Przejdź do zawartości

Na granicy tureckiej (May, 1915)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Na granicy tureckiej
Podtytuł Historja persko-turecka
Pochodzenie Na granicy tureckiej
Wydawca „Księgarnia Popularna”
Data wyd. 1915
Druk W. Cywiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga Bohuszewiczowa
Tytuł orygin. Abdahn Effendi
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała książka
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAROL MAY.
———————————
NA GRANICY TURECKIEJ.
Historja persko-turecka
przerobiła
J. BOHUSZEWICZ.


Wszystko to, co dziś z taką szczerością opowiadam czytelnikom moim, do niedawna jeszcze było starannie ukrywaną tajemnicą. Wprawdzie wróble o niej świergotały na dachach, wprawdzie półgłosem opowiadano sobie o niej najbardziej fantastyczne szczegóły, ale nikt nie mógł dociec prawdy, a kto ją chciał zbadać gruntownie, tracił po pewnym czasie wątek i stawał się bezwiednym i mimowolnym narzędziem w ręku szajki bandytów, którzy śmiałość swoją doprowadzili do bezkarności. A jednak szajka ta składała się tylko z pięciu ludzi, którzy w sumie nosili zaledwie trzy imiona: dwuch Achmetów agów, dwuch Selimów agów i jeden Abdahan effendi.
Czterej agowie byli oficerami; Abdahan effendi nie zmieściłby się w żaden mundur, był to bowiem najtłuściejszy człowiek, jakiego mi się w życiu widzieć zdarzyło, nosił więc strój cywilny; nie będąc jednak oficerem, był w literalnem znaczeniu tego słowa — wszystkiem. Piastował on jednocześnie urzędy szecha (nauczyciela), kadiego (sędziego) i imama (duchownego), czyli był najbardziej wpływową osobistością w całym okręgu i pozatem zajmował się hodowlą bydła, rolnictwem, rybołówstwem i handlem; miał własny karawanseraj dla podróżnych z Persji i Turcji i własny obszerny dom dla siebie i żony. Nic więc dziwnego, że szanowny Abdahan czuł wielką wartość swoją i wymagał dla siebie tytułu effendiego, którego nie śmiano mu odmówić.
Okręg Dżau leży w południowej części płaskowzgórza kurdystańskiego. Wznoszą się tu dwa pasma gór Uluhm, które ciągną się prawie równolegle do siebie, tworząc pośrodku głęboką podłużną dolinę, ciągnącą się od północo-wschodu ku południo-zachodowi. Na samem dnie tej doliny wiją się w rozmaite strony rzeczki i strumienie górskie, pełne różnorodnych gatunków ryb, które effendi uważa za swoją wyłączną własność
Brzegi tych rzeczek i strumieni pokryte są zaroślami, zbocza zaś gór zarośnięte gęstym lasem, w którym łatwo można się spotkać nietylko z lisem i wilkiem, ale nawet z brunatnym niedźwiedziem lub dzikim rysiem. Effendi utrzymuje, że i zwierzyna należy do niego i wymierza najsurowsze kary za złowienie choćby drobnej myszy leśnej.
Kto zna Persję i Turcję, ten wie, że na granicy tych państw kwitnie najbardziej ożywiona kontrabanda, której oba rządy ukrócić nie są w stanie. Okręg Dżau, leży w samym pasie granicznym, poprzeżynany wzgórzami, jarami, wąwozami i wązkimi górskimi drożynami, które przemytnicy znają, jak własną kieszeń, nadaje się do tego procederu idealnie, o ile, naturalnie urząd celny nie stara się zbytnio przeszkadzać biedakom.
Abdahan effendi, jako wierny poddany jego sułtańskiej mości, nie uważa za stosowne, aby przyzwoici ludzie drapali się po górach i karze więzieniem każdego, kto zbacza z głównego traktu, przecinającego granicę pod kątem prostym i prowadzącego środkiem doliny w głąb kraju.
Po obu stronach tego traktu, w miejscu, gdzie zaczyna spuszczać się w dolinę, stoją oba budynki celne, z jednej strony komora turecka, z drugiej — perska, górując w ten sposób nad okolicą.
O kilkaset kroków dalej zaczynają się posiadłości Abdahana, połączone mostem, który, jak wszystko, jest własnością effendiego i daje mu wcale ładne dochody z mostowego.
Poniżej komór również po obu stronach traktu znajdują się dwa karawanseraje obszerne lecz brudne, jak wogóle wszystkie tego rodzaju budynki w obu sąsiadujących państwach.
Oprócz tych dwuch przytułków dla podróżnych, Abdahan dla znakomitych gości przybudował na swoim domu rodzaj dwupiętrowej wieży, zawierającej po dwa pokoje na każdym piętrze. Pokoje drugiego piętra łączyły się zapomocą wewnętrznych schodów z głównym wejściem, do pokojów na pierwszym piętrze prowadziły boczne schody, idące zewnątrz domu na płaski dach, z którego przez wązkie drzwi można się było dostać do wnętrza mieszkania.
