Przejdź do zawartości

Niebo i Ziemia/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Gordon Byron
Tytuł Niebo i Ziemia
Pochodzenie Tłómaczenia
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1874
Druk Czcionkami Gazety Lekarskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Edward Odyniec
Tytuł orygin. Heaven and Earth
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NIEBO I ZIEMIA.
DRAMA LIRYCZNE
LORDA BYRONA.



IGNACEMU CHODŹCE
NA PAMIĄTKĘ CHWIL TYLU, Z NIM I PRZEZ NIEGO MIŁYCH.
poświęcam
A. E. O.



Treść niniejszego poematu oparta jest na następujących słowach Pisma Świętego, w księgach Genesis, w rozdziale VI.

„A gdy się ludzie poczęli rozmnażać na ziemi i zrodzili córki; widząc synowie Boży córki ludzkie iż były piękne, wzięli sobie żony ze wszystkich, które obrali.

„A olbrzymowie byli na ziemi w one dni.

„A widząc Bóg, że wiele było złości ludzkiéj na ziemi, — a wszystka myśl serca była napięta ku złemu po wszystek czas, rzekł: Wygładzę człowieka, któregom stworzył, z obliczności ziemi. i t. d.“

Poema to liczone słusznie do najcelniejszych utworów swego autora, odznacza się nadto od wszystkich innych dzieł jego, oprócz może „Manfreda,“ osobnym swym stylem i tonem: i to jest, co mię zwłaszcza skłoniło, że je do tłómaczenia wybrałem. Nie wiem jak czytelnicy moi, nawykli zapewne do okrągłego toku wiersza i śpiewnego odbijania rymów, zniosą w niniejszym przekładzie różną nieco jego budowę, i ciągłe prawie w dyalogu zacieranie się tychże. Nie uprzedzając wcale ich sądu, winienem wszakże oświadczyć, iż jedno i drugie uważałem właśnie za główny warunek zachowania charakterystycznych cech oryginału.




OSOBY.

Rafael, Archanioł.

Azaziel,
⎱ 
Aniołowie.
Samiasa,
⎰ 

Noe.

Sem,
⎱ 
Synowie jego.
Jafet,
⎰ 

Irad, przyjaciel Jafeta.

Anah,
⎱ 
Siostry, z rodu Kaimitów.
Aholibamah,
⎰ 
Chór Duchów. — Chór Ludzi.
Rzecz dzieje się przed potopem.

SCENA I.
Okolica górzysta i leśna w blizkości góry Araratu. —
Północ.
Wchodzą ANAH I AHOLIBAMAH.
Anah.

Ojciec nasz usnął; — siostro! oto pora
Gdy kochankowie nasi na obłokach
Zstępują ku nam! — Patrz, jak dziś ta góra
Nawisła mgłami! jaki szum w opokach!…
Serce mi bije.

Aholibamah.

Kolej dziś na ciebie,
Zacznij wezwanie

Anah.

Siostro! ja się trwożę.

Aholibamah.

Ja téż — lecz tylko gdy myślę, że w Niebie
Moc jaka wyższa zatrzymać ich może.

Anah.

Aholibamah, siostro moja droga!
Nie wiém dla czego głos się nie ośmiela
Wyjść z piersi moich; — niepojęta trwoga
Ziębi mię dreszczem. — Wiész, Azaziela
Jak kocham — siostro! kocham więcéj może
Niż kochać wolno; — więcéj niż — o! Boże!
Cóżem rzec chciała? — jaka myśl bezbożna!…

Aholibamah.

W czém jest bezbożność? — Miałażby być zdrożna
Miłość Aniołów? —

Anah.

Lecz jest głos, co woła
W głębi méj duszy: że mniéj kocham Boga,
Odkąd ujrzałam blask jego Anioła! —
Nie! to nie dobrze! — nie! Aholibamah!
To nie jest dobrze! — i choć często sama
Nie wiém w czém grzeszę — ten strach źle mi wróży.

Aholibamah.

A więc dla czego masz się dręczyć dłużéj
Związkiem z duchami? — raz jedno wybieraj!
Jafet cię kocha — kochał od lat wiela —
Idź zań! prządź, pracuj, ródź proch, i umieraj!

Anah.

Nie! — jednak czuję, że Azaziela,
Choćby był równie śmiertelnym — ja przecie

Równiebym zawsze kochała! — choć lepiéj,
Lepiéj że nie jest; — nie będę na świecie
Płakała po nimi — Jak mię ta myśl krzepi!
I gdy pomyślę, że przyjdzie czas, kiedy
On nad mym grobem roztoczy swe skrzydła,
I będzie wiecznie pomniał o mnie: — wtedy
Śmierć traci dla mnie swą postać straszydła,
Chciałabym umrzeć — i tylko drżę o to,
Że końca jego nie będzie rozpaczy,
Że nieśmiertelną, jak on sam, tęsknotą
Trawić się musi wiecznie!

Aholibamah.

Myśl więc raczéj,
Że znajdzie drugą, którą, nim też skona,
Kochać jak ciebie będzie wiarołomnie.

Anah.

Niechby tak było! byleby go ona
Kochała wzajem: — wolę, niż by po mnie
Płakać miał wiecznie.

Aholibamah.

Nie pojmuję ciebie!
Gdybym tak miała myśleć o kochanku,
Choćby sto razy był Aniołem w Niebie,
Dziśbym go jeszcze wzgardziła na wieki! —
Lecz śpiesz się, siostro! — czuje woń poranku —
Śpiesz się z wezwaniem — dzień już niedaleki!

Anah.

Serafinie!
W gwiazd krainie,
Gdzie bądź skrzydło twoje wionie:
Czy wespoły
Z Archanioły
Przy Wiecznego czuwasz tronie:
Czy w przestrzeni nieskończonéj
Jasnych światów miliony
Wiedziesz nynie:
Serafinie!
Ja cię wzywam: — usłysz w Niebie,
Pomyśl o mnie — ach! przynamnie:
Żem choć niczém jest dla ciebie,
Tyś, Aniele, wszystkiém dla mnie!

Ty nie czujesz — ach! i oby
Nikt ich nie czuł, prócz mnie saméj! —
Tych łez trwogi i żałoby,
Co tu ludzie wylewamy.
Tyś syn chwały, co bez końca;
Twoja piękność — promień słońca,
Istność — duch nieskazitelny,
Niezrodzony, nieśmiertelny! —
Cóż równego znajdziesz we mnie,
Prócz miłości — co daremnie
Tłumiąc, czuję że zuchwała:
Jakiéj żadna z córek ziemi,
Ni doznała, ni oblała
Jak ja łzami rzewniejszemi? —

Tyś stróż tronu Tego, który,
Tak cię równie w blask swój odział,
Jak pomiędzy swemi twory
Mnie najlichszéj łzy dał w podział! —
Cierpię jednak, i nie winię
Na me losy, Serafinie!
Bo ty kochasz mię — pocieszysz,
Usłyszysz mię, i pośpieszysz! —
Pośpiesz, pośpiesz! bo czas płynie —
Mnie, nie tobie, Serafinie!
Mnie nie tobie chwila droga,
W któréj sercu grzech i trwoga
W każdéj chwili walczyć śmieją
Z mą miłością i nadzieją! —

Lecz przebacz jęk boleści!
Boleść jest żywioł ludzi.
Rozkosz u was się mieści,
Nas tylko sen jéj łudzi. —
Zstąp, zstąp! nim czas upłynie,
Luby mój, Serafinie!
Rzuć gwiazdy! — gwiazdy w Niebie
Świecić mogą bez ciebie: —
Ja biedna, ja nie mogę
Żyć nawet; — łzy i trwogę
Twój chyba wzrok ukoi. —
Zstąp, zstąp! niech twe przybycie,
Chwilą wieczności twojéj
Moje rozjaśni życie!

Aholibamah.

Samiaso! gdzie bądź w górze
Dzierżysz władzę: czy gromami
Zbrojny, toczysz bój z duchami
Nieczystemi, co w oporze
Śmią się mierzyć z Niezrównanym?
Czy za światem obłąkanym
Pędzisz w pogoń: co w przestrzeni,
Za wskazany tór i krańce
Wybiegł, i sam, i mieszkańce,
Jak my na śmierć przeznaczeni,
Lecą w przepaść wiecznéj zguby?
Czy to łącząc głos z Cheruby,
Których twoją gasisz krasą,
Śpiewasz Panu, co na Niebie?
Samiaso!
Wołam ciebie, czekam ciebie, kocham ciebie —
Inni niech ci biją czołem,
Ja nie będę; — lecz jeżeli
Dość ci na tém — zstąp! i społem
Duch twój z moim los niech dzieli! —

Chociam ja córka ziemi,
Ty syn promieni,
Jaśniejszych, niż któremi
Wschód się rumieni:
Nie możesz mi nic dać więcéj
Prócz uczucia — ni goręcéj
Czuć, jak czuję ja! — bo we mnie
Jest téż promień, choć ukryty,

Lecz zatlony tam, zkąd i ty
Blask swój wziąłeś! — I daremnie
Śmierć, pierwszego grzechu córa,
Grozi mi: ja się nie trwożę,
Nie! — czuję w sobie moc, która
Zwalczy śmierć! — Śmierć nas nie może
Rozłączyć — bośmy oboje
Nieśmiertelni! — W mojéj duszy
Czuję nieśmiertelność moję,
Potężniejszą od katuszy
Wszystkich trosk i cierpień ziemi;
W sercu mém, jak grom daleki,
Głos brzmi słowy proroczemi:
„Będziesz, musisz żyć na wieki!“ —
Lecz czy w szczęściu? — nie wiém tego,
Ani chcę badać wyroku,
Co skrył w tajemnic obłoku
Źródła dobrego i złego. —
On wié tylko, On, co w Niebie! —
Lecz On sam nawet nie może
Zniszczyć nas: ni mnie, ni ciebie!
Nie może — bo dał nam z Siebie
To, co wszelką moc przemoże:
Duch swój! — we mnie skazitelnéj,
Jak w Nim samym nieśmiertelny! —

Z tobą mogę bez bojaźni
Dzielić nawet wieczność kaźni,
Tak! boś ty się mógł ośmielić
Ze śmiertelną życie dzielić! —

I choćby mię żmije wkoło
Opasały: — choćbyś w żmiję
Ty się zmienił: — ja wesoło
Cierpiałabym, i na szyję
Twą upadłszy, sama w sobie
Śród mąk, czułabym rozkosze:
Że je za miłość ku tobie,
I razem z tobą ponoszę! —

Samiaso! wzywam ciebie,
Czekam cię! — Lecz jeśli mniémasz,
Więcéj szczęścia doznać w Niebie,
Niż tu sprawisz, i otrzymasz —
Zostań!

