Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ma chère, wyobraź sobie, że zapomniałam cię posłać do św. Marty z pieniędzmi.
— To idę natychmiast — ofiarowała się ochoczo.
— Jedź dorożką, to daleki kurs! Romciu, może mi zmienisz sto rubli?
Wyjął pugilares i odliczył żądaną sumę. Potem i sturublową asygnatę pozostawił.
— Przed świętami babka potrafi i to umieścić — rzekł z lekkim uśmiechem.
— O naturalnie. Umieszczę ci cały Orlin! — odpowiedziała niezwykle uprzejmie. — No, to kochana pani Antonino, zanieście całe sto rubli siostrzyczkom. A oto na dorożkę.
Tola zebrała wszystko i wyszła.
— Rada babka z tego nowego nabytku? — ozwał się.
— Ale bardzo, bardzo, jak z żadnej poprzednicy. Bałam się, że taka młoda i ładna, bałamuctwa jakiego, fantazyj, humorów! Nic z tego! Radabym ją zachować do śmierci. Polubiłam ją nawet. Bardzo mi będzie przykro z nią się rozstać!
— A dlaczegóż ma ją babka tracić. Dać dobre wynagrodzenie, to i zostanie.
— Nie o to chodzi, ale ona ma męża, który ją rzucił na bruku z dzieckiem i wyniósł się do Paryża. Malarz — cygan jakiś! W każdej chwili wrócić może lub ją tam wezwać — i wtedy muszę ją stracić.
— Gdzież ona mieszka? Dlaczego jej babka na stałe tu nie weźmie?