Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

przygarnięto, a potem zacząłem służby szukać. Pan Łużycki mnie Wichrowskiemu zarekomendował i od św. Jana osiadłem w Leśniczówce.
— W borze? Szczęśliwy pan! — szepnęła. — Stryj wspomina mnie choć czasem?
— Nigdy — odparł cicho. — Zresztą on prawie nic nie mówi! Przez pół roku, com bawił tam, tośmy i stu słów nie zamienili.
Umilkli na chwilę. Zarębianka zrozumiała, że może o wielu rzeczach nie chcą mówić przy obcych, więc rzekła:
— Niechże pani do swoich apartamentów zaprowadzi pana Brzezickiego. Toć tam jest coś do pokazania. Ja wam herbatę przyślę przez Stacha. Pogadacie swobodniej.
Stankarowa wstała i poprowadziła go przez sionkę. Pierwszą rzeczą, co ujrzał, było łóżeczko Janki.
— Pani ma dziecko? — szepnął.
Skinęła tylko głową.
Przystąpił i patrzał długą chwilę na śpiącą drobinę, potem zwrócił się do niej, oczy mu zabłysły oburzeniem.
— I on tak panią zostawił na pastwę biedy, samą z dzieckiem. To łotr!
Blask z jej twarzy zgasł. Zastygła i skamieniała, gorzki uśmiech przemknął po ustach.
— I oto, co ludzie nazywają miłością — rzekła. Wzdrygnęła się i dodała:
— Że odjechał, to mnie już nie boli. Ale najstraszniejsze, że wróci może i że tylko śmierć mnie od niego uwolni.