Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A to dlaczego, profesorze? — spytała hrabina.
— Tyle ograniczeń wystawił katechizm, że gdzie się tam człowiekowi z krwi i kości dostać!
— Bo też się tam wchodzi bez krwi i kości!
Profesor pokręcił głową i sceptyczny uśmiech przemknął mu po twarzy, ale nie podniósł kwestji, a hrabia spytał Stankarowej:
— A czemże się pani dzisiaj więcej cieszyła: śniegiem, czy cieplarnią?
— Naturalnie że śniegiem. To prawda.
— Jak pani będzie stara, kląć pani będzie tę prawdę — mruknął profesor. — Śnieg, to zima, a zima, to reumatyzm, ischjas, artretyzm itp, przyjemności.
— Wszystkie poznane prawdy są chorobą! — rzekł półgłosem hrabia.
— Albo odzyskaniem zdrowia — zaprzeczyła Stankarowa.
Uśmiechnął się dziwnie.
— Może być — ale zawsze już z kalectwem.
Zamyśliła się i umilkła.
Wstano od stołu. Hrabia pozostał w jadalni na cygaro. Stankarowa zaczęła czytać, gdy lokaj oznajmił wizytę księżny Marceliny z córką. Hrabina skinęła na Stankarową, która się usunęła z książką na bok i szepnęła:
— Powiedz hrabiemu, że proszę, by przyszedł.
Zastała go już umykającego do siebie.