Anah.

Siostro! patrz do góry!
Co za nagły blask!

Aholibamah.

To oni! —
Pół nieba w zorzach się płoni! —
Widzę ich, jak po nad chmury
Jasnemi szybują pióry!…

Anah.

Cóż, gdy ojciec blask zobaczy?

Aholibamah.

Pomyśli, że wschód księżyca,
Co na klątwę zaklinaczy
Wszedł dziś wcześniéj i przyświéca.

Anah.

Patrz, patrz! już są blizko ziemi!

Aholibamah.

Śpieszmy! — obym skrzydła miała,
Na powietrzu jeszcze z niemi
Spotkać się! —

Anah.

Co za wspaniała
Jasność! jak łuna szkarłatu
Nad zachodem gorejąca! —
Patrz! nad szczytem Araratu,
Tęcza, jakby z gwiazd tysiąca,
Lśni, iskrzy, mieni się, pali,
Rozszerza się — jak na fali
Wzruszona z dna morska piana,
Ślad drogi Lewijatana,
Gdy cały wzdłuż roztoczony
Igra sam po wód płaszczyźnie,
I w przepaści niezgłębionéj
Tonąc, gwiazdom w oczy bryźnie! —
Lecz patrz, patrz! już coraz w zmierzchu
Ślad ich ćmi się i zagasa —
Patrz! już stoją na skał wierzchu! —
Azaziel!

Aholibamah.

Samiasa!

(wybiegają).
SCENA II.
Wchodzą IRAD I JAFET.
Irad.

Nie płacz, bądź mężem! — po co między góry
Milczeniem swojém mnożysz ciszę nocy,
Lub tak ku gwiazdom wlepiasz wzrok ponury? —
Gwiazdy ci żadnéj nie dadzą pomocy.

Jafet.

Tak! lecz mnie cieszą. — Któż wié czy i ona
Nie patrzy na nie teraz? — Mnie się zdaje,
Że każda piękna istota stworzona,
Patrząc na piękność, piękniejszą się staje,
Na wieczną piękność rzeczy nieśmiertelnych. —
O! moja Anah!

Irad.

Wszak nie kocha ciebie.

Jafet.

Ach!

Irad.

Znam ja gorycz uczuć niepodzielnych.
Mnie téż jéj siostra odpycha od siebie.

Jafet.

Wiém i boleję nad tobą.

Irad.

Nie boléj!
Jeśli mię ona poświęca swéj dumie,
Moja téż duma jéj wzgardę znieść umie. —
Z czasem i na nią przyjść może taż koléj.

Jafet.

Czy się tém cieszysz?

Irad.

Ni cieszę, ni smucę.
Kochałem szczerze — kochałbym był szczerzéj,
Gdybym mógł mniemać, że wzajem ocucę
Miłość w jéj sercu; — lecz widząc że mierzy
Wyżéj — zostawiam ją jéj przeznaczeniu,
W które snać wierząc łudzi siebie sama.

Jafet.

W co wierząc?

Irad.

Wnoszę, czytam w jéj spójrzeniu
Że kocha.

Jafet.

Anah?

Irad.

Nie! Aholibamah.

Jafet.

Kogo?

Irad.

Ja nie wiém; znasz, czy ją kto zbada! —

Jafet.

Anah to chyba kocha Boga w Niebie;
O to spokojny jestem.

Irad.

Cóż ci nada,
Kogo bądź kocha? dosyć że nie ciebie.

Jafet.

Prawda, lecz ja ją kocham.

Irad.

Jam téż kochał.

Jafet.

Jestżeś szczęśliwszym, żeś przestał, jak mniemasz?

Irad.

Czyliż nim byłbym, gdybym jak ty szlochał?

Jafet.

Żałuję ciebie.

Irad.

Mnie? — Czemu?

Jafet.

Że nié masz
W sobie już tego, co mnie w rozpacz wprawia.

Irad.

Dziwnyś! — W tych słowach znać szał jéj przemawia. —
Wierz mi, Jafecie! za żadne nagrody
Czuć, co ty czujesz, nie chciałbym na chwilę;
Nie! choćbyś wszystkie ojca mego trzody
Zważył, i za nie dał mi syklów tyle[1],
Owego kruszczu potomków Kaima,
O którym plemię ich tak wiele trzyma,
Że nas chce przezeń wciągnąć w handel z niemi: —
Jakby za podły piasek, wyrzut ziemi,
Za żółty proszek, co z wierzchu migoce.
Warto dać w zamian chleb, wełnę, owoce,
Lub inne rzeczy, któremi nas praca
Rąk naszych, albo natura zbogaca! —
Lecz pójdź, Jafecie! dość patrzeć na chmury,
I przeraźliwie wzdychać, jak wilk, który
Patrząc na księżyc całą noc wyć gotów. —
Ja idę spocząć.

Jafet.

Szczęśliwy, kto może! —
Bądź zdrów!

Irad.

Nie wracasz ze mną do namiotów?

Jafet.

Nie! — pójdę jeszcze do jaskini w górze,
Przez którą, mówią, że duchy z pod ziemi
Wychodzić zwykły na świat.

Irad.

Cóż ci do niéj?

Jafet.

Miejsce to zgodne z myślami mojemi:
Żal dziki w dzikiéj zmniejsza się ustroni.

Irad.

Ale czyż nie wiész, jakie o téj dobie
Widma, jak mówią, wstępu do niéj strzegą? —
Ja pójdę z tobą.

Jafet.

Zostań, dzięki tobie!
Nie mam złych myśli, nie boję się złego.

Irad.

Ale złe duchy tém więcéj ci mogą
Szkodzić, żeś nie jest z niemi. — Weź mię z sobą,
Lub zostań ze mną! — nie gardź mą przestrogą!

Jafet.

Nie! sam iść muszę.

Irad.

A więc pokój z tobą!

(odchodzi).
Jafet (sam).

Pokój! — szukałem go gdzie znaleźć mogłem,
W miłości — sercem, co jéj warte było.
Cóż ztąd? — daremnie siły duszy zmogłem,
Serce osłabło, w myślach się zaćmiło:
Dni nieprzebyte, nieuśpione noce,
Oto są całe mych starań owoce! —
Pokój! gdzież pokój? — w martwości zniszczenia?
Czy w ciszy lasu, co od dnia stworzenia
Stopą nietknięty, innego odgłosu
Nie zna prócz burzy, gdy go ta druzgota?
Bo w nich jest wierny obraz mego losu,
Gdy mię żal tłoczy albo rozpacz miota. —
Świat zabrnął w zbrodnie; — głuchy na głos Boga,
Nie wié o gniewie Jego, ni o zmianach
Strasznych a blizkich; — daremna przestroga
Gróźb i złowieszczych wróżb! — O! moja Anah!
Gdy przyjdzie straszna godzina, że morze
Jak lew ryczący wyprze się z łożyska,
I wpadnie na świat: — jakbyś ty w téj porze
Ujść mogła zguby! i po nad zwaliska
Świata, objęciem mojém osłoniona,
Po świat niszczących bujać oceanach!
Świat mój byłby w twém sercu, a obrona
Twoja, w miłości mojéj! — Moja Anah!
Gdybyś ty chciała być moją! — Daremnie!
Serc snać i losów nikt zmienić nie może.
I moje wiecznie krwawić musi we mnie,
Teraz i wtedy, gdy już ty… — O! Boże!

Nad nią przynajmniéj zmiękcz srogość wyroków!
Bo ona czysta pomiędzy grzesznemi,
Czysta jak gwiazda, co choć w mgle obłoków,
Nie gaśnie jednak, ni spada ku ziemi! —
O! gdybyś była moją! lub przynamnie,
Gdybym cię wolną od twych ojców winy,
Jedną przynajmniéj zbawić mógł! — nie dla mnie —
Nie! — byleś żyła: — gdy ocean będzie
Mogiłą ziemi, i tych, co dziś żywi
Pchną ją do zguby: — a jego jedyny
Pan i mieszkaniec, niewstrzymany w pędzie,
Nie spotykając ni skał ni mielizny,
Sam Lewijatan z przestrachem się zdziwi
Nieskończonością swych państw i ojczyzny!

(odchodzi).

SCENA III.
Wchodzą NOE I SEM.
Noe.

Kędyż jest brat twój Jafet?

Sem.

Wyszedł w pole,
Zejść się, jak mówił z Iradem… Lecz pewnie
Błądzi, jak co noc, w swém zaklętém kole,
Wkoło namiotu Anah, kwiląc rzewnie,
Jak ptak nad pustém gniazdem; albo może —
Z czém, wiém, że nie rad powierzać się bratu —

Poszedł, jak nieraz, o północnéj porze
Dumać w jaskini śród skał Araratu.

Noe.

Po co on do niéj? Na całym złym świecie,
To miejsce jest najgorsze; bo w niém duchy
Gorsze od ludzi goszczą. — O! Jafecie!
Czemużeś wybrał, na głos ojca głuchy,
Niewiastę, któréj, choćbyś był kochany,
Pojąćbyś nie mógł? — Ach! serce człowieka!…
Gdy syn mój własny, wraz ze mną wybrany,
Znając złość świata i los co go czeka,
Mógł tak daleko zabrnąć i niepomnie! —
Pójdźmy go szukać.

Sem.

Ojcze! nie idź daléj!
Ja go sam znajdę.

Noe.

Nie lękaj się o mnie!
Kogo Pan wybrał, nad tym nie uczyni
Nic moc piekielna! — Będziem go szukali.
Pójdź!

Sem.

Do obozu sióstr?

Noe.

Nie! do jaskini.

