletnią córkę!
— Nie z wielką czcią traktuje pani ten sakrament — zauważył.
Roześmiała się krótko, pogardliwie, chciała coś odpowiedzieć, ale w tej chwili hrabina weszła do pokoju i rzekła:
— Ma chère, wyobraź sobie, że zapomniałam cię posłać do św. Marty z pieniędzmi.
— To idę natychmiast — ofiarowała się ochoczo.
— Jedź dorożką, to daleki kurs! Romciu, może mi zmienisz sto rubli?
Wyjął pugilares i odliczył żądaną sumę. Potem i sturublową asygnatę pozostawił.
— Przed świętami babka potrafi i to umieścić — rzekł z lekkim uśmiechem.
— O naturalnie. Umieszczę ci cały Orlin! — odpowiedziała niezwykle uprzejmie. — No, to kochana pani Antonino, zanieście całe sto rubli siostrzyczkom. A oto na dorożkę.
Tola zebrała wszystko i wyszła.
— Rada babka z tego nowego nabytku? — ozwał się.
— Ale bardzo, bardzo, jak z żadnej poprzednicy. Bałam się, że taka młoda i ładna, bałamuctwa jakiego, fantazyj, humorów! Nic z tego! Radabym ją zachować do śmierci. Polubiłam ją nawet. Bardzo mi będzie przykro z nią się rozstać!
— A dlaczegóż ma ją babka tracić. Dać dobre wynagrodzenie, to i zostanie.
— Nie o to chodzi, ale ona ma męża, który ją rzucił na bruku z dzieckiem i wyniósł się do Paryża. Malarz — cygan jakiś! W każdej chwili wrócić może lub ją tam wezwać — i wtedy muszę ją stracić.
— Gdzież ona mieszka? Dlaczego jej babka na stałe tu nie weźmie?
— Ma dziecko. Mieszka u zacnych dwóch kobiet, które utrzymują czytelnię. Dziecko ma tam opiekę, a ona więcej swobody.
— Ile jej babka płaci?
— Trzydzieści rubli.
— Quelle misère! — mruknął. — To są istotnie dożywotnie ciężkie roboty, bo z tego grosza odłożyć nie można. To jest takie prix Monthion, które świat daje cnocie.
— Prawda, że to niewiele! — zamyśliła się staruszka. — Masz rację — muszę jej dodać! A w każdym razie, jeśli do śmierci przy mnie zostanie, to ty jej potem wypłacisz kilka tysięcy — niech ma po mnie pamiątkę.
Szarzało już, gdy Stankarowa wróciła. Zastała wnuka z babką rozmawiających i ucieszyła się, że przecie chmury się rozeszły. Zwróciła 40 kop. dane na dorożkę i rzekła:
— Piechotą odbyłam kurs. Takie czyste, mroźne powietrze. Żal mi było jechać. Oto pokwitowanie od Sióstr. Czy mogę już odejść?
— Dziękuję ci, ma chère. Mon Dieu, toż ja ciebie dotąd nie puściłam na obiad. O, pardon!
— To nic, to nic! — uśmiechnęła się, wychodząc.
— Zostańże u mnie na obiedzie! — zatrzymała ją staruszka.
— Dziękuję pani hrabinie, za pół godziny będę z powrotem. Na czytanie przyjdę akuratnie.
— Mais, ma chère, nie o to mi chodzi, ale doprawdy zanadto cię wyzyskuję.
— Nic nie szkodzi. Proszę więcej! — odparła wesoło i znikła za drzwiami.
— Nigdy nie przyjmie zaproszenia na obiad. C’est tellement fier! — zauważyła hrabina. — Tak, masz rację — za mało jej płacę. Dziś to uporządkuję.
Ale nazajutrz, przy śniadaniu, staruszka rzekła do wnuka, mocno zalterowana:
— Wyobraź sobie, miałam wczoraj pierwsze przejście ze Stankarową. Dałam jej pięćdziesiąt rubli gratyfikacji na gwiazdkę — i nie chciała przyjąć!