Jadąc z Kalifem Omarem z Bagdadu do Teheranu, musiałem z konieczności zawadzić o dolinę Dżau, a nawet postanowiłem zatrzymać się w niej na kilkodniowy wypoczynek, gdyż siły chłopca wyczerpały się podczas tej długiej i nużącej podróży. Sądząc widocznie po koniach, które rzeczywiście mieliśmy nadzwyczaj piękne, zaliczono nas odrazu do znakomitych gości i zaprowadzono wprost do domu effendiego.
W pokoju, do którego nas wprowadzono, zastaliśmy pięciu mężczyzn, którzy na nasz widok zamilkli nagle, przerywając tajemniczą jakąś rozmowę.
Pierwszy z nich odznaczał się tak niezwykłą tuszą, że Omar przez chwilę wpatrywał się w niego szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami, aż wreszcie szepnął mi do ucha:
— Maszallah, a to grubas! Gdybym go chciał obejść dokoła, musiałbym ze trzy razy odpoczywać!
Rzeczywiście na sofie przed nami siedziała góra mięsa z ledwie odcinającą się od bezkształtnego tułowia wielką głową. Policzki jego wyglądały jak dwie półkule, maleńkie oczki zaledwie wyglądały z otaczających je fałd tłuszczu, gruby świecący nos zlewał się prawie z policzkami, a z pod niego zwieszały się aż na obwisły podbródek rzadkie kosmyki siwiejących już wąsów.
Był to Abdahan effendi we własnej, olbrzymiej osobie. Pomimo jednak tej tuszy zwykły epitet „poczciwy tłuścioch“ nie pasował jakoś do postaci okręgowego potentata. Małe jego oczki patrzyły z iście lisią przebiegłością, a grube wargi znamionowały chciwość i obżarstwo posunięte do najwyższego stopnia.
Z dwuch stron Abdachana siedziało dwuch starszych oficerów. Jeden z nich był chudy jak tyczka z długim wystającym niby dziób ptasi nosem, nadającym jego suchej twarzy jakiś krogulczy wyraz; drugi — nizki, pękaty z twarzą buldoga, osadzoną na krótkiej i grubej szyi. Co do dwuch młodszych, ci byli również oficerami i odznaczali się giętkością i kocią zwinnością ruchów. Jeden z nich przypominał lisa, patrzącego na młodą gąskę, drugi miał minę łasicy zakradającej się do kurnika.
Dwaj starsi nazywali się Achmetami, dwaj młodsi — Selimami, a wszyscy tytułowali się „agami“ t. j. panami, chociaż fizjonomje ich należały do tego rodzaju twarzy, przed którymi szczególniej w nocy ustępuje się z drogi jaknajdalej.
Wszyscy pięciu przyjęli nas bardzo uprzejmie i w dobranych wyrazach wypowiedzieli swoją wdzięczność losowi, który zesłał im do tej samotni człowieka tak wykształconego, jak ja, z którym rozmowa będzie dla nich prawdziwą ucztą duchową.
Rzecz prosta, że sami starali się temu wykształconemu człowiekowi przedstawić z jaknajlepszej strony i niepytani opowiadali mi historję swego przybycia i osiedlenia się w Dżanie.
Ponieważ przemytnictwo rozwinęło się tutaj do tego stopnia, że komory nie wnosiły do skarbu swoich państw literalnie ani grosza, przeto oba rządy postanowiły wzmocnić tutejszą straż pograniczną i przysłały każdy ze swego ramienia po jednym pułkowniku, jednym kapitanie i jednym poruczniku i po trzech żołnierzy do ich obsługi. Niestety jednak w krótkim czasie po ich zainstalowaniu się tutaj stało się nieszczęście, gdyż pułkownicy, obaj zapaleni palacze, zapruszyli ogień pomiędzy proch i naboje i razem z czterema żołnierzami wylecieli w powietrze. Niestety obaj kapitanowie nadużyli położonego w nich zaufania, zostali więc wtrąceni do więzienia, na ich zaś miejsce naznaczono poruczników, dwuch zaś pozostałych żołnierzy, awansowało do rangi poruczników.
Pomimo słodkich słówek i jeszcze słodszych uśmiechów było w tych ludziach coś takiego, co wzbudziło moją uwagę, postanowiłem więc przez czas mojego pobytu tutaj przyjrzeć się im zbliska i obserwować nieznacznie ich czynności.
Po posiłku, do którego nas natychmiast posadzono, poszedłem zajrzeć do koni, a właściwie zapoznać się nieco z miejscowością, gdyż w kraju nawpół dzikim i mającym takich naczelników, jak tych pięciu, o wypadek mogło być nietrudno, a ja z zasady niespodzianek żadnych nie lubiłem.
Po powrocie zastałem Omara otoczonego przez tych pięciu, którzy skorzystali widocznie z mojej nieobecności, aby wypytać chłopca o moje stosunki i wartość mojej kieszeni, która interesowała ich mocno. Omar, sprytny i obrotny, a przytem obdarzony prawdziwie wschodnią wyobraźnią, musiał mnie przedstawić jak jakiegoś półboga, bo przy wejściu powitał mnie okrzyk takiej radości, jakby mnie tych pięciu oddawna znało i kochało nad życie.
Abdahan effendi ofiarował mi gościnę u siebie bezpłatnie i, wiedząc już od Omara, że jestem zapalonym myśliwym, prosił mnie, abym zechciał zapolować w jego lasach na niedźwiedzie, które się tutaj niezbyt dawno pojawiły i wiele mu szkód wyrządzają.