(odchodzą).
SCENA IV.
Góry — jaskinia — skały Araratu.
Jafet (sam).

Dzikie pustynie! lochy, co się zdacie
Bez dna i granic! i wy dumne góry!
Tak niezachwiane w swych skał majestacie,
I tak wspaniałe w swéj krasie ponuréj:
W płaszczach z mgły białéj, lub w zielonéj szacie
Drzew, jak wy wiecznych, i jak wy nad chmury
Czołem wiejących! Któżby waszéj sile
Nie ufał? w wieczne nie zawierzył trwanie? —
Przecież za kilka dni — może za chwilę,
Może w téj chwili — cóż z was pozostanie?
Gruz! — czcze igrzysko wód! co te otchłanie,
W piekieł aż zda się idące głębiny,
Po brzeg wypełnią, i gdzie swe posłanie
Miał lew, skaczące naniosą delfiny! —
A ludzie — ludzie! bliźni, bracia moi!
Któż z was zostanie, coby nad szerokim,
Jednym was wszystkich grobem — gdy was w swojéj
Głębi pochłonie morze — z łzawém okiem
Wspomniał przynajmniéj o was? — Przyjaciele!
Ziomkowie moi! jestżem ja tak wiele
Lepszy lub gorszy od was, że koniecznie
Przeżyć was muszę — wszystkich! — ach! i wiecznie

Tęsknić i płakać po was? — O! ty świecie!
Czyliż cię poznam, gdy po tylu zmianach
Wyjdziesz znów z grobu? — Gdzież wtedy będziecie
Miejsca rozkoszne! gdziem marzył o Anah,
Gdym się spodziewał serca jéj: lub one,
Dzikie, lecz niemniéj miłe mojéj duszy,
Jaskinie, lasy, gdziem łzy niedzielone
Lał na jéj srogość, lubując w katuszy? —

(Patrząc ku górze).

Być-że to może, aby ten szczyt skały,
Gdzie chmury niegdyś skrzydła swoje darły,
Co sam jak gwiazda lśni śród gwiazd — by wały
W głąb go zbić mogły, i w swych wirach starły:
Że jutro może zadziwione słońce
Próżno go jasném szukać będzie okiem,
By jak dziś, naprzód na jego wysokiém
Czole, zwyciężać noc i jéj mgły śpiące:
Lub przed zachodem, wieniec swych promieni
Zawieszać na nim: by nad światem wzbity,
Jak lampa świata świecił się w przestrzeni,
I zstępującym Aniołom swe szczyty
Dzierżył za pierwszy stopień, gdy zesłani
Schodzą na ziemię lub w przepaść otchłani? —
Być-że to może, ażeby te słowa.
Straszne, okropne słowa: „Już go nié ma!“
Tyczyć się miały tego skał olbrzyma,
I wszystkich rzeczy — prócz tych, co Jehowa

Rozkazał w arce zbawić ojcu memu? —
Możeż on zbawiać co chce? a jaż czemu
Nie mógłbym zbawić jednéj — co bez zmazy,
Co najpiękniejsza z wszystkich córek ziemi?…
Nie miałbym zbawić jéj — gdy sprośne płazy,
I zjadłe żmije z towarzyszmi swemi
Ujść mają zguby — by i przyszłą ziemię
Tchem swym zarażać, i na ludzkie plemię
Syczeć, i kąsać, i w grząskich bagniskach
Czołgać się, które na świata zwaliskach
Długo stać będą i dymić — aż w końcu,
Z zgnilizny tego, znów jaki świat nowy
Wyjdzie, i wyschnie, i stwardnie na słońcu,
Razem mogiła i pomnik grobowy
Świata przeszłego: gdzie dziś jeszcze tyle
Miryad żyje — a jutro, za chwilę,
Tyle miryad umrze? — O! ty świecie!
Tak piękny i tak młody! w pełnym kwiecie
Życia i krasy! Jak ja kocham ciebie!
Jak mi żal ciebie! gdy co dnia, co nocy,
Liczę twe kwiaty, twe gwiazdy na niebie,
I krótkie chwile twoje! — Nie mam mocy
Ratować ciebie, jak i Jéj nie mogę,
Jéj — co najbardziéj wiąże mię do ciebie:
Lecz jak syn prochu twego, żal i trwogę
Czuć tylko muszę — jakich od stworzenia
Żaden nie doznał i doznać nie może,
Prócz mnie, co jeden z mojego plemienia
Wiém straszną przyszłość, i sam w lada porze,

Jeden, mam płakać na wszystkich pogrzebie! —
O! Boże! mógłżeś?… —

(Łoskot w jaskini i śmiechy. — Duch przelatuje).
Jafet.

W imię Jego!
Kto tu?

Duch (śmieje się).

Cha, cha, cha!

Jafet.

W imię Wszechmocnego!
Mów, ktoś jest?

Duch (śmieje się).

Cha, cha!

Jafet.

Przez potop i ziemię,
Co ma być pastwą morza! przez głąb, z któréj
Morze się wyprze! przez niebo, co brzemię
Chmur swoich zrzuci i zaleje góry!
Przez Tego, który
Stworzył i zniszczy świat ten poziomy!
Ty nieznajomy!
Ty niewidomy!
Duchu nieczysty! mnie nie ustracha
Śmiech twój szyderczy! — Czego się śmiejesz?

Duch.

Czego łzy lejesz?

Jafet.

Nad ziemią, i nad jéj dziećmi.

Duch (odlatując).

Cha, cha, cha!

Jafet (sam).

Jak duch nieczysty urąga z rozpaczy
I żalu mego! jak się cieszy z końca
Nieszczęsnéj ziemi! — nad którą krąg słońca
Wejdzie, i nigdzie życia nie zobaczy! —
Jak cicho wkoło! — Ziemia śpi — i ludzi,
I wszystkie twory sen objął — jak cichy,
Jak snać spokojny! — i może ich łudzi
Długą przyszłością szczęścia, chwały, pychy!…
Cóż, gdy się zbudzą i ujrzą śmierć?…

(Łoskot w jaskini).

Kto tu?
Kto? mów! co w nocy czając się zakryciu,
Szepcesz i migasz tylko jak śmierć w życiu? —
Mów! bo się twego nie boję łoskotu!

(Duchy wylatują z jaskini).
Jafet.

Co za szum!
Z dołu i z góry,
Co za tłum!
Lecą jak chmury!

Chór Duchów.

Radość nam!
Ohydne plemię,
Z rajskich wygnane już bram,
Że dało zwieść sie nam,
Że chciało zrównać nam,
Mądrością bez naszéj mocy:
Traci nynie
I tę ziemię,
I téj nocy
Całe plemię
Zginie, zginie!
Radość nam!
Nie czas ich, nie nędza, nie mór, nie żelazo,
Nie troska po jednym wydusi;
Wszyscy za jedną razą,
Co żyje, zginąć musi! —
Świat i lud
W głębi wód!
Dziś ich ostatni wschód! —
Cha, cha! tak chce On sam!
Tryumf nam!
Ocean z swoich tam

Wyjdzie i zajmie glób,
Ich świat, ich tron, ich grób,
Jak oni, trup! —
Cha, cha! bedziem słyszeli,
Ich jęk, i ryk topieli,
Lecącéj z wszystkich stron:
Cha, cha! ujrzym ich zgon!
I dzień, gdy ich nie będzie! —
Śmierć wszędzie!
I nigdzie tchnienia, prócz wichrów zhukanych,
I nigdzie ruchu, prócz fal rozdąsanych,
I nigdzie nawet wierzchołka skał,
By ku nim Aniół zstąpić gdzie miał,
By pomoc dał:
Cha, cha! niechajby chciał!
Lub niechby tam sami z rozpaczą się wdarli,
By widzieć, co wszędzie
Na ziemi:
By widząc jak drudzy, jak wszyscy wymarli,
Przeczuwać, co będzie
I z niemi!
Cha, cha! mieć będziem dość!
Potop — śmierć — czczość —
To świata gość!
Z południa na północ, z zachodu na wschód,
Nic prócz wód!
Od końca do końca, od dołu do szczytu,
Nic oprócz obłoków i fali błękitu!…
Świat barw, pstry w różny wzór,
Kwiat łąk, cedr gór,

Dąb, i skał zrąb,
Pochłonie głąb! —
Któż widząc zgadnie
Co znikło na dnie
W jéj toni?
Komu da dociec,
Albo odsłoni.
Ten, co sam władnie,
Co będzie po niéj:
Świat? złom? —
Kto się ośmieli
Na jéj topieli
Wznieść dom?

Jafet (występując).

Mój ojciec!
On z swą rodziną! —
Nie ludzkie plemię,
Źli tylko zginą,
Co każą ziemię:
To Pański sąd! —
Słyszycie? precz więc ztąd!
Sprośni szatani!
W przepaść otchłani
Precz w wieczną noc!
W Nim, nie w was moc
Karać za grzechy
Świat nasz i nas;
Czcze wasze śmiechy!
Waszéj pociechy
Nie przyszedł czas! —

Precz więc, precz do swych jam!
Aż was i tam,
Potop dosięże,
I jako węże
Na wierzch wypławi:
Byście noszeni
Wiatrem w przestrzeni,
Czuli moc Pana,
Co starł szatana,
A nas choć skarał — wybawi!

Duch.

Synu Noego!
Gdy ty z rodziną,
Jedni z całego
Rodu waszego
Ujdziecie żywi,
Gdy wszyscy zginą,
Będziecież lepsi albo szczęśliwi? —
Nie! — nowy świat i ludzie,
W grzechu i trudzie
Jak dziś żyć będą: lecz pośledniejsi,
Słabsi i mniejsi
Od tych olbrzymów, co dziś zuchwale,
Dumni w swéj chwale,
Depcą tę ziemię:
Aniołów plemię
Z matek ziemianek; — wy ich dziedzice,
Prócz téj różnice,
Weźmiecie tylko po nich — trosk brzemię.

