Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Włosy przy skórze obcięte były prawie siwe, twarz akby wyniszczona długą chorobą i opalona na bronz — oczy zimne i wygasłe, na ustach wyraz gorzkiego cynizmu i pogardy.
Podszedł do babki i pochylił się do jej ręki. Podała mu ją, jak królowa. Pocałował i dodał jako tłumaczenie spóźnienia:
— Musiałem się po podróży ogarnąć.
— Jedziesz z Orlina? — spytała tak ostrym tonem, jakiego nie znała w jej ustach Stankarowa.
— Tak! — odparł.
— Eh bien?
— Wszystko załatwione według babki woli.
Surowo, niespokojnie, pytająco nań patrzała.
Uśmiechnął się szyderczo z pogardliwem lekceważeniem:
— Oh, pas de morts. Ma cravache a suffi! — odparł, oglądając się wokoło.
Teraz dopiero spostrzegł Stankarową i sekundę wzrok na niej zatrzymał, potem widząc, że babka jej nie prezentuje, ukłonił się w milczeniu.
Profesor się wreszcie obudził.
— Jesteś, hrabio, nareszcie? Widziałeś już, jak ci mole urządziły zbiory?
— Zniszczyły? Ha, to może będzie zajęcie zbierać na nowo.
— Jeśli cię cieszy chów moli, to dużo prościej kupuj stare futra, lub wełnę, i paś je! Przywiozłeś co nowego? Byłeś podobno w Kamerunie?