Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Szkoda zatem, żeś nie został u ludożerców.
— Przyjechałem na wezwanie babki, spełniłem rozkaz.
— A dalej co będziesz robił?
— Nic. Życie już odbyłem!
— To nazywasz życiem? Nie czujesz w sobie sił do rehabilitacjli tego życia?
— Nie. Umarłych się nie wskrzesza.
— Tak. Ale grzechy się maże, a twoje wszystkie wołają o pomstę do Boga.
Skurczyła mu się twarz i zbladł, ale milczał.
— Nie masz nawet odwagi ludziom w oczy spojrzeć.
— Nie mam ochoty — poprawił.
Staruszce drżały ręce.
— Czy ty chcesz, żebym cię jeszcze, konając, przeklęła? — zawołała zmienionym głosem.
— Jużem przekleństwo babki miał wtedy, przed moją śmiercią. Czy to nie dosyć? Do mnie już żadna groźba nie ma przystępu.
— Więc pocóż tu jesteś?
— Poco? — powtórzył powoli, myślą daleki. — Poco ja tu jestem? Nie wiem! Mogę wyjechać.
Mówił głosem bezdźwięcznym, cichym, jak człowiek, którego gwałtem budzą.
Babka podniosła na niego oczy i długo się wpatrywała. Gdzieś, z dna serca, dawno, zda się, umarłe, poruszyło się w niej uczucie dla tego jedynego jej krwi dziecka.