Czyż się nie będziesz rumienić,
Sam jeden na wszystkich grobie,
Jeść, pić, zalecać się, żenić,
I płodzić proch równy sobie?
Z sercem tak nizkiém, z tak bezwstydném czołem,
Że na sam obraz takiego zniszczenia.
Nie masz dość męztwa ni żalu, by społem
Chcieć zginąć raczéj, niż szukać zbawienia!
Któżby chciał przeżyć wszystkich braci swych?
Kto? prócz głupich lub złych? —
My nienawidzim was,
Bo ród nasz różny od siebie:
Lecz patrzaj! każdy z nas
Wyrzekł się tronu w Niebie,
Raczéj, niż żeby obojętny świadek,
Patrząc na braci upadek,
Lękał się z nimi podzielać męczarnie! —
Idź, nędzny! żyj i giń marnie!
A gdy świat potop ogarnie,
Tak, że ON nawet spójrzawszy na ziemię,
Wezdrgnąć się musi nad woli swéj czynem:
Gardź ojcem swoim, że przeżył swe plemię,
I sobą, żeś jego synem!

Chór Duchów (wylatując z jaskini).

Śpieszmy się, cieszmy!
Dziś nasz czas!
Śmiertelnik podły
Swojemi modły
Nie spłoszy nas!

Nie będzie czcił,
Proch, pył!
A my, co nigdy nie czcili
Tego, co tak chce czci,
Że zwłokę jednéj chwili,
Wiecznością kary mści:
My, my obaczym wyparcie się toni,
Aż jeden żywioł czynić będzie dzieło
Wszystkich w chaosie. — A oni, a oni!
Czcze zlepki gliny, dumni z swéj nicości,
Którym się niebo osiągnąć pragnęło,
Zginą! — a wiatrem rozwiane ich kości,
Bielić się będą po mrocznych przepaściach,
Po niedostępnych gór i skał urwiskach,
Gdzie głąb w swych coraz srożejąc napaściach,
Ścigać ich będzie w ostatnich łożyskach;
Gdzie nawet dzikie bestye w popłochu
Zbędą srogości, jak w pierwszych dniach świata,
I przy jagnięciu tygrys w tymże lochu
Kryjąc się legnie, jakby obok brata,
I zginą razem; — aż znów wszystkie rzeczy
Będą jak były: martwe, niestworzone,
Prócz niebios w górze! — którym niech złorzeczy
Ten, co zostanie: gdy z nim przymuszone
Zawrze sojusze śmierć; — śmierć, co ocali
Tę błahą resztkę dawnego stworzenia,
Na przyszły zasiew żniw swych; — i gdy słońce,
Z osiadłych mułów potopowéj fali,
Wypiecze nowy świat: — z tego nasienia
Wzejdą dla czasu nowych lat tysiące,

Nowe istoty, i dawne cierpienia,
Zazdrość, nienawiść, praca i niewola.
Aż póki… —

Jafet (przerywając).

Przedwieczna Wola
Nie wytłómaczy ludziom snu tego,
Powikłanego dobrego i złego:
I pod wszechmocnéj skrzydło opieki,
I wszystkie wieki,
I wszystkie rzeczy,
I ród człowieczy,
Wziąwszy, odkupi — i moc piekielną
Zwalczy na wieki!
I pokutnicy, ziemi skruszonéj.
Jéj pierworodny wdzięk przyrodzony,
Raj nieskończony,
Wróci, z litości nad skazitelną;
Gdzie człek, czcząc w sobie duszę nieśmiertelną,
Nie zdoła więcéj jak niegdyś przewinić,
Gdzie zły duch nawet będzie dobre czynić!

Duch.

Cha, cha! i kiedyż to cudo nastąpi?

Jafet.

Gdy Zbawca zstąpi!
Naprzód w ubóstwie,
A potém w chwale. —

Duch.

Tymczasum w mnóstwie
Nędz swych, zuchwale
Klnąc tylko na nie, cierpcie nikczemnie,
Aż świat wasz w proch się rozwieje!
Walczcie z sobą, i z Niebem, i z piekłem — daremnie,
Aż niebo poczerwienieje
Od krwi dymiącéj z waszych bitew pola! —
Zmienią się czasy, rzeczy, kraje, ludy,
Lecz pozostaną bez nowéj pociechy,
Też same grzechy,
Łzy, troski, trudy,
Zbrodnie — i matka ich: wasza zła wola! —
Też same burze
Serc, jak w naturze
Wichry i gromy,
Szaleć w was będą; i ten poziomy
Świat wasz i plemię
Pochłoną — jak potop ziemię! —

Chór Duchów.

Cieszmy się, duchy!
Śmiertelny! bądź zdrów! —
Słyszym już, słyszym, jak wałów szum głuchy
Wzmaga się, rośnie, jak ryk głodnych lwów.
Wichry, jak orły, podnoszą swe pióra,
Każda swe źródła napełniła chmura,
W dole i w górze,
Niebo i morze

Otwarły swoje upusty; — a ludzie!
Ślepi, jak byli
Od pierwszéj chwili,
Trwają w ułudzie!
Nie widzą znaków złowieszczych; nie słyszą,
Co my słyszymy: po nad ziemską ciszą
Gromadzących się gromów; jak z obłoku
W obłok przechodzą, i hasła wyroku,
Na wpół zatlone, czekają — i drzemią.
Płacz, płacz! o! ziemio!
Grób twój jest bliższy, niż niedawna jeszcze
Kolebka twoja! — Drzyjcie! o! wy góry!
Chwila wybija — gdy morze i deszcze
Szczyt wasz zaleją; a morskie potwory,
Poziome płazy, i konchy ślimaków,
Czepiać się będą, gdzie dziś króle ptaków
Gniazda swe ścielą! — O! jakże zakraczą
Z żalem, z rozpaczą:
Spłoszone same, i próżno do góry
Zwąc swe pisklęta nieodziane pióry,
I słysząc tylko z ich krzykiem pospołu
Szum fal rosnących! — a człowiek od dołu
Patrzając na nie, zazdrościć im będzie
Skrzydeł szerokich — niezdatnych im na nic!
Bo gdzież je zwiną? kiedy tylko wszędzie
Śmierć i grób — woda — bez dna i bez granic?

Cieszmy się! tryumf nam!
Z przepaści jam
Do chmur,
Radośny wznieśmy chór,

Nad ruiną
Świata tego! —
Wszyscy zginą!
Prócz jednego,
Szczepu Seta pokolenia,
Zbawionego od zniszczenia,
Na cierpienia!
Lecz ród Kaima,
Olbrzym w olbrzyma,
Lecz córki jego, chlubne urodą,
Zalegać będą martwe pod wodą,
Lub na wznak na niéj — z rozpuszczonemi
Włosy długiemi,
Martwém obliczem będą się żalić
Na srogie Nieba: co ich ocalić,
Co nie raczyły mieć w swéj obronie,
Istot tak nawet pięknych po zgonie! —
Darmo! ON, Przeznaczenie,
Co rzekł, nie przeinaczy;
I po ogólnym jęku rozpaczy,
Ogólne śmierci milczenie
Ogarnie ląd! —

Nam czas, czas lecieć ztąd!
Świt się już bieli,
Mgły nocne bladną.
Lećmy weseli!
Nim słońce strzeli,
Ujrzym, jak zbladli
Iść będą na dno
Wściekłéj topieli! —

Myśmy upadli,
Oni upadną!
Lećmy weseli!

(Duchy wznoszą się w górę i znikają).

Jafet (sam).

Bóg sam obwieścił przeznaczenie ziemi,
Enoch niém groził w księgach[2], których słowa,
Jak gromy w chmurze, grzmią po nad grzesznemi;
I rady ojca mego, i budowa
Arki Przymierza, i same złe duchy,
Czyniące z naszych klęsk urągowiska,
Głoszą je światu — a świat jak był, głuchy,
Wprost leci w przepaść; co choć już tak bliska,
Tak nieuchronna: zatwardziałéj duszy
Ludzi nie wzrusza — jak jęk ich nie wzruszy
Sprawiedliwości Boga, i wylewu
Wód, spełniających dzieło jego gniewu! —
Jak cicho wkoło! na całéj przestrzeni
Nie widać jeczcze żadnych groźnych znaków;
Brzask, jako zwykle, tli się, i rumieni
Chmury, strzegące swoich zwykłych szlaków.
I słońce wkrótce po nad dniem zniszczenia
Wejdzie — jak weszło w czwartym dniu stworzenia,

Gdy Stwórca rzekł mu; „świeć!“ i zaświeciło —
Nie ludziom jeszcze — ale obudziło
Słodszy od głosu ludzkiego, głos ptaków:
Co jak Anioły, swobodnemi pióry
Wznoszą się w niebo, i jak oni sami,
Łącząc swe pieśni w napowietrzne chóry,
Dawce dnia, codzień witają przed nami! —
I oto chwila — gdy śród chmur i lasu
Pieśń ich wnet zabrzmi; i jasny krąg słońca
Wejdzie, nieświadom tak bliskiego końca
Istot, które ożywia, ani czasu
Który im mierzy! — Ptaki z wdzięcznym głosem,
Nócąc, zapadną w głąb bez dna i brzegu;
Słońce, po jasnym krótkich dni obiegu —
Ha! wejdzie! — ale nad czém? — nad chaosem,
Co był przed czasem, i dziś przed obliczem
Słońca odrodzon, czas znów czyni niczém. —
Bo czas bez życia, cóż jest? — nicość! sprzeczność!
Czas dla stworzenia jest tém, czém jest wieczność
Dla Stworzyciela — co sam nieskończony!
Wieczność bez Niego, stałaby się czczością;
Czas bez człowieka, dla niego stworzony,
Kona z człowiekiem; — i równie wiecznością
Pochłonion zginie — jako ludzkie plemię
W bezdennéj głębi wód chłonących ziemię! —
Ktoś idzie? — ludzie, czy niebieskie duchy? —
Jak piękne! — twarzy nie widzę — lecz ruchy,
Lecz ich postaci na tle czarnéj góry! —
Idą w mgle, jakby płynęły! — Po sprośnych
Duchach, co wiążąc swe piekielne chóry,

Z łez méj boleści, szyderczemi śmiechy,
Tryumfowały w urąganiach głośnych:
Widząc ich, czuję jak promień pociechy! —
Któż wié, czy nawet — o com razy tyle
Błagał za światem: — czy nie niosą może
Wyroku łaski, zwłoki — choć na chwilę —
Na chwilę skruchy i żalu? — O! Boże!
To Anah!

