Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zapanowało milczenie, wreszcie ozwała się jakby wahająco:
— Teraz po tej ostatniej awanturze, żebyś chciał rozwodu, jużbym ci się nie sprzeciwiała.
— Ale ja na to teraz inaczej patrzę. Nazwiska nie używa, tej obietnicy mi dotrzymała, i rozmówiliśmy się w Orlinie. Nie przyjedzie więcej do kraju. Co rozwód da mi lepszego lub gorszego? I tak nie istniejemy dla siebie.
— Więc mówiłeś z nią?
— Tak! — odparł krótko.
— Nędznica!
— Jak wszyscy! — mruknął.
Oparł łokcie o kolana, objął głowę rękami i milczał.
Znowu po chwili ozwała się hrabina:
— A za obietnicę niebywania w kraju, ileś jej zapłacił?
— Nic — także obietnicą.
— Jaką?
— Że na każde jej wezwanie z zagranicy — stawię się.
— I tyś się na to zgodził? Raczej było fundusz dać, tysiące!
Nic nie odparł.
— Dziwne jednak masz dla niej względy.
I na to nie było odpowiedzi.
Żachnęła się niecierpliwie, wstała i wyszła z pokoju.