Była to dla mnie tak silna pokusa, że, nie wahając się ani chwili, obiecałem effendiemu uwolnić go od tych niepożądanych gości.
Uradowany Abdahan podniósł się z trudem ze swego miejsca i poprowadził nas do przeznaczonych dla nas pokojów.
Były to owe dwa pokoje gościnne na pierwszym piętrze, do których wchodziło się przez zewnętrzne schody i płaski dach domu. Oba pokoje podobały mi się bardzo, gdyż dawały widok na wszystkie cztery strony świata, a przytem miały komunikację zewnętrzną, co mi dawało pewną swobodę ruchów.
Nad nami mieszkali dwaj cudzoziemcy, — jeden turek z nad błotnistej Basry, — drugi Pers z wilgotnego Laristanu. Obaj byli cierpiący i przyjechali tutaj, aby wzmocnić płuca świeżym górskim powietrzem, cały więc prawie dzień spędzali w lesie.
Abdahan effendi tak często i z takim naciskiem powtarzał, iż nie żąda odemnie zapłaty, że musiałem mu oświadczyć, iż zapłacę za mieszkanie i utrzymanie tyle, ile tylko sam zażąda. Na to zapewnienie tłusta twarz Abdahana rozjaśniła się najsłodszym, jaki miał w zapasie, uśmiechem, a grube jego wargi wygłosiły następującą mądrą sentencję:
„Muszę się zgodzić, sidi, gdyż wiem, że szlachetni ludzie nie tylko nic od nikogo nie przyjmują, ale, owszem, płacą zwykle więcej, niż od nich żądają.
— Wstrętny człowiek! — zawołał Omar, kiedy bezinteresowny gospodarz zostawił nas wreszcie samych. — Jego chciwość jest jeszcze większa od jego tuszy! Ale my nie damy mu się obedrzeć, sidi? zapłacimy, co się będzie należało, ale ani grosza więcej!
Następnego dnia oznajmiłem Abdahanowi, że wybieram się na polowanie i że zapraszam wszystkich czterech oficerów do towarzystwa. Ale niebezpieczna wyprawa nie bardzo się im, widać, uśmiechała, bo wszyscy czterej wymówili się od niej, tłomacząc się nawałem zajęć.
Przed wyjściem Abdahan effendi zatrzymał nas jeszcze chwilkę i rzekł groźnie:
— Cały las, zarówno jak cała ta ziemia należy do mnie, możecie więc chodzić, gdzie wam się tylko podoba. Zabraniam wam tylko zbliżać się do tartaku Ben Adela. Ten łotr jest moim wrogiem, nie pozwalam wam zatem ani zbliżać się do jego posiadłości, ani tembardziej rozmawiać z nim lub z kimkolwiek z jego otoczenia!
— A gdzież leży ten tartak, którego unikać mamy? — zapytałem z niewinną miną.
— Jeżeli pójdziecie w górę rzeki, to napotkacie strumień z prawej strony, potem taki sam z lewej i znowu z prawej. Przy tym trzecim znajdują się posiadłości Ben Adela. Jego ojciec był kapitanem pogranicznej straży, a teraz siedzi w więzieniu za przemytnictwo. Jego syn, jakby na złość, ożenił się z córką drugiego również uwięzionego kapitana i osiadł tutaj na kawałku ziemi, który nabył od samego szacha i którego mu wobec tego odebrać niewolno. Niedawno założył u siebie tartak, drzewo kradnie, naturalnie, w moim lesie, deski wysyła aż do Teheranu i Ispahanu i zbiera za nie pieniądze, które mnie się za moje drzewo należą. Ale to sprytny łotr i na kradzieży złapać się nie da! Dlatego uważam go za mojego wroga i każdemu, kto wchodzi z nim w konszachty grożę zemstą!
— I ja mścić się będę! — dodał Machmet aga z krogulczym nosem.
— I ja! — zawołał Machmet aga z twarzą buldoga.
— I my! — rzekli uniżono obaj Selimowie.
Skłoniliśmy się w milczeniu i wyszliśmy z Omarem, pozostawiając szanowną piątkę przekonaną, że wystraszyli nas dostatecznie, abyśmy zaniechali wszelkiej myśli poznania bliżej niegodnego Ben Adela i jego rodziny.
— Czy wiesz, sidi, o czem myślimy obaj? — rzekł Omar, kiedy znaleźliśmy się w przyzwoitej odległości od domu.
— O czemże? — uśmiechnąłem się mimowolnie.
— A o tem, aby przede wszystkiem odwiedzić tartak Ben Adela! — zawołał chłopiec z zapałem. — Jeżeli ten wstrętny Abdahan tak na niego, napada, to zgóry możemy przypuszczać, że jest to jakiś porządny i uczciwy człowiek.
— I mnie się tak zdaje, — odparłem. — Abdahan effendi wygląda na skończonego łotra, a jego przyjaciele nie muszą być lepsi od niego. Miejmy się na baczności, Omarze!
— Nic nam nie zrobią! — zaśmiał się chłopiec niefrasobliwie. — Ale, sidi, chodźmy prędzej, — dodał przebiegając tak szybko swymi krótkimi nogami, że mimowoli musiałem przyspieszyć kroku.