SCENA V.
Wchodzą SAMIASA[3], AZAZIEL, ANAH I AHOLIBAMAH
Anah (postrzegając Jafeta).

Jafet!

Samiasa.

Adamita!

Azaziel (do Jafeta).

Po co,
Zkąd tu przyszedłeś? sam, tak późną nocą,
Gdy bracia twoi śpią wszyscy?

Jafet.

Aniele!
Cóż mi odpowiesz, gdy się wzajem ciebie
Twojemi słowy zapytać ośmielę:
Po coś jest tutaj, gdyś powinien w Niebie?

Azaziel.

Cóż to? nie pomnisz? nie wiész, że w podziele
Na nas przypadło, mieć w straży twe plemię
I świat?

Jafet.

Nie dzisiaj! — gdy występną ziemię,
Nie tylko dobre duchy, co ją strzegły,
Ale złe nawet z przestrachem odbiegły,
Wiedząc o strasznych i blizkich jéj zmianach.
Wy tylko jedni… — Anah moja! Anah!
Tak próżno, chociaż tak długo i stale
Kochana przez mię! po coś ty tu z niemi,
Gdy żaden dobry duch nie jest na ziemi? —

Anah.

Jafecie! nie śmiem mówić — ale, ale…
Przebacz mi!

Jafet.

Obyć przebaczono w Niebie,
Gdy już przebaczać nie będą nikomu! —
Bo w błąd cię wiodą.

Aholibamah.

Dość! precz ztąd do domu,
Dumny proroku! nie chcemy znać ciebie.

Jafet.

Przyjdzie czas może, że mię poznasz lepiéj,
A siostra twoja pozna, jakim byłem
Dla niéj, i dla was: — gdy głusi i ślepi
Posłyszą — ujrzą — pojmą, co mówiłem.

Samiasa.

Słuchaj mię, synu Patryarchy? który
Czysty był zawsze przed Bogiem! Zkąd w tobie
Gniew, jakby ku nam, i żal tak ponury?
Czémeśmy mogli, ja lub on, w téj dobie
Krzywdę ci zrobić?

Jafet.

Krzywdę! ach! i jaką! —
Ale nie! — Czuję, że choć równie ze mną
Stworzona, równie śmiertelna: wszelako
Nie wart jéj byłem, i nigdy wzajemną
Miećbym jéj nie mógł. — Anah! bywaj zdrowa!
Nieraz z ust moich słyszałaś te słowa,
Lecz dziś ostatni raz słyszysz. — Anieli!
Lub ktobądźkolwiek jesteście! o jedno
Pytam was tylko: czy będziecie chcieli,
Czy macie władzę, przed zgubą niezbędną.
Zbawić ją — zbawić obie?

Azaziel.

Jaką zgubą?

Jafet.

Cóż to? nie wiecie? Czyliżbyście mieli,
Dzieląc grzech z ludźmi, dzielić téż ich grubą
Ślepotę i jéj karę? lub przynamnie
Smutek mój? —

Samiasa.

Smutek? — Mógłżem wróżyć sobie,
By proch miał mówić zagadkami dla mnie?

Jafet.

Jeśli ich Pan twój nie rozwiązał tobie,
Biada wam! i im z wami!

Aholibamah.

Niech tak będzie!
Jeśli kochają, tak, jak są kochani,
W nas znajdą Niebo — byle z nami wszędzie,
Jak my je z nimi znajdziem — choć w otchłani!

Anah.

Ach! siostro, siostro! nie mów tak!

Azaziel.

Dla czego? —
Boisz się przy mnie? —

Anah.

Ach! O ciebie tylko!
Bo chętnie resztę szczęścia śmiertelnego,
I życia oddam, byle smutną chwilką
Nie zaćmić nigdy twéj wieczności koła!

Jafet.

Toż więc dla niego? tak jest! dla Anioła,
Zrzekłaś się, widzę, serca Adamity! —

Ale to mniejsza! — byleście, on i ty,
Wzajem dla siebie nie zrzekli się Boga!
Bo przed Nim związki duchów z śmiertelnemi
Nie znajdą łaski; bo cel nasz i droga
Różne są od ich: — nam praca na ziemi,
I śmierć; im Niebios gwiaździste pobyty,
Rozkosz i wieczność! — Biadaż! jeśli niemi,
Wzgardzą dla prochu! a proch w dumę wzbity,
Dla nich, zalśniony promieniem ich czoła,
Zapomni Boga! — Lecz jeśli cię może
Aniół ten zbawić: — zostań z nim w téj porze,
Gdy moc niebieska chyba zbawić zdoła.

Anah.

Ach! on nam wróży śmierć!

Samiasa.

Śmierć? — nam śmierć wróżyć,
Lub tym co z nami? — Gdyby nie łzy twoje,
Śmiertelny! śmiać się musiałbym, nie trwożyć.

Jafet.

Śmiéj się! — O siebie ja téż się nie boję,
Ani nad sobą płaczę! — jam bezpieczny:
Nie dla mych zasług — lecz dla cnót rodzica,
Co prosty w drogach życia, i stateczny
W wierze przed Panem, sprawił, że prawica
Jego dziś z nami. — Lecz oby wam dano
Moc zbawiać drugich!… lub gdybym zamianą

Życia mojego za Jéj — która sama
Wiąże mię tylko do życia — mógł dla Niéj,
Najniewinniejszéj z wszystkich cór Adama,
Okupić miejsce w arce, gdy wybrani
Synowie Seta wejdą w nię!…

Aholibamah.

Zuchwały!
Toż więc śmiesz mniemać, że my, krew Kaima,
Pierworodnego w raju; że my córy
Takiego ojca: że mybyśmy chciały
Mięszać się z wami? ze krwią Setą? który,
Ostatni owoc skrzepłéj krwi rodziców,
Dziedzic ich tylko tułatwa i hory,
Tak z ojcem naszym nic wspólnego nié ma,
Jak raj z tym światem: jak wdzięk naszych liców
Z wdziękiem cór waszych: albo jak postaci
Młodzieńców naszych, z wzrostem twoich braci?
Nie! nigdy, nigdy! chociażby od tego
Zależeć miało ocalenie świata! —
Ród nasz był zawsze zdala od waszego:
Wszystko nas dzieli — strach pewno nie zbrata.

Jafet.

Aholibamah! przecz się wzruszasz gniewem?
Nie z tobą mówię. — Zbyt wiele z Kaima
Wzięłaś z krwią jego, coć tak w pychę wzdyma,
Jakby ją wsławił bratniéj krwi rozlewem! —
Ale ty, moja Anah! — Zwę cię moją,
Choć nią nie jesteś! — ach! bo z tym wyrazem

Rozstać się wtedy —gdy i z tobą razem
Rozstać się muszę — nie śmiem; — lecz na twoją
Litość się spuszczam, że mi to przebaczy. —
O! moja Anah! ty, którąby raczéj
Zwać córką Abla; takeś niepodobna
Do cór Kaima; chyba że nadobna
Licem jak one!

Aholibamah.

Dość niewczesnéj mowy!
Chcesz jak wąż w raju, pochlebnemi słowy,
Przelać w jéj duszę jad, co płonie w twojéj. —
Ja, gdybym miała podzielać twe zdanie,
Gdybym myślała, że w niéj, siostrze mojéj,
Jest coś z krwi Abla!… — Lecz precz ztąd, szatanie!
Kusisz mię! — kłótni szuka twoja zawiść.

Jafet.

Córko Kaima! zazdrość i nienawiść
Kaim wszczął piérwszy.

Aholibamah.

Kaim nie był wrogiem
Ojca twojego; nie zabił mu synów.
Przecz chcesz być sędzią innych jego czynów,
Które są tylko między nim a Bogiem? —

Jafet.

Prawda! zbłądziłem. Pan go sądzić będzie. —
Anibym mówiąc wspomniał, że przewinił,

Gdybyś się sama, w gniewnych słów zapędzie,
Nie zdała chełpić z czynu, co uczynił;
A nawet… —

Aholibamah.

On jest ojcem ojca mego,
Syn pierworodny sił ludzkiéj natury,
Przed jéj upadkiem; — miałażbym się jego
Wstydzić? lub zaprzeć rodu mego, który,
Wszystko czém słynie po nim odziedziczył? —
Patrz! któż śmie z nami stanąć w porównanie:
Z pięknością w twarzach? z wzniosłością w postaciach?
Z długością naszych dni?

Jafet.

Pan je policzył!

Aholibamah.

Niech i tak będzie! lecz póki ich stanie,
Chlubić się będę w ojcu mym i braciach!

Jafet.

Ród Seta w Bogu tylko szuka chluby. —
A ty, o! Anah?

Anah.

Co bądź Bóg przeznaczy,
Bóg jeden nad wszystkiemi — wiém, że trzeba
Znieść bez szemrania — oby bez rozpaczy! —
Lecz gdybym mogła, w dniu powszechnéj zguby,
Co ma przyjść, mówisz, prosić o co Nieba:

Jedyną prośbą byłoby, bym sama
Nie pozostała w życiu: gdy nikomu
Z mego plemienia, rodziny i domu,
Pan nie przepuści. — O! Aholibamah!
Cóżby był dla mnie świat, lub inne światy,
Lub sama wieczność? bez miłéj przeszłości —
Bez ciebie, ojca; bez waszéj miłości,
I bez tych wszystkich rzeczy, co jak kwiaty,
Rozkoszną ziemię stroiły przedemną;
Albo jak gwiazdy, świecące w noc ciemną,
Ciągnęły oczy by w Niebo spozierać? —
Ach! jeśli dla nas Niebo nie z kamienia,
Siostro! proś, módl się! błagaj przebaczenia! —
Śmierć tak jest straszna — gdy ty masz umierać!

Aholibamah.