— Tiens! — mruknął hrabia. — Typowa szlachecka buta.
— Powiedziała, że jeśli mi z nią dobrze, to jej wystarczy dobre słowo i własne zadowolenie z dobrze spełnionego obowiązku. Że mi jest wdzięczną za kawałek chleba, służy z miłą chęcią i nic więcej nie pragnie, jak mi zawsze dogodzić. No, i nie przyjęła pieniędzy. Zupełnie jestem tem wykolejona i nie wiem, co mam robić.
— Niech jej babka da jaki prezent.
— Nie przyjmie. Już mi raz powiedziała, że nie przyjmuje się nic takiego, za co się podobnem odpłacić nie można.
— Prawda, nigdy na świecie nie wykonywana! — zauważył. — A zatem niech jej babka pieniędzmi nie traktuje. Przyjdzie sposobność wynagrodzenia jej w inny sposób.
— Ale, prawda. Wkońcu, po długiem wahaniu, prosiła mnie, jak o łaskę, o pozwolenie wstąpienia czasem, na chwilę, do ogrodu.
— Bo tam śnieg leży — taki prawdziwy, biały jak, na wsi — mówiła, i była uszczęśliwiona, jak dziecko z pozwolenia!
No, i po wielu namowach zgodziła się obiadować tutaj i to pod warunkiem, że gdy będą goście, to się zajmie zastawą i podaniem, żeby być użyteczną.
Tego dnia zaraz Stankarowa, załatwiwszy ubogich, pobiegła do ogrodu. Stary ogrodnik rad, że ktoś przecie okazał zajęcie dla jego państwa, oprowadził ją wszędzie, uszczęśliwiony, że zna każdą roślinę w cieplarni, każdą zieleninę w inspektach. A potem śmiał się jak z dziecka, gdy brnęła po śniegu, wyszukując, gdzie go najwięcej było — po zakątkach ogrodu.
— Na wiosnę będę wam kopać, pleć choć chwilę na dzień — rzekła na pożegnanie.
Tego dnia też zasiadła pierwszy raz do hrabiowskiego stołu, na szarym końcu naprzeciw hrabiego Romana i hrabina wciągnęła ją do ogólnej rozmowy.
— Jakże ci się ogród podobał? — spytała.
— Cudnie, jak w raju! — odparła z zapałem.
— Niewiele pani od raju wymaga — rzekł hrabia.
— Błogosławieni skąpąby mieli nagrodę! — dodał kapelan.
— Ale rację pani ma! — wtrącił profesor. — W raju musi być równie pusto — jak tu w ogrodzie.
— A to dlaczego, profesorze? — spytała hrabina.
— Tyle ograniczeń wystawił katechizm, że gdzie się tam człowiekowi z krwi i kości dostać!
— Bo też się tam wchodzi bez krwi i kości!
Profesor pokręcił głową i sceptyczny uśmiech przemknął mu po twarzy, ale nie podniósł kwestji, a hrabia spytał Stankarowej:
— A czemże się pani dzisiaj więcej cieszyła: śniegiem, czy cieplarnią?
— Naturalnie że śniegiem. To prawda.
— Jak pani będzie stara, kląć pani będzie tę prawdę — mruknął profesor. — Śnieg, to zima, a zima, to reumatyzm, ischjas, artretyzm itp, przyjemności.
— Wszystkie poznane prawdy są chorobą! — rzekł półgłosem hrabia.
— Albo odzyskaniem zdrowia — zaprzeczyła Stankarowa.
Uśmiechnął się dziwnie.
— Może być — ale zawsze już z kalectwem.
Zamyśliła się i umilkła.
Wstano od stołu. Hrabia pozostał w jadalni na cygaro. Stankarowa zaczęła czytać, gdy lokaj oznajmił wizytę księżny Marceliny z córką. Hrabina skinęła na Stankarową, która się usunęła z książką na bok i szepnęła:
— Powiedz hrabiemu, że proszę, by przyszedł.