Po półgodzinie dość uciążliwej drogi, gdyż las miał wysokie i gęste podszycie, napotkaliśmy, zgodnie z wskazówkami Abdahana pierwszy strumień, przeszliśmy go w bród i szliśmy w tym samym kierunku dalej aż do drugiego strumienia. Ten nam nie sprawił kłopotu, gdyż wpadał do rzeki z lewej strony, przy trzecim zaś skręciliśmy wbok i idąc jego brzegiem, doszliśmy do niewielkiego, starannie zbudowanego mostku, po którym dostaliśmy się na drugą stronę. Teraz znajdowaliśmy się już w posiadłościach Ben Adela.
Nie chciałem pokazywać się mieszkającym tutaj ludziom, zanim ich nie obejrzę choć zdaleka, gdyż, choć opinja Abdahana o nich wywołała tylko mimowolną dla nich sympatję, wolałem nie poddawać się temu wrażeniu, a być, jak zwykle, ostrożnym i przewidującym. Posuwaliśmy się więc ostrożnie naprzód, rozglądając się wkoło, gdy nagle oprócz szmeru wody usłyszeliśmy oderwane dźwięki rozmowy, prowadzonej kobiecymi, czy dziecinnymi głosami.
Posunęliśmy się pocichu w tę stronę i ujrzeliśmy rodzaj altanki, utworzonej przez dwa buki, których splątane konary tworzyły rodzaj kopuły, wyrastające zaś wysoko od pnia korzenie — rodzaj ścian ażurowych, przez które z łatwością przenikał każdy wietrzyk, przynosząc z sobą wszelkie aromaty leśne. Było to miejsce bardzo miłe i zaciszne, jakby stworzone do rozmyślań i cichych rozmów z Bogiem i sumieniem.
Rozsunąwszy lekko gałęzie, zajrzeliśmy do tej improwizowanej altanki i spostrzegliśmy w niej siedzącą na ławeczce młodą i ładną kobietę o sympatycznym wyrazie twarzy, do której kolan tuliło się dwoje dzieci w wieku od lat dziesięciu do dwunastu.
Dzieci klęczały przed matką z pobożnie złożonymi rączkami i powtarzały za nią słowa pacierza. Była to modlitwa Pańska tłomaczona na język turecki.
Zdumieni i wzruszeni słuchaliśmy tych słów, wymawianych w języku obcym z gorącą wiarą i serdecznym uczuciem dla Tego, kogo Ojcem w niebiesiech mianowały.
„.....I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom, i nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego. Zbaw nas od prześladowań Abdahana effendiego i jego przyjaciół i uratuj ojca naszego tatusia i ojca naszej mamusi, którzy niewinnie w okowach jęczą. Ty jesteś dobrym Ojcem naszym, ulituj się więc nad nimi i powróć ich do nas, błagamy Cię o to z całego serca!“
Cofnęliśmy się cichutko i dopiero, kiedy głosy ich ucichły w oddaleniu, Omar zwrócił ku mnie błyszczące zachwytem oczy.
— Jaka to śliczna i dobra kobieta i jakie miłe dzieci! — rzekł.
— Kto to być może, Sidi?
— Prawdopodobnie żona i dzieci Ben Adela, — odrzekłem. — Nie przypuszczałem, że mogą być chrześcianami. Teraz tem lepiej rozumiem nienawiść tamtych ku nim.
— Chodźmy do nich, sidi! — wołał tymczasem Omar. — Ja wiem, że ty ich nie zostawisz bez pomocy, że postarasz się uwolnić z więzienia tamtych biedaków!
— Nie galopujno tak bardzo, mój chłopcze, — odrzekłem, mitygując jego gorączkę. — Jeszcze nie znamy tych ludzi, nic nie wiemy o nich, ani od nich, a ty już marzysz o jakichś bohaterskich czynach. Poczekaj przynajmniej, aż się poznamy z samym Ben Adelem.
— A więc chodźmy, sidi, — zawołał chłopiec niecierpliwie. — Chodźmy, ja wiem, że on ci się podoba!
Zrobiliśmy jeszcze kilkadziesiąt kroków i stanęliśmy na skraju lasu. Przed nami leżała obszerna polana, na której strumień rozlewał się szerzej, tworząc rodzaj niewielkiego stawu, zamkniętego z przeciwnej strony drewnianą szluzą.
Tuż obok stały zabudowania tartaku, dalej stajnie, wozownie i obory, a za nimi barwną mozajką ciągnęła się przestrzeń starannie uprawionych pól i łąk kwiecistych. Z drugiej strony, na stoku góry, stał dom mieszkalny, otoczony ogrodem owocowym i warzywnym. Cały folwark świadczył o zamiłowaniu porządku, czystości i ładu, ale i o pewnym poczuciu piękna właścicieli tego zakątka o poczuciu wrodzonym, które wyrażało się w ładnych klombach i kwietnikach zdobiących wejście do domu.
Z mimowolną ciekawością przyglądaliśmy się temu wszystkiemu, gdy nagle na ścieżce od strony domu ukazało się trzech mężczyzn zajętych żywą rozmową.
Dwuch z nich starszych i poważniejszych zdradzało w ruchach i tonie głosu pewne nawyknienie wojskowe; trzeci, znacznie młodszy, miał twarz sympatyczną, spojrzenie szczere i inteligentne.
