Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Stankarowa ukłoniła się i wyszła, hrabia opieszale powstał i pochylił się nad ręką babki.
— Dziękuję ci, mój drogi! — rzekła, całując go w głowę.
Tymczasem Stankarowa zbiegała prędko ze schodów i roztargniona wpadła prawie na jakiegoś mężczyznę, stojącego w przedsionku. Odskoczyła, spojrzeli na siebie i jednocześnie zawołali z jednakowem zdziwieniem i radością:
— Tola!
— Michaś!
— Skąd pan tutaj! — spytała, podając mu obie ręce.
— A pani? Co za niespodzianka.
— Ja tu służę! Jestem lektorką u hrabiny.
— I ja służę! Jestem nadleśnym u hrabiego.
— Służy pan. A Brzeziny?
— Musiałem sprzedać. Nie wydołałem. Ale pani dlaczego służy? Gdzie Stankar?
— W Paryżu, już blisko rok jestem na swoim chlebie. A stryj?
— Żyje. Widuję go czasem. O pięć mil służę. Gdzież pani mieszka? Można przyjść?
— A jakże! Takam rada. Kawałek młodości i szczęścia daje mi pan. Tylkom ja cały dzień zajęta. Żeby pan mógł zaraz przyjść!
— Za chwilę będę.
— Czekam! Chmielna 20, w czytelni panny Zarębianki.