Zastała go już umykającego do siebie.
Gdy posłyszał rozkaz babki, chwilę się zawahał, mruknął: quelle corvée — ale wrócił ode drzwi. W czasie wizyt Stankarowa siadywała na uboczu, nie mieszając się do rozmowy i brała się do roboty. Były to zwykle hafty kościelne lub włóczkowe sukienki dla dzieci do ochron. Przebierając drutami, lub haftując, myślała często, że w Ługach niktby jej sobie nie wyobrażał z igłą lub szydełkiem w ręku. Nie lubiła też tego zajęcia i spełniała z przymusem.
Rzadko kiedy która ze starszych pań przemówiła do niej, chociaż znały ją wszystkie dobrze. Ona też pochylona nad robotą nie słuchała rozmowy i myślą była daleko.
Dziś ten spacer po czystym śniegu przypomniał jej „ponowy“ w Ługach, gdy ją stryj brał ze sobą na malutkie saneczki i jechali na zające w młode zagajniki. Widziała obwisłe od śniegu sosnowe gałęzie, cichy bór, fantastyczne pasmo zwierzęcych tropów, sanki sunęły bez szelestu; jak z baśni był obrazek.
Nagle drgnęła, podniosła głowę, upuściła robotę. Nie było już gości, hrabina ją wołała widocznie parokrotnie, bo podniesionym głosem.
— Co to? Zdrzemnęłaś się — jak profesor!
— Nie. Zamyśliłam się. Przepraszam!
— Pewnie cię korci do domu już! Idź, ma chère! Za późno na czytanie.
Jednocześnie wszedł lokaj i oznajmił:
— Do pana hrabiego przyjechał nadleśny z Orlina.
Stankarowa ukłoniła się i wyszła, hrabia opieszale powstał i pochylił się nad ręką babki.
— Dziękuję ci, mój drogi! — rzekła, całując go w głowę.
Tymczasem Stankarowa zbiegała prędko ze schodów i roztargniona wpadła prawie na jakiegoś mężczyznę, stojącego w przedsionku. Odskoczyła, spojrzeli na siebie i jednocześnie zawołali z jednakowem zdziwieniem i radością:
— Tola!
— Michaś!
— Skąd pan tutaj! — spytała, podając mu obie ręce.
— A pani? Co za niespodzianka.
— Ja tu służę! Jestem lektorką u hrabiny.
— I ja służę! Jestem nadleśnym u hrabiego.
— Służy pan. A Brzeziny?
— Musiałem sprzedać. Nie wydołałem. Ale pani dlaczego służy? Gdzie Stankar?
— W Paryżu, już blisko rok jestem na swoim chlebie. A stryj?
— Żyje. Widuję go czasem. O pięć mil służę. Gdzież pani mieszka? Można przyjść?
— A jakże! Takam rada. Kawałek młodości i szczęścia daje mi pan. Tylkom ja cały dzień zajęta. Żeby pan mógł zaraz przyjść!
— Za chwilę będę.
— Czekam! Chmielna 20, w czytelni panny Zarębianki.
Hrabia zatrzymał się na górze, słysząc rozmowę, zdziwiony zmienionym tonem głosu młodej kobiety, i, dopiero gdy drzwi się za nią zamknęły, zeszedł. Spojrzał na nadleśnego uważnie i spytał:
— Pan z Orlina przysłany?
— Tak. Pan Wichrowski miał termin w gubernji, a kasjer zachorował. Mnie wysłano z rachunkami, z raportami i z pieniędzmi.
— Proszę pana za mną!
Weszli do gabinetu, hrabia zasiadł u biura, Brzezicki stał z teką w ręku.
Pierwszy raz widział pryncypała, który w Orlinie mitem był i, jadąc, ogromnie się bał tej pierwszej służbowej sprawy.
