Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zostań! — rzekła z westchnieniem.
Zdziwił go inny ton i spotkali się oczami. Wyciągnęła do niego rękę.
— Mówże co! Co ci jest? Przecie tak być nie można. Masz zaledwie trzydzieści parę lat. Co z resztą życia będzie? Romek!
Wziął jej starą rękę w obie dłonie, pochylił się i pocałował.
Po zmarszczkach jej twarzy łzy biec poczęły.
Wstrząsnął go ten widok.
— Babciu, zrobię, co chcesz. Nie, takich łez nie zniosę — szepnął miękko.
— Powiedz, co ci jest, może ja co poradzę. Widzisz — takie straszne rzeczy przeszły. Musiałam karać. Aleś ty mi jeden. Tylem się za ciebie modliła i myślę wciąż o tobie. Jest nas przecie dwoje nieszczęśliwych. Mów! Jam ci matka.
— Ja już nawet nieszczęśliwym się nie czuję. Jestem niczem. Umarły. Nic nie chcę, nie cierpię, nie cieszę się, nie myślę, nic, nic!
— Romku, niema win bez zmazy — niema upadków bez powstania. Z najgorszej nędzy może być odrodzenie.
— Ale co jest odrodzenie, jakie powstanie? Kto, co wróci mi wiarę?
— Przymuś się do czego. Do zajęcia, do nauki. Pomóż swej duszy.
— Nie mam siły!