Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Piętnaście lat służę, ale chyba wobec tego stanu rzeczy będę się musiał usunąć.
Staruszka wzdrygnęła się i zwróciła się do Stankarowej:
— Moja droga, weź Mietkę i te listy i załatw interesy. Zarazem psinę przespacerujesz.
Zaledwie drzwi się za nią zamknęły, Wichrowski począł mówić cicho, wzburzonym szeptem:
— Proszę pani hrabiny, od dwóch tygodni mam gościa w pałacu — młoda pani zjechała.
— Kto? Ta! — wykrzyknęła staruszka. — I pan ją przyjął — jakiem prawem:
— A jakiemże prawem mogłem nie przyjąć?! To ona mnie wygnać może. Jest przecie prawą żoną i panią, ma na dobrach ogromny zapis, i nikt jej z pałacu wyrzucić nie może! Jest, bawi i rozkazuje. Co mam robić?
Staruszka opuściła ręce na kolana, patrzała posępnie przed siebie i milczała.
Wichrowski, uniesiony oburzeniem, mówił już śmiało:
— Co ja zniosłem przez te dwa lata! Przegraliśmy proces graniczny, z braku dokumentów, które pan hrabia ma zapewne u siebie, straciliśmy sprzedaż leśną i kupno folwarku, który nam jest konieczny dla figury majątku, a który poszedł na parcele. Cała stajnia wyścigowa zmarniała. Interes o fabrykę cukru przepadł — są to setki, tysiące strat. Jeszcze takie dwa lata, a wszystko zmarnieje, i ja nawet opinji własnej