Ale teraz o wszystkiem zapomniał i myślał tylko, żeby prędzej się uwolnić do Toli.
Serce mu tak biło, że to bladł, to czerwieniał i dyszał, jak po wielkiem zmęczeniu.
— Proszę o papiery! — rzekł hrabia.
Wydobył wszystko z teki, zebrał zmysły i pamięć, i podawał pokolei, śpiesznie.
Jakże mu pilno było. Widział to hrabia, rozumiał powód, i szyderczy uśmiech przemknął mu po wargach.
— Zdrowe, normalne, młode zwierzę! — pomyślał. Coś, jakby zawiść, go tknęło.
— Proszę wolniej. Niech pan usiądzie. To nam zajmie parę godzin.
Michał zagryzł wargi, opanował się, twarz się skurczyła przymusem. Tylko oczy wciąż mu się śmiały wielką szczęśliwością. Nie usiadł jednak — tylko już wolniej podawał papiery, zaglądając ciągle w notatkę i tłumacząc.
Gdy skończył, hrabia pieniądze zamknął do kasy, zapalił cygaro i spytał:
— Pan tu niespodzianie spotkał znajomą?
— Tak. Chowaliśmy się razem. Od trzech lat, jak zamąż wyszła, straciłem ją z oczu i nie myślałem, że ją spotkam więcej w życiu.
— Rodzina jej na wsi?
— Ma tylko stryja dziwaka. Był przeciwny małżeństwu i wydziedziczył ją. Majątek jego chciał pan Wichrowski nabyć, gdyż z Orlinem graniczy, ale pan hrabia był wtedy zagranicą, a teraz stary już sprzedać nie chce.
— Zamożny? Jak się nazywa?
— Łużycki Kazimierz.
— Ach — ten, co ma stado? To ja go znam z widzenia. Zawsze konie chowa?
— Zawsze. Zamożny jest, ale teraz zdziczał zupełnie.
— Pan go widuje?
— Czasami.
Hrabia chciał widocznie coś jeszcze powiedzieć, ale się rozmyślił, wstał i rzekł:
— Nie zatrzymuję pana. Proszę jutro się zgłosić. Dam do pana Wichrowskiego list.
Michał skłonił się i wyszedł. Wsiadł w pierwszą spotkaną dorożkę i z bijącem sercem jechał na Chmielną. Czytelnię łatwo odnalazł, zadzwonił, otworzyła mu sama Tola, tak radośnie uśmiechnięta, taka promienna, że oczu od niej oderwać nie mógł i wyszeptał:
— Jakaż pani piękna!
Pociągnęła go za sobą do jadalni, przedstawiła Zarębiance i pani Natalji i opowiedziała prędko, śmiejąc się przez łzy wzruszenia, jak ją uratowały od zguby, jak im zawdzięcza życie. O mężu powiedziała krótko:
— Wyjechał. Źle mu tu było. Tam mu się podobno dobrze powodzi.
A potem usiadła obok niego i poczęła pytać:
— Dawno pan był w Ługach? Jak stryj się ma? Niech pan wszystko opowiada, całe te trzy lata.
— Zaraz po pani wyjeździe chciał pan Łużycki majątek sprzedać. Nawet już się o cenę umówił z plenipotentem hrabiego, panem Wichrowskim.
— Jakto? Ten mój hrabia miał kupić? — zawołała.
— Tak, nasz hrabia! — uśmiechnął się. — Ale go wtedy w kraju nie było, Wichrowski wahał się z ostateczną decyzją bez niego, a potem pan Łużycki rozmyślił się i odmówił.
Wtedy mi matka zmarła, grad wybił zboże, spalił się dom mieszkalny — sam zachorowałem na tyfus. Zebrały się biedy kupą, jak to one lubią w gościnę do kogo przychodzić i musiałem przed nimi z Brzezin ustąpić. Chorowałem z pół roku w Ługach, gdzie mnie przygarnięto, a potem zacząłem służby szukać. Pan Łużycki mnie Wichrowskiemu zarekomendował i od św. Jana osiadłem w Leśniczówce.
