Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Gdy posłyszał rozkaz babki, chwilę się zawahał, mruknął: quelle corvée — ale wrócił ode drzwi. W czasie wizyt Stankarowa siadywała na uboczu, nie mieszając się do rozmowy i brała się do roboty. Były to zwykle hafty kościelne lub włóczkowe sukienki dla dzieci do ochron. Przebierając drutami, lub haftując, myślała często, że w Ługach niktby jej sobie nie wyobrażał z igłą lub szydełkiem w ręku. Nie lubiła też tego zajęcia i spełniała z przymusem.
Rzadko kiedy która ze starszych pań przemówiła do niej, chociaż znały ją wszystkie dobrze. Ona też pochylona nad robotą nie słuchała rozmowy i myślą była daleko.
Dziś ten spacer po czystym śniegu przypomniał jej „ponowy“ w Ługach, gdy ją stryj brał ze sobą na malutkie saneczki i jechali na zające w młode zagajniki. Widziała obwisłe od śniegu sosnowe gałęzie, cichy bór, fantastyczne pasmo zwierzęcych tropów, sanki sunęły bez szelestu; jak z baśni był obrazek.
Nagle drgnęła, podniosła głowę, upuściła robotę. Nie było już gości, hrabina ją wołała widocznie parokrotnie, bo podniesionym głosem.
— Co to? Zdrzemnęłaś się — jak profesor!
— Nie. Zamyśliłam się. Przepraszam!
— Pewnie cię korci do domu już! Idź, ma chère! Za późno na czytanie.
Jednocześnie wszedł lokaj i oznajmił:
— Do pana hrabiego przyjechał nadleśny z Orlina.