Cóż to? czyż słowa płonnych marzycieli,
Co swoją arką siebie tylko straszą,
Zachwiały ciebie? — Patrz! czyż nie Anieli
Czuwają przy nas? dzielą miłość naszą? —
A nawet bez nich — czyżby już innego
Nie było środka, jak u stóp Noego
Żebrzeć o życie? Wolałabym raczéj!… —
Lecz po co wznawiać dzikie jego mary,
Twór niewzajemnych uczuć i rozpaczy,
Albo wyziewów téj mrocznéj pieczary? —
Patrz! któżby z posad wzruszył te opoki,
Tę cała ziemię? albo te obłoki
W ocean zmienił? albo z ziemi morze
Podniósł ku niebu? — Patrz! zważ! kto to może?

Jafet.

Ten, co to wszystko jedném słowem stworzył.

Aholibamah.

Kto słyszał słowo te?

Jafet.

Świat, co niém ożył. —
Śmiejesz się? — spytaj twojego obrońcy!
Jeśli jest Aniół — stwierdzi prawdę Jego.

Samiasa.

Aholibamah! Bóg jest wszechmogący!

Aholibamah.

Jam zawsze czciła Boga — stwórcę mego:
Boga miłości, nie smutku.

Jafet.

Niestety!
Czyż miłość sama nie jest także smutkiem?
Nie tylko miłość męża i kobiety,
Trwająca krótko w życiu naszém krótkiém:
Lecz sam Przedwieczny, gdy w łonie miłości
Swojéj świat począł: czyż nie miał przyczyny
Smucić się wkrótce: gdy na jego syny
Wzniósł — bo wznieść musiał — miecz sprawiedliwości?

Aholibamah.

Tak powiadają.

Jafet.

Tak jest bez wątpienia.

SCENA VI.
CIŻ, NOE I SEM (wchodzą).
Noe.

Tużeś, Jafecie? i w jakiéj potrzebie
Przebywasz społem z dziećmi zatracenia? —
Drzyj! by ich wyrok nie dosiągł i ciebie.

Jafet.

Ojcze! czyż grzechem byłyby me chęci,
By dźwigać z grzechu dzieci wspólnéj ziemi? —
Patrz! nie chodziły między występnemi,
Kiedy je strzegą Aniołowie święci.

Noe.

Swięci? — czy raczéj nie z tych, co swe chóry,
I jasny Niebios rzuciwszy przybytek,
Zchodzą, zwabieni licem Kaimitek,
Synowie Niebios, pojąć ziemi córy?

Samiasa.

Tyś rzekł.

Noe.

O! biada! biada! trzykroć biada,
Podobnym związkom! — Czyż Bóg nie zakreślił
Granic Niebu i ziemi? nie obmyślił
Ludziom i duchom, gdzie którym posada? —

Samiasa.

Tak! ale czyliż nie na obraz Siebie
Stworzył człowieka? Czyż go nie miłuje
Sam, i nie każe drugim? — Pytam ciebie:
Możeż być winnym, kto Go naśladuje?

Noe.

Jam tylko człowiek; Pan mię nie postawił
Sędzią nad ludźmi — cóż nad syny swemi? —
A wszakoż z tego, co mi Sam objawił,
Wiém, że te zajścia na padoły ziemi
Duchów niebieskich — i to jeszcze w chwili
Skarania świata — nie są dobrém wcale.

Azaziel.

Co? nawet wtedy, gdybyśmy zstąpili
Zbawiać?

Noe.

Archaniół w całéj swojéj chwale,
Nie zbawi, kogo Pan zgubić umyśli. —
A zaś, gdybyście za Jego rozkazem,
Jako snać mówisz, ludzi zbawiać przyszli:
Litośćby wszystkie objęła zarazem,
Nie te dwie tylko; co choć niezrównane
Licem — są równie grzeszne, i skazane
Na śmierć.

Jafet.

Ach! ojcze! nie mów tak!

Noe.

Jafecie!
Jeśli cię trwożą wina i zatrata:
Zapomnij o nich! — o nich, i o świecie,
Że był i zginął; — ty, przyszłego świata
Dziedzic wybrany!

Jafet.

Obym zginąć raczéj
Mógł z tym, i z temi!

Noe.

Wartbyś za to słowo;
Lecz Pan obietnic swych nie przeinaczy.

Samiasa.

Przeczżeby nad twą i nad jego głową
Bóg czuwał więcéj, niż nad temi, które,
On, syn twój własny, przenosi nad siebie?

Noe.

Zapytaj Tego, który twą naturę
Uczynił wyższą od mojéj, a ciebie
Wyższym odemnie: a zarówno obu
Poddał Swéj woli, i nie dał sposobu
Zbadać jéj przyczyn! — Lecz patrz!… goniec Jego! —
W proch, w proch przed Panem! słuchajmy co powie.

SCENA VII.
CIŻ I RAFAEL ARCHANIÓŁ.
Rafael.

Pokój sprawiedliwemu! — Aniołowie!
Przeczżeście zeszli z oczu Przedwiecznego?
Aza nie wiecie, że ziemia bez stróża
Ma dziś być przed Nim? — Lecz jeszcze czas skruchy!
Wam tylko, duchy!
Wam tylko dany. — Wielka jest moc Boża!
Tam, u podnóża
Stolicy Jego, ukorzcie się społem
Z Siedmiu wielkimi! — Czołem Panu, czołem!

Samiasa.

O! najpiękniejszy! największy z niewielu!
Cześć Panu w tobie! — Lecz odkądże wzbronił
Duchom zstępować na świat? — Rafaelu!
Tyś zstąpił po nas; — On Sam czyż nie skłonił
Nieraz oblicza i stóp swych ku ziemi?
A ile razy skrzydły pośpiesznemi
Nas wysłał ku niéj: mów, cóżeśmy, jeśli
Nie miłość Jego i nie dary nieśli:
Wielbiąc Go w każdym jéj tworze: bo każdy
Tchnął Jego mocą i miłością dla niéj;
Ciesząc się blaskiem téj najmłodszéj gwiazdy,
Mającéj kiedyś zwalczyć noc otchłani;

Lub strzegąc, aby ród, co ją dziedziczy,
Nie śćmił jéj światła łaski tajemniczéj? —
Cóż dziś? że smutek nad nią w twém spojrzeniu?
Że w ustach twoich mowa o zniszczeniu? —

Rafael.

Biada wam, że nie wiecie! — O! Anieli!
Gdybyście oba z pobratniemi chory,
Czystością śmieli,
Nieśli dziś Panu hołd czci i pokory:
Tambyście w ogniu żyjącym wyryte,
Nad Jego tronem, i na Jego czole,
Czytali sami sądy Jego skryte,
Pojęli wolę;
Nie jéj szukali we słów moich echu. —
Lecz niewiadomość towarzyszka grzechu,
A dumą nawet ćmi się duchów wiedza:
Bo zaślepienie upadek poprzedza.
O! zaślepieni! przeczżeście się dali
Uwikłać w sidła żądzy skazitelnéj?
Niepokalani! jakżeście skalali
U stóp śmiertelnych swój blask nieśmiertelny!
Lecz litość Jego bez granic! — Słyszycie?
Wróćcie i czcijcie!
Tam! — bo gniew Jego straszliwy! — Raz jeszcze,
Wróćcie! — lub drzyjcie!
Bo gniewu Jego wyrok wam obwieszczę.

Azaziel.

Straszny gniew Pana! — Lecz ty, coś osądził
Nas, żeśmy winni: mów, czyżeś nie zbłądził
Sam, żeś tu z nami?

Rafael.

Pan mną rozporządził;
Zstąpiłem po was. — Słowem wszechmogącém,
I w imię Jego; sercem kochającém,
W imię miłości mojéj: Samiaso!
Azazielu! wołam was ku Niemu!
Tak! przyszedł koniec rodzajowi złemu.
Występna ziemia, z całą swoją krasą,
I z ludźmi, zginie! — Lecz czyż przy ostatku,
Jak przy początku, ma, jakby koniecznie,
Niebieskie duchy ciągnąć do upadku,
Których jak istność, kaźń musi trwać wiecznie? —
O! bracia! wyście jeszcze nie upadli,
Lecz przypomnijcie Szatana, jak w chwale
Stał po nad nami; a którzyż nie zbladli
Widząc, czém stał się: gdy wolał zuchwale
Wyzwać moc Pańską, niż uznać w pokorze?
A czyż mu człowiek — że go łatwo skusi,
Rozkoszą złego nagrodzić dziś może
Niebo, co stracił, i pamiętać musi? —
Jam go miłował; — bo i któż nad niego
Był, oprócz Pana, co w nim szukał chluby?
Archaniołowie przed obliczem jego
Gaśli jak gwiazdy przed słońcem; Cheruby
Cześć mu śpiewali; aż sam w swojéj pysze,
Wstydząc się, zaparł, że jest tworem Boga. —
Stało się! upadł; — lecz wam, towarzysze!
Z upadku jego niech będzie przestroga! —
Od was zawisa wieczność z nim, lub z Panem! —
On was nie kusił; bo mu nie jest daném

Kusić niebieskie duchy; lecz niestety!
Człowiek usłuchał jego — wy kobiety:
Pięknéj zaprawdę, lecz w któréj uśmiechu
Kryje się urok zaradniejszy od węża:
Bo wąż zwyciężył proch — ona zwycięża
Was, duchy Niebios, i wiedzie do grzechu.
O! uciekajcie, dopóki czas macie!
Wy nie możecie umrzeć: ale one
Jak cień przeminą; a żal po ich stracie
Truć będzie wasze lata nieskończone!
Zważcie! jak istność wasza ich plemieniu
Nie jest podobna w niczém — prócz w cierpieniu;
Przeczże je tylko chcecie dzielić z niemi? —
Poczęte w grzechu, w boleściach zrodzone,
Żyjące w troskach i łzach, przeznaczone
Na pastwę śmierci — królowéj ich ziemi:
Chociażby nawet Pan, tchem Swego gniewu
Dni ich nie skrócił: przeszłyby za chwilę,
Jak nagły zakręt mglistego powiewu,
Proch i łzy tylko zostawując w tyle.

Aholibamah.