— Zdaje mi się, że ten najmłodszy, to Ben Adel, — rzekł mój ciekawy Omar.
— Prawdopodobnie.
— A ci dwaj drudzy wyglądają na obcych, — ciągnął niepoprawny gaduła. — Wiesz, sidi, że to są ci sami, co to mieszkają nad nami i leczą się powietrzem.
— I mnie się tak zdaje, — odrzekłem. — Chociaż dziwi mnie to, że ich zastajemy tutaj, gdyż Abdahan dał im napewno taką samą instrukcję, jak i nam.
— A oni tak samo jego usłuchali, jak i my, — zaśmiał się Omar.
— Cicho! — szepnąłem, widząc, że rozmawiający skierowali się na ścieżkę, obok której staliśmy ukryci.
— A więc postanowione, — rzekł jeden z wojskowych wyraźnym perskim akcentem. — Nie mamy innego środka i jeżeli ten nas zawiedzie, wracamy do garnizonów.
— I wtedy dla mnie zniknie wszelka nadzieja, — rzekł Ben Adel z wyrazem przygnębienia na swej sympatycznej twarzy.
— To trudno, dodał drugi wojskowy po turecku. — Sami widzimy, że są nadzwyczaj podejrzani, a jednak niemamy przeciwko nim żadnego dowodu.
— Żadnego, — pochwycił pers. — Jedno tylko wiemy, że dwaj starsi nazywają siebie kapitanami, dwaj zaś młodsi porucznikami, chociaż nikomu nie śniło się nawet awansować ich i dotychczas pozostają Achmetowie w randze poruczników, Selimowie zaś jako prości żołnierze. Jest to uzurpacja, ale to jeszcze nie dowodzi, że zajmują się przemytnictwem i okradają skarb państwa z należytych mu danin. Mam tylko nadzieję, że kiedy niespodzianie zjawią się kontrolerzy, stracą może głowę i w zbyt gorącej chęci ukrycia swoich przestępstw, zdradzą się z czem, co nas doprowadzi do wykrycia całej organizacji. Spodziewam się, że nasz kontroler zjedzie tutaj za jakieś cztery dni.
— I nasz będzie mniej więcej w tym samym czasie, — dodał turek. — Przytem musisz wiedzieć, że i twój ojciec i teść są również w drodze, gdyż liczymy, że przy konfrontacji z tymi łotrami, ci ostatni zdradzą się z czemś może.
— I obaj więźniowie zostaną nareszcie uwolnieni? — zawołał z rodzącą się napowrót nadzieją Ben Adel.
— Skądże, — odparł chłodno turek. — To, że ci łotrzy okażą się łotrami nie dowiedzie jeszcze, że twoi ojcowie mają ręce czyste. Tylko wyraźny dowód ich niewinności może otworzyć przed nimi drzwi więzienia.
— Błagamy Boga codziennie o ten dowód, — rzekł Ben Adel smutnie.
— Napróżno, — odparł pers z przekonaniem.
— Dlaczego? — podchwycił tracz. — Czy przypuszczasz, że jako chrześcijanin nie mogę się domagać sprawiedliwości?
— O, nie! zaśmiał się pers. — Twoja wiara nic mię nie obchodzi, tylko ponieważ ta sprawa jest tak zawikłana, iż tylko Allah może ci zesłać dowód niewinności twojego ojca, nie wierzę, aby zechciał to uczynić. Mój towarzysz jest czystej krwi sunitą, odrzuca więc zupełnie istnienie Allaha, gdyż do form religijnych wystarcza mu najzupełniej jego prorok. Ja jestem szyitą, a więc nie całkowitym niedowiarkiem, lecz połowicznym i dlatego nie wierzę, aby Allah chciał się interesować sprawami ludzkimi, a temwięcej spełniać wszystkie zanoszone do niego prośby.
— A ja wierzę, — odparł z głębokim przekonaniem Ben Adel.
— To się mylisz.
— Nie, to wy się mylicie.
— W takim razie dowiedź nam, że się mylimy.
— Nie umiem tego dowieść. Bóg tylko mocen jest to uczynić.
— A więc niech dowiedzie, jeśli chce, abyśmy w niego uwierzyli. Wszak modlisz się codziennie, aby twój Bóg uwolnił cię od prześladowania Abdahana effendiego?
— Modlę się gorąco.
— I żona twoja i dzieci modlą się również o to?
— Tak jest.
— I wierzycie, że was wysłucha?
— Wierzymy, jeśli taka będzie wola Jego.
— A więc słuchaj mnie uważnie Ben Adelu! Jeżeli twój Bóg ześle ci tutaj chrześcijanina, który dowiedzie winy tych zbrodniarzy i niewinności twego ojca i twego teścia, uwierzę w twego Boga i będę go czcił tak samo, jak i ty.
— A ja dodam, że jeżeli twój Bóg zmusi Abdahana effendiego, aby go błagał o uwolnienie go od niego samego, uwierzę również. Czy zrozumiałeś Ben Adelu?
— Zrozumiałem, — odrzekł tracz cicho, — i lękam się kary Bożej, za te bluźnierstwa, które tutaj wypowiadacie.