— W borze? Szczęśliwy pan! — szepnęła. — Stryj wspomina mnie choć czasem?
— Nigdy — odparł cicho. — Zresztą on prawie nic nie mówi! Przez pół roku, com bawił tam, tośmy i stu słów nie zamienili.
Umilkli na chwilę. Zarębianka zrozumiała, że może o wielu rzeczach nie chcą mówić przy obcych, więc rzekła:
— Niechże pani do swoich apartamentów zaprowadzi pana Brzezickiego. Toć tam jest coś do pokazania. Ja wam herbatę przyślę przez Stacha. Pogadacie swobodniej.
Stankarowa wstała i poprowadziła go przez sionkę. Pierwszą rzeczą, co ujrzał, było łóżeczko Janki.
— Pani ma dziecko? — szepnął.
Skinęła tylko głową.
Przystąpił i patrzał długą chwilę na śpiącą drobinę, potem zwrócił się do niej, oczy mu zabłysły oburzeniem.
— I on tak panią zostawił na pastwę biedy, samą z dzieckiem. To łotr!
Blask z jej twarzy zgasł. Zastygła i skamieniała, gorzki uśmiech przemknął po ustach.
— I oto, co ludzie nazywają miłością — rzekła. Wzdrygnęła się i dodała:
— Że odjechał, to mnie już nie boli. Ale najstraszniejsze, że wróci może i że tylko śmierć mnie od niego uwolni.
Zamyśliła się ponuro i szepnęła:
— A jeszcze straszniejsze, że wolę śmierć — niż takie życie i jego widok!
Opanowała się, podała mu krzesło i sama usiadła. Pokoik był mały, czysty — ubogi bardzo. Na oknie parę wazoników z kwiatami go tylko stroiło. Spostrzegła jego smutny wzrok, gdy wokoło się oglądał, i rzekła:
— Niech pan się nade mną nie lituje. Jest mi teraz lepiej, niż było. Mam zapewniony chleb dla dziecka i dla siebie. Pracuję, mam opiekę tych świętych kobiet i ozdrowiałam. Żeby nie szalona tęsknota za wsią, za swobodą i ten strach, ta zmora jego powrotu — zupełnieby mi dobrze było.
— A jeśli wróci? — spytał cicho.
Przerażenie, zgroza rozszerzyła jej oczy — milczała.
— Wtedy niech pani o mnie pamięta! — poprosił — Ja zaledwie wrócę, do Ługów pojadę.
— Opowie pan wszystko stryjowi. Dobrze. Będzie się czuł pomszczonym! Ale ja tam już nigdy nie wrócę, ani on mi daruje. I słusznie. Już ja teraz rozumiem, jak on cierpiał i com mu w duszy zabiła. Tego się nie przebacza, to nie zmartwychwstaje!
— Więc on i fundusz pani stracił?
— Mniejsza o fundusz — ruszyła ramionami. — Mniejsza o głód, który potem nastał, o nędzę, o chorobę! Albo to się czuje nawet, gdy dusza umrze.
— Gdzie on teraz?
— W Paryżu! Obiecuje przyjechać na wiosnę. Poco? Ale dość już mówić o tem. Wie pan wszystko. I dla pana los nie był łaskawy. Sam pan także został i na służbie — jak ja. Tylko panu bór szumi i wolny pan, a mnie te mury tłoczą. Tak się dziwnie złożyło, u tych samych panów służymy.
— Dziś pierwszy raz widziałem hrabiego. Ten także na szczęśliwego nie wygląda. Pani zna tę całą historję?
— Znam. To jest także umarły człowiek.
— Gorzej, bo jak dowodzi Wichrowski, on tę swoją żonę pomimo wszystko kocha.
— Nie może być — oburzyła się.
