Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zamyśliła się ponuro i szepnęła:
— A jeszcze straszniejsze, że wolę śmierć — niż takie życie i jego widok!
Opanowała się, podała mu krzesło i sama usiadła. Pokoik był mały, czysty — ubogi bardzo. Na oknie parę wazoników z kwiatami go tylko stroiło. Spostrzegła jego smutny wzrok, gdy wokoło się oglądał, i rzekła:
— Niech pan się nade mną nie lituje. Jest mi teraz lepiej, niż było. Mam zapewniony chleb dla dziecka i dla siebie. Pracuję, mam opiekę tych świętych kobiet i ozdrowiałam. Żeby nie szalona tęsknota za wsią, za swobodą i ten strach, ta zmora jego powrotu — zupełnieby mi dobrze było.
— A jeśli wróci? — spytał cicho.
Przerażenie, zgroza rozszerzyła jej oczy — milczała.
— Wtedy niech pani o mnie pamięta! — poprosił — Ja zaledwie wrócę, do Ługów pojadę.
— Opowie pan wszystko stryjowi. Dobrze. Będzie się czuł pomszczonym! Ale ja tam już nigdy nie wrócę, ani on mi daruje. I słusznie. Już ja teraz rozumiem, jak on cierpiał i com mu w duszy zabiła. Tego się nie przebacza, to nie zmartwychwstaje!
— Więc on i fundusz pani stracił?
— Mniejsza o fundusz — ruszyła ramionami. — Mniejsza o głód, który potem nastał, o nędzę, o chorobę! Albo to się czuje nawet, gdy dusza umrze.
— Gdzie on teraz?