— Ale my się nie lękamy, — odrzekli obaj poganie dumnie. — Pod tymi tylko warunkami uwierzymy w Niego. A teraz żegnaj Ben Adelu. Czas na nas, jeżeli nie chcemy, aby przedłużona nieobecność nasza zwróciła uwagę Abdahana.
Z tymi słowami dumnym skinieniem pożegnali zgnębionego tracza i po chwili zniknęli w zaroślach.
Ben Adel stał jeszcze chwilę zamyślony, potem spojrzał w niebo z jakąś dziwną otuchą i wrócił do domu.
— A co? — zawołał Omar, który widocznie pałał chęcią podzielenia się ze mną swymi wrażeniami.
Nic, idziemy, — odrzekłem krótko.
— Idziemy, — powtórzył chłopiec zawiedzionym tonem. — Dlaczego?
— Odpowiem ci słowami tamtych: czy chcesz, aby nasza przedłużająca się nieobecność zwróciła uwagę Abdahana? Powinniśmy teraz pomyśleć o niedźwiedziu, musimy zatem iść do chaty leśnika, który musi nam pomóc w wyszukaniu tropu niedźwiedzia.
— Co nas tam niedźwiedź obchodzi, — mruknął Omar, ale poszedł posłusznie za mną.
Wydeptana ścieżka, którą znaleźliśmy łatwo zaprowadziła nas do samotnego domku leśnika. Stary kurd był na szczęście w domu i objaśnił nas chętnie, że sam już zaczął tropić niedźwiedzia i przekonał się, że jest dwoje starych i dwoje małych, legowiska ich jednak jeszcze nie odnalazł.
Umówiwszy się z kurdem, że w razie znalezienia go da mi znać natychmiast, zabraliśmy się do odwrotu, aby przed kolacją jeszcze stanąć w domu.
— Powiedz mi, sidi, — zaczął po chwili Omar, drepcząc przy mnie jak dzieciak, — czy wierzysz w Opatrzność?
— Dlaczego pytasz mnie o to?
— Bo ja wierzę, że to Opatrzność sprowadziła nas tutaj na pomoc tym dobrym ludziom. Pomyśl, sidi, że skoro Pers wypowiedział taki warunek, to znaczy, że ty masz wykryć sprawki tych łotrów i niewinność ojca i teścia Ben Adela. Z tej strony jestem zupełnie spokojny, — paplał chłopak. — Nie podoba mi się tylko życzenie turka, i nie umiem sobie wyobrazić, w jaki sposób mogłoby się spełnić.
— Nie łam sobie nad tem głowy, mój chłopcze, — odrzekłem. — My róbmy, co do nas należy, a resztę zostawmy losowi.
Kiedyśmy stanęli przed domem, ujrzeliśmy zbliżającego się od strony duany tureckiego Achmeta agę, który zdaleka już kiwał na nas uprzejmie.
— Już z powrotem? — zapytał, kiedy podeszliśmy ku niemu kilka kroków. — Jakże stoi sprawa z niedźwiedziem?
— Jest kilku, ale jak ich tylko wytropimy nie będzie żadnego, — odrzekłem.
— To dobrze, to bardzo dobrze, — uśmiechnął się zadowolony. — Ale chodźmy na kolację. Wszak siadasz z nami do stołu?
— Tak jest.
— I Omar również?
— Naturalnie.
— Bardzo się z tego cieszę, — rzekł słodko. — Chłopiec już przywiązał się do mnie, a i ty mię niedługo pokochasz, bo należę do tych dusz, które żyją tylko szczęściem innych.
Skłoniłem się w milczeniu i skierowałem ku domowi, gdy nagle usłyszałem za sobą głośny okrzyk.
Był to drugi Machmet aga, który zdaleka kiwał na mnie ręką.
— Jakże się cieszę, że jesteście już z powrotem, — rzekł, kiedyśmy podeszli ku niemu parę kroków. — Wszak siadacie razem z nami do stołu? To bardzo dobrze, — ciągnął dalej na moje potwierdzające skinienie głową. — Pozwolisz mi usiąść między wami? Pokochałem was odrazu, gdyż należę do tych dusz, które żyją tylko szczęściem innych Ale chodźmy, gdyż musicie być bardzo głodni.
Kiedyśmy weszli do jadalni, Abdahan siedział już przy stole i zajadał jakąś potrawę z ryżem. Powitał nas uprzejmie, skinieniem ręki zaprosił do zajęcia miejsc i zapytał przedewszystkiem o to, co mu widocznie najbardziej na sercu leżało, a mianowicie, czyśmy z Ben Adelem nie rozmawiali.
— Nie, odrzekł Omar.
— A może z jego żoną lub kimkolwiek z jego domowników?
— Z nikim, powtórzył chłopiec niecierpliwie.
— To dobrze, to bardzo dobrze, — rzekł zadowolony, — gdyż jeśli kto nie chce słuchać moich rozkazów, to go zabijam lub wypędzam.
Kolacja przeszła w milczeniu, poczem Omar poprosił o wodę.
— Czy wy tylko wodę pijacie? — zapytał Abdahan zdziwiony.
— Nie, — zaśmiał się Omar, — pijamy wszystko, prócz trucizn.
— I wino?
— A dlaczegóżby nie?
— Koran zabrania.
— Nieprawda! — zawołał urwis. — Koran zabrania się upijać. Jeżeli więc tylko potraficie się nie upić, nie popełniacie grzechu, pijąc.
— Na Allacha, ma rację! — zawołał uradowany effendi i natychmiast kazał przynieść dzban wina, owego wschodniego wina, trzymanego po lat kilka w zamkniętych naczyniach glinianych dla dodania mu mocy.
Omar i ja zaledwie maczaliśmy usta w niebezpiecznym płynie, pięciu jednak towarzyszów nie odznaczało się wcale wstrzemięźliwością. To też po niejakim czasie języki im się rozwiązały i jeden przez drugiego zaczęli nam opowiadać jakieś niebywałe pijackie historje.
— Czy pamiętasz ten cudowny napój, który w zeszłym roku przyrządzał kucharz owego podróżującego anglika, — rzekł Abdahan effendi. — Nie wiem, jak go robił, ale było to coś tak wybornego, że dałbym dużo, aby choć raz jeszcze w życiu spróbować.
— A co to był za napój? — zapytał Omar. — Mój sidi umie wszystko i gdyby tylko wiedział, jak się ów napój nazywa, potrafiłby przygotować wam jeszcze lepszy.
— Czy naprawdę? — zawołał pożądliwie grubas.
— Czy naprawdę? — powtórzyli, oblizując się, Achmetowie.
— Z wszelką pewnością, — potwierdził Omar poważnie.
— A więc powiem ci, że ów napój nazywał się „plencz,“ — rzekł Abdahan, patrząc nam wyczekująco w oczy.
— Plencz! — zawołał zdziwiony Omar. — Nie znam takiego napoju i nie piłem go nigdy. A ty, sidi?
— Owszem, piłem i ty piłeś go również, tylko napój ten nazywa się nie plencz, lecz poncz, — rzekłem spokojnie.
— Tak, poncz, poncz! — zawołał Machmet z ptasim dziobem.
— Poncz, poncz! — potakiwał Machmet z twarzą buldoga.
— Poncz, poncz, poncz! — bełkotał Abdahan, mlaskając językiem.
— Tak, to był poncz! Czy potrafisz go przyrządzić sidi?
— Tak, o ile będę miał wszystko, co jest do niego potrzebne.
— A co mianowicie? — zapytał z widocznym zaniepokojeniem effendi.
— Czy masz koniak i arak?
— T... tak, — odrzekł wahająco Abdahan.
— Możesz mówić śmiało, — uśmiechnąłem się mimowolnie. — Nie jestem urzędnikiem komory celnej i nie pytam cię o te sprawy. Mnie chodzi tylko o to, czy masz arak, koniak, cytryny, cukier, cebule, czosnek i.... ale tego pewnie nie posiadasz.
— Czego? — zapytał podniecony.
— Aloesu.
— Właśnie, że mam! — zawołał z tryumfem, zapominając o wszelkiej ostrożności.
— Ma! ma! — krzyczeli radośnie obaj Achmetowie.
— Widzisz, sidi, — prawił tymczasem Abdahan, — ja jestem dobry człowiek i mam zawsze wszystko, czego kto z przyjaciół moich potrzebować może. Jeżeli chcesz, możesz dostać cały koszyk aloesu.
— To zawiele, — uśmiechnąłem się z tej gorliwości. — Daj mi kawałek wielkości śliwki, do tego osiem cytryn, butelkę araku, butelkę koniaku, kilka cebul, kilka ząbków czosnku, odpowiednią ilość cukru i trochę gotującej się wody.
— Za chwilę będziesz miał wszystko! — zawołał rozpromieniony gospodarz i wybiegł o tyle szybko, o ile mu na to jego niezwykła tusza pozwalała. Widziałem, że Omar patrzy na mnie przerażony i zagryzałem usta, aby się w głos nie roześmiać. Widocznie mieszanina cebul, czosnku i aloesu z cytrynami i arakiem wydawała mu się tak potworna, że, kto wie, czy na chwilę nie przypuścił nawet, że jego ukochany sidi chce wszystkich tutaj potruć. Ja jednak nie mrugnąłem nawet okiem i siedziałem obojętnie, dopóki Abdahan nie wtoczył się z powrotem.
— Już wszystko w kuchni gotowe, — rzekł zasapany. — Proszę, sidi, czy mogę zobaczyć, jak ty to będziesz robił? — dodał błagalnie.
— Pod żadnym pozorem, — odrzekłem poważnie. — Przygotowanie ponczu wymaga absolutnej ciszy i niezmiernego skupienia, gdyż przy tem należy wymawiać pewne zaklęcia, których siłę obecność osób nie wtajemniczonych niweczy zupełnie.
Wobec tego Abdahan musiał ustąpić. Zaprowadził mnie więc tylko do kuchni, gdzie rezydowała stale długa i chuda jak tyczka żona Abdahana, i wrócił do towarzyszów. Szanowna małżonka, wskazała mi rozłożone na stole przyprawy, podała odpowiednie naczynia i wraz ze służbą wyniosła się skwapliwie na dwór.
Zostawszy sam wrzuciłem przedewszystkiem na ogień cebule i czosnek i dopilnowałem, aby spaliły się na popiół, potem wrzuciłem aloes do przepływającego przez środek kuchni głębokiego rynsztoka i dopiero wtedy zabrałem się do zrobienia zwykłego ponczu.