O! tak! uchodźcie! bo jak w jego mowie,
Słyszę w méj duszy głos, co nie omyla,
Że przyszła chwila,
Że musim umrzeć — nie tak, jak ojcowie:
Gdy jako nowy ocean, chmur brzemię
Spadnie na ziemię,
A wały morskie, jak obłoki z ziemi
Wzniosą się w górę, i spotkają z niemi. —

O! siostro moja! są, co ujdą zguby,
Jako się zdaje: lecz nie z krwi Kaima.
Nie! próżne nasze modlitwy i śluby!
Bóg nas Adama za dzieci swe nié ma!
Po cóż go trudzić daremnie? — O! raczéj,
Zrzeczmy się same, co ma być wydarte —
Miłości naszéj! — a bez niéj, cóż znaczy
Życie śmiertelne lub śmierć? — Gińmy warte
Ojca i rodu swego; bez rozpaczy,
Gdy nie bez żalu; płacząc, nie nad sobą,
Lecz po nad tymi, co zostawszy sami,
Śmiertelni czy nieśmiertelni, obaczą
Ziemię-pustynię, okrytą żałobą,
I płakać będą nad miryadami,
Co mrąc płakały — lecz już nie zapłaczą! —
O! Samiaso! śpiesz, uchodź co prędzéj,
Z padołu nędzy
W sfery niebieskie! gdzie już nie dosięga
Wicher, ni woda, ni śmierci potęga!
Nasz wyrok, umrzeć; wasz, jest żyć bez końca.
Lecz co lepszego? czy wieczność żyjąca
Czy martwa? — na to On chyba odpowie,
On, Pan życia i śmierci. — Aniołowie!
Bądźcie posłuszni! jak i my będziemy;
Nie że musiemy.
Nie! lecz że nie chcę żyć dnia ni godziny
Wbrew woli Jego; tak, jakbym nie chciała,
Nawet za wolność od kary i winy,
Co ma być dana dla Seta rodziny,
By kara nasza i na was spaść miała.

Śpieszcie! nim minie czas!
Lecz gdy nad chmury
Jasnemi pióry
Wzbici spójrzycie
Na świat i nas:
O! Samiaso! pomnij, że me życie
Duch mój przeżyje; i gdziekolwiek będzie
Żył swoję wieczność: miłość twoja wszędzie
Trzymać go będzie wyższym nad rozpacze. —
Patrz! nawet teraz nie płaczę,
Bo płacz nie przystał wybranéj Anioła. —
Żegnam was! —
Teraz, przyjdź śmierci! dotrzymam ci czoła.

Anah.

Ach! czyż koniecznie trzeba
Umrzeć? — Azazielu!
Nicże nie zmiękczy Nieba? —
Umrzeć, i stracić ciebie!… —
Siostro! czyż Bóg nasz w Niebie
Zgubi razem tak wielu?
O! serce, serce moje!
Nie próżne snać twe były
Trwogi i niepokoje;
Teraz wiém, co wróżyły.
Boże! dodaj mi siły
Znieść — co wiém, że nie minie! —

Lecz ty, ty Serafinie!
Uchodź, śpiesz! jeśli bezkarnie
Zostać nie możesz! — Lecz czyli?… —

Nie, nie! śpiesz! — Moje męczarnie,
Choć straszne — skończą się w chwili;
Twoje — trwałyby bez końca:
Gdybyś mnie nędznéj obrońca,
Gniew Pana ściągnął na siebie:
I z tronu chwały na Niebie,
Jak ów, co w nasze rodzice
Tchnął żądzę wiedzy, wyzuty,
Z swéj Archanielskiéj stolice,
Spadł w kraj nieznanéj pokuty! —
Nie, nie! i tak już zbyt wiele
Ważyłeś dla mnie, Aniele!
Czas, bym ofiarą wzajemną,
Zrzekła się ciebie — dla ciebie! —
Uciekaj! nie płacz nade mną! —
Ach! nawet chciałbyś daremno!
Łzy, udział dzieci Adama,
Nie ulżą duchów rozpaczy. —
Uchodź! zapomnij więc raczéj
O téj, dla któréj śmierć sama,
Mniéj straszna, niż to rozstanie! —
Lecz uchodź, uchodź! nie zwlekaj!
Nie bacz łez moich! — uciekaj!
Bez ciebie, śmierć mi się stanie
Ulgą, nie karą.

Jafet.

Nie mów tego, Anah! —
Ojcze mój! Archaniele!
Czyż ten łagodny pokój na twém czele

Nie wróży łaski? — Patrz! możesz — zmiękcz dla niéj,
Dla niéj i dla mnie — zmiękcz wyrok i Sędzię:
Niech w arce z nami, ujdzie wód otchłani,
Lub ja z nią razem niech zginę w bałwanach!

Noe.

Przestań, niebaczny! przecz w żalu zapędzie,
Jeśli nie sercem, usty bluźnisz Pana? —
Zkąd ci moc dana
Sądzić sąd Jego? — Żyj, póki dozwoli,
Umrzyj, gdy każe: lecz wbrew Jego woli
Nie szemrz, jakobyś skarżył Pana w Niebie! —
Niebaczny! chceszże, by się Bóg dla ciebie
Grzechu dopuścił? — bo grzechem byłoby,
Gdyby dla krótkiéj, dla ziemskiéj żałoby,
Zmieniał przedwieczne sądy Swoje Boże. —
Bądź mężem, synu! i znoś, chocia boli,
Co ród Adama znieść musi — i może! —

Jafet.

Ojcze! a kiedyż zostaniem
Sami nad głębią siną:
Gdy i kraj miły, co był nam mieszkaniem,
I cała ziemia, z wszystkiém co ją krasi,
I milsi stokroć bliźni, bracia nasi,
Wszyscy w niéj zginą:
Kto wstrzyma wtedy łzy swe i jęczenia,
Lub znajdzie pokój w ciszy spustoszenia? —
Boże! bądź Bogiem! zbaw! — któż ci zaprzeczy?
Zbaw, póki pora! — Czyż rodzaj człowieczy

Nie dość już poczuł sprawiedliwość Twoję
Wygnaniem z raju? — Lecz go tylko dwoje
Składało wtedy: dziś jest na przestworzu
Ziemi liczniejszy, niż fale na morzu,
Niż krople deszczu, co ma zalać ziemię:
Krople mniéj gęste, niżby na niéj były
Ludzkie mogiły,
Gdyby choć groby mieć mogło ich plemię! —

Noe.

Szalony! przestań! w każdém twojém słowie
Brzmi rozpacz dumy, co gniew Pana budzi.
O! Archaniele! przebacz!

Rafael.

Aniołowie!
Żal i namiętność mówi z ust tych ludzi.
Lecz wy! wy czyści, lub coście być niemi
Powinni, bracia! postrzeżcie się w błędzie,
Wracajcie ze mną!

Samiasa.

Zostaniem na ziemi,
I znosić będziem, cośmy zasłużyli.

Rafael.

Azazielu?

Azaziel.

On rzekł; niech tak będzie!

Rafael.

Oba? — A więc od téj chwili,
Z mocy niebieskiéj obrani,
Z miejsc, któremiście wzgardzili,
Z przed Boga, coście zdradzili,
Bądźcie wygnani!
Biada wami

Jafet.

Gdzież się podzieją? —
Lecz przebóg! w przepaściach góry,
Co za ponury,
Co za straszliwy szum, łoskot, hałasy!
Skały i lasy
Wstrzęsły się, szumią — jakby czuły przyjście
Wichrów łamiących, choć jeszcze nie wieją;
A wszystkie liście
Drżą, zda się, chwieją;
Kwiaty więdnieją,
I opadają; — wschód znów się zaciemia;
A cała ziemia,
Jak pod ciężarem, jęczy w swych wnętrznościach! —

Noe.

Słyszysz? Krzyk ptastwa morskiego! jak w chmury
Ucieka, i nad szczyt góry,
Kędy w najsroższych morza nawałnościach,
Uchodząc fali wzbijać się nie śmiało,
Utata krzycząc — jakby przeczuwało
Nawałność sroższą od wszystkich, śród któréj,

Ten szczyt im tylko może być zachroną —
Aż i ten fale pochłoną! —
O! biada, biada ziemi! —

Jafet.

Słońce! słońce!
Wschodzi — lecz jakie! jak przerażające,
Jak krwawe! — Jak śród płomieni
Miedź — błyszczy, lecz bez promieni;
A ciemność, jak czarna tęcza,
W kształcie obręcza,
W krąg je otacza; — słońce i noc razem!
Jakby obrazem
Być chciały życia i śmierci, w téj chwili,
Ostatniéj świata! — Biada tym, co byli
Warci, by jéj dożyli,
By ją przeżyli! —

Noe.

Ha! błyskawica, grom! — hasło zniszczenia!
Stało się! Pan nie odmienia
Wyroków swoich: — wielka jest moc Boża! —
Słyszysz? szum deszczu, ryk morza!
O! biada, biada dzieciom zatracenia!
Przyszła godzina! — My śpieszmy na wzgórza,
Gdzie arka nasza; — z któréj jeszcze wczora
Szydzili dumni, a dziś k’niéj ramiona
Wyciągać będą, widząc, że nas ona
Zbawia jedynie! — Spieszmy, póki pora!

Jafet.

Ojcze! stój chwilę! zlituj się! przyjm do niéj
Anah! — niech w zgubnéj nie zaginie toni.

Noe.

Czyż w niéj nie zginą wszyscy? — Pójdź!

Jafet.

Nie mogę.

Noe.

A więc giń z niemi! głuchy na przestrogę
Ojca i Boga! — Patrz na te złowieszcze
Niebo i znaki! będziesz-li śmiał jeszcze
Chcieć zbawiać kogo z rodzaju, na który,
Wszystkie potęgi stworzonéj natury,
Ze słusznym gniewem Stwórcy, co go karze,
Powstały razem? —

Jafet.

Razem? — O! mój ojcze!
Możeż iść wściekłość ze słusznością w parze? —

Noe.

Bluźnisz! — w téj chwili!… — zuchwały mołojcze!
Drzyj!

Rafael.

Patryarcho! pohamuj się w gniewie!
Boleść i rozpacz usty jego władnie,
Lecz serce nie wie

O tém, co mówi; — i on nie upadnie,
Jak ci synowie Niebios; i nie zginie,
Jako te córki ziemi; lecz gdy minie
Szał namiętności, będzie godnym ciebie.

Aholibamah.

O! co za burza! — Na ziemi i niebie,
Wszystko się łączy ku naszéj zagładzie. —
Panie! nierówna walka między nami!
Chcesz, a zginiemy; — bo któż w równi kładzie
Moc naszą z Twoją?

Samiasa.

Moc nasza jest z wami!
Pod skrzydłem naszéj opieki,
W świat jakiéj gwiazdy dalekiéj
Uniesiem was, aż ujdziecie
Świat wasz niszczącéj topieli.
A tam bezpieczne — jeżeli,
Przestając na naszych losach,
Przez miłość dla nas, będziecie
Mogły zapomnieć o świecie,
My zapomnim o Niebiosach.

Anah.

A mójże ojciec! a mój kraj rodzinny!
A mojeż pola, i góry, i lasy,
Gdzie mi tak słodko zszedł mój wiek dziecinny!
Zdołamże kiedy zapomnieć ich krasy,
I pieszczczót ojca, i sióstr mych ziemianek.

Gdy je pochłonie głąb? — Któż w mojéj duszy
Zatrze ich pamięć? kto me łzy osuszy?

Azaziel.

Ja, twój kochanek! —
Nie bój się! chociam wygnaniec
Z Nieba — w przestrzeni bez granic,
Są światy godne Anioła,
Zkąd mię nikt wygnać nie zdoła! —

Rafael.

Duchu występny! jakżeś stał się lichy,
Jak ciemny! jeślić samego już łudzi
Kłamstwo twéj pychy.
Czyż miecz, co z raju wygnał piérwszych ludzi,
Czyż piorun, w przepaść co strącił Szatana,
Przed tronem Pana
Dotąd nie błyszczy? —

Azaziel.

Piorun nie zniszczy,
Miecz nie zabije nas! — Proch strasz zniszczeniem,
Ciało orężem: nie nas nieśmiertelnych! —

Rafael.

Doznasz za chwilę sił twoich tak dzielnych,
Aza cię zbawią przed Jego ramieniem? —
Biada ci! grzech ściga kara,
Moc cię twoja omamiła:
Nie wiedziałeś, że nią była
Pokora twoja i wiara.

SCENA VIII.
CIŻ I CHÓR LUDZI,
(Wbiegających zewsząd i szukających zachrony).
Chór Ludzi.

Niebo i ziemia, obłoki i morze,
Łącza się razem na zgubę nas biednych!
Cóżeśmy winni? — O! Boże nasz, Boże!
Słuchaj, wysłuchaj! nie nas tylko jednych.
Pola i lasy brzmią bestyi rykiem,
Wyciągających ku Niebu swe szyje;
Ptastwo świst wichrów zagłusza swym krzykiem;
U stóp nam syczą wijące się żmije,
Jakby chcąc wsparcia, o które my sami
Żebrzem cię, Panie! płaczem i jęczeniem.
Zmiłuj się, zmiłuj! nie tylko nad nami,
Lecz nad naturą i wszelkiém stworzeniem!

Rafael.

Żegnam cię, ziemio! — Wy, dzieci jéj gliny!
Nie śmiem, nie mogę — choć chciałbym was wspierać.
Pan sprawiedliwy — musicie umierać;
Pan miłosierny — śmierć odkupi winy.

(ulatuje).

Azaziel.

Pójdź, Anah! rzućmy ten chaos żywiołów,
Ani się lękaj łoskotu ich waśni;
Pod tarczą skrzydeł Aniołów,
Ulęż bezpieczna i zaśnij,

Jak orlę niegdyś w macierzyńskiém gniaździe! —
Na słońcu jakiém, lub gwiaździe,
Znajdziem świat lepszy od ziemskich padołów,
I życie wartsze anielskiéj natury! —
Czarne te chmury
Nie są jedyném niebem! —

(Azaziel i Samiasa ulatują, unosząc z sobą
Anah i Aholimbanah).
Jafet (patrząc za niemi).

Ulecieli! —
Znikli w zamęcie skazanego świata! —
I czy z nim razem zaginą w bałwanach
Wściekłéj topieli:
Czy żyć gdzie będą nieskończone lata —
Stało się! nigdy nie ujrzę już Anah! —

Chór Ludzi.

O! synu Noego! miéj litość nad nami,
Nad ludźmi, nad braćmi twojemi
Czyż dasz nam zaginąć w zapasach z falami,
Sam w arce bujając nad niemi?

Matka (podając dziécię).

Zbaw, zbaw to dziécię!
W bolach mych wzięło życie,
Lecz ach! ileż pociechy,
Gdy się z swemi uśmiechy
Tak do mych piersi tuliło!

Na cóż się urodziło?
Czém przewiniło
Niemowlę moje, by ściągnąć gniew Boży?
Czy z piersi moich ssało takie grzechy,
Że za nie ziemia i Niebo się sroży
Na moje dziecię? —
Zbaw je! zbaw, o! Jafecie!
Lub bądź przeklęty — ty, i twa rodzina!
I On!…

Jafet.

Niebaczna! stój! — toż jest godzina
Przeklęstw nie modłów? —

Chór Ludzi.

Modłów?! — Gdzież te modły
Zwrócim? — Do Niebios? co się tak obwiodły
Chmurami od nas? — Czy do chmur? co same
Buchają morzem? — Czy do morza? które
Rwie swoję tamę
I wzdyma się w górę,
Że piaski pustyń mienią się w odmęty? —
Nie, nie! — Przeklęty
Pan twój i zbawca! — Wiemy, że daremnie
Kląć Go, jak błagać; — lecz mamyż nikczemnie
Hymny Mu śpiewać, lub podłém kolanem
Czołgać się przed Niezbłaganym,
By nas odepchnął na dno zgubnéj toni?… —
Jeśli On stworzył ziemię — niech się płoni,

Że świat stworzył na męki! — Ha! już ryczą,
Już lecą, widzim, rozhukane wały!
Gonią za nami, jak lew za zdobyczą.
Głąb ich czarna jak otchłań — a ich biały
Szczyt zapieniony, jak śnieżyste góry
Piętrzy się w chmury,
I z chmur jak potok, jak wzdęta kaskada,
Rzuca się naprzód — zlewa!… —
Biada nam! biada! —
Lasy i drzewa,
Rowienne z rajem — nim złudzona Ewa
Zerwała owoc wiedzy i niedoli,
I Adam wydał piérwszy jęk niewoli —
Tak niebotyczne, z tak jeszcze zieloną
Liści koroną,
Nikną — i wszędzie tylko siność fali! —
Głąb coraz wyżéj
Rośnie, i daléj,
I coraz chyżéj
Ku nam się wali!… —
Biada nam!… — Synu Noego!
Śpiesz, uchodź! i tam w swéj łodzi,
Przy boku ojca twojego,
Szydź z naszych łez i powodzi!
A gdy obaczysz na tle oceanu,
Trupy twych braci i wszego stworzenia:
Wznieś twemu Panu
Hymn dziękczynienia!… —

Jeden z Ludzi.

Błogosławiony! kto w Nim ufność złożył,
I w Nim ufając żył!

Ginąc, nie będzie się trwożył,
Bo On mu doda sił
Cierpieć i znieść! —
Cześć Panu! cześć!
On dał mi życie — On bierze co dał.
Będęż się chwiał
Wrócić mu dar Jego ręki? —
Nie! — i nim wieczna noc wzrok mój zaciemi,
I nim śmierć wiecznie me usta oniemi,
Cześć jeszcze Panu, i dzięki!
Za to, co było,
Za to, co nynie!
Bo w Nim, jak żyło,
W Nim wszystko ginie,
Bo On początkiem i końcem wszystkiego.
Wszystko jest Jego!
Czas, przestrzeń, życie, świat — wszystko poczęte,
Pojęte i niepojęte —
Wieczność i nieskończoność — On uczynił,
On chce, i może zniweczyć! —
Ja proch — jaż będę go winił?
Ja grzesznik, śmiałbym złorzeczyć
Panu i Bogu mojemu? —
Nie! żyłem ufając Jemu,
Umrę ufając! — ani się zachwieję,
Widząc runący świat; ani się strwożę:
Bo wiém, kto w Nim ma nadzieję,
Na wieki zginąć nie może.

Chór Ludzi
uciekających przed falą.

I gdzież sie obrócim, gdzie znajdziem schronienie?
Na skał-li tych wedrzem się strop?
Gdy wszędzie z nich lecą wezbrane strumienie,
By morze napotkać u stop.
Czy w dzikich pod niemi, rozpadlin skróś ziemi
Ukryjem się sklepy kamienne?
Taż powódź potopu, jak sięgnie do stropu,
Napełni otchłanie bezdenne! —

Młoda Dziewczyna (biegnąc za drugiemi).

Nie opuszczajcie sieroty,
Mnie nieszczęśliwéj, mnie młodéj!
Ojciec, i ojca namioty,
Bracia, i braci mych trzody,
I pola, gdzie szły na paszę,
I sady, i wszystko nasze,
Wszystko zalano! —
Dziś jeszcze rano.
Ze wzgórza, idąc do zdroju,
Spójrzałam — wszystko tak było
Ciche! tak spało w pokoju! —
Serce me błogosławiło
Bogu, i miejscu lubemu. —
A teraz!… — Czemuż, ach! czemu
Było mnie nędznéj rodzić się na świecie? —

Jafet.

By umrzeć! — umrzeć w lat kwiecie!… —
Szczęśliwszaś wszakże! niż gdybyś tak jedna
Skazaną była — gdy otchłań beze dna
Pochłonie wszystkich — płakać nad wszystkiemi!
I jak ja, na pustéj ziemi,
Żyć, nie chcąc; cierpieć, nie śmiąc się użalać!… —
Panie! gdy wszystkich tracisz, po cóż mnie ocalać?

(Fale morza wpadają z łoskotem. Chór Ludzi rozpierzcha się w różne strony po górach: wielu tonie zajętych falą. Jafet jeden zostaje na skale; w odległości ukazuje się arka, zmierzająca ku niemu).




  1. Waga dawna hebrajska.
  2. Księgi Enocha, zachowane u Etyopczyków, miane są przez nich za przedpotowe.
  3. Czyt. Samijasa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Gordon Byron i tłumacza: Antoni Edward Odyniec.