— Dziwnie jednak postąpił ostatnim razem, gdy zjechała do Orlina ze zgrają Francuzów. Szpicrutą ich wygnał, a do niej ani słowa nie powiedział. Wyjechała z honorami, jak królowa.
— Biedny człowiek! — szepnęła. — Toć jeśli tak jest, piekielne cierpi katusze. Pogardzać i kochać — brr!
Michał popatrzał na nią podejrzliwie. Ale jej cudnie piękna twarz była czysta i spokojna, a jego od patrzenia ogarniała miłość, jak trunek upajający, więc wstał i żegnać się począł.
— Zobaczę jeszcze jutro panią? — spytał.
— Przyjdź pan wcześniej. Ja się wyproszę u hrabiny na wieczór.
Gdy przyszedł nazajutrz, zastał tylko Stasia, który mu oznajmił, że matka z ciotką poszły na wieczór do znajomych, a pani Stankarowa lada chwila nadejdzie. Chłopak poczciwy doglądał Janki, która bawiła się na ziemi skrawkami papieru bardzo grzecznie. Michał przyniósł jej lalkę i wziął na ręce.
Dziecko miało fiołkowe, ciemno ocienione oczy matki, jej złote włosy. Michał główkę tę i oczy całował, tuląc dziecko do piersi. Trochę przestraszona zrazu, objęła go rączkami za szyję i rzekła:
— Ty tatuś? Janka cię pokocha.
I zaciskała mocno rączki na szyi.
W tej chwili weszła Stankarowa, więc dzieciak począł wołać radośnie:
— Mamusiu, tatuś przyjechał. Dał Jance lalkę.
Uśmiechnęła się smutnie, przesunęła rękę po głowie dziecka, a mała poczęła wołać:
— Mamusiu, pokochaj i ty tatusia.
Michał poczerwieniał i roześmiał się z przymusem. Stankarowa zmarszczyła brwi. Pomyślała z rozpaczą, że gdy tamten przyjedzie, dziecko powie to samo.
— Chodź spać, Janko! — rzekła niecierpliwie.
Ale na to powstał energiczny protest. Trzymała się konwulsyjnie szyi Michała.
— Przepraszam panią. Zrobiłem przykrość! — rzekł.
— Pan? Cóż znowu! — zaprzeczyła i spojrzała na niego serdecznie. — Mnie strach zdjął i zgroza, że gdy tamten przyjedzie, dziecko z nim pieścić się zechce — tak samo!
Umilkli oboje i sposępnieli na to wspomnienie.
— Cóż dalej będzie? Życie przed panią — rzekł po chwili. — Przecie z tą zmorą nie sposób istnieć.
— Będzie, co będzie! Poco myśleć? Kajdan mi nie zdejmie, z więzienia tego nic mnie nie oswobodzi. W pustelni stryja wolnym ptakiem byłam — zachciałam ludzi, zmian, klatki. Słusznie cierpię.
— I tak ma zostać, — to okropne! Niech pani żąda rozwodu.
— Po sądach, przed ludźmi wstyd ujawniać, kłamać, nędze pożycia wywlekać! Za nic! I poco?
— Żeby odzyskać siebie, swoją wolę i swobodę.
Zaśmiała się gorzko.
— Nieboszczyka nie ożywić.
Porwała go złość i żal.
— Pani tak mówi apatycznie, jakby siwowłosą staruszką była. Ożyje dusza pani i serce zapragnie kochania — wtedy znajdzie pani wolę do walki — wtedy pani kajdany sama potarga; szczęśliwy, kto tę siłę w pani wzbudzi!
Wstał, zaspane dziecko na kolanach jej złożył i głęboko westchnął.
— Żegnam panią. Jeśli będę potrzebnym, proszę mnie wezwać. Muszę już odjeżdżać!
Odszedł. Słuchała jego kroków smutno zamyślona. Czemu się rozgniewał, czem go obraziła — mówiła, co czuła. Ożyć ona miała, pokochać, zapragnąć miłości! Nie, nie, nie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.