Dla zwiększenia efektu zapaliłem go na końcu i taki płonący wniosłem do jadalni.
Trudno opisać, z jakim łakomstwem rzucili się wszyscy trzej na upragniony przysmak, powiem tylko, że dwie spore wazy zostały opróżnione w przeciągu pół godziny. Rzecz prosta, że wkrótce skutki tego nadużycia odczuć im się dały. Pierwszy Abdahan rozparł się szeroko na swoim siedzeniu, zamknął oczy i zaczął chrapać niemiłosiernie; za jego przykładem poszedł Machmet z twarzą buldoga, Machmet zaś z ptasim dziobem tak się poczuł bezwładnym, że musieliśmy go podtrzymywać, aby się nie zwalił na ziemię. Wreszcie zebrał resztki przytomności i zaczął się wybierać do domu. Odprowadziliśmy go kilka kroków, co zdawało się go niezmiernie rozczulać.
— Sidi, — bełkotał, — jestem twoim przyjacielem, czy zrobisz mi jedną łaskę?
— O ile będę mógł, — odrzekłem ostrożnie.
— Czy wybierasz się jutro na polowanie?
— Tak, od rana.
— A więc wstąp do mnie przedtem. Nie pożałujesz tego i pamiętaj, że należę do tych dusz, które żyją dla szczęścia innych. Czy przyjdziesz?
— Dobrze, będę u ciebie rano.
Zaledwie zdążyłem pożegnać się z nim i wrócić na swoje miejsce, gdy Achmet z twarzą buldoga otworzył oczy, z trudnością podniósł się z miejsca i skierował ku drzwiom. Musiałem go również przeprowadzić, gdyż z pewnością byłby o próg zawadził.
— Sidi, — rzekł, znalazłszy się przed domem, — jestem twoim przyjacielem, twoim najserdeczniejszym przyjacielem. Czy wątpisz o tem?
— A czy chciałbyś, abym wątpił, — odpowiedziałem pytaniem.
— O nie! W żadnym razie nie! — zawołał przerażony. — Kocham was obu, ciebie i twojego Omara i zapraszam was jutro do siebie na obiad. Czy przyjdziesz sidi?
— Z przyjemnością!
— O, jakiś ty dobry! Ale nie pożałujesz tego, bo należę do tych dusz, które żyją tylko szczęściem innych. Dobranoc!
Zaledwie postać jego zniknęła w cieniach nocy, Omar otworzył usta, aby mi zakomunikować jakąś uwagę. Na szczęście zatrzymałem go w porę.
— Cicho, — szepnąłem. — Tamci dwaj, nad nami podsłuchują. Słyszałem skrzypnięcie otwieranej okiennicy.
— W takim razie ładne będą mieli o nas pojęcie, odszepnął chłopak.
— Co my z nimi zrobimy?
— Nic, pójdziemy spać, — odrzekłem. — Do Abdahana nie mamy już po co zaglądać, a ja jestem bardzo znużony.
Nie namyślając się długo, wdrapaliśmy się na nasz dach, weszliśmy bez światła do naszych pokojów i rzuciliśmy się na łóżka zmęczeni i znużeni niewymownie. Zasnęliśmy też w jednej chwili. Niestety sen nasz trwał najwyżej kwadrans, gdyż obudziło nas nieznośne swędzenie i dziwny ból piekący. Zapaliliśmy światło i ujrzeliśmy się otoczeni miljardami tych wstrętnych owadów, które nie tylko tutaj w Azji, ale i w Europie nieraz się dać we znaki potrafią.
Widząc, że walka z tą armią do niczego nie doprowadzi, uznaliśmy za stosowne ustąpić z placu boju i, pochwyciwszy koce, wynieśliśmy się na dach. Tutaj postanowiliśmy spędzić noc i owinąwszy się szczelnie, ułożyliśmy się na deskach. Zaledwie jednak przytknęliśmy do nich głowy, porwaliśmy się zdziwieni. Pod nami toczyła się jakaś ożywiona rozmowa, której dźwięki aż tutaj do nas dochodziły.
— Sidi, ten dach leży nad pokojem Abdahana, — szepnął Omar.
— Tak jest, — odrzekłem. — Żałuję bardzo, że nie mogę rozróżnić wyrazów. Ciekaw jestem z kim i o czem Abdahan tak rozprawia.
Zamiast odpowiedzi Omar, zręczny i lekki jak wiewiórka, począł pełzać po dachu, szukając szpary lub choćby cieńszej deski, któraby pozwoliła mi posłuchać tej interesującej rozmowy.
Nagle Omar syknął cichutko i delikatnie. Przysunąłem się ostrożnie do niego i namacałem zwój gałganów, głęboko w dach wkręcony. Była to widocznie zatyczka, zasłaniająca otwór, przez który w zimie przeciągano odpowiedniej grubości trzcinę, imitującą komin, dla odprowadzania dymu z ogniska. Teraz w lecie komin taki był zupełnie niepotrzebny, wyrzucono go więc na śmiecie, a otwór zatkano gałganami. Ostrożnie, aby nic nadół nie upadło, wyjąłem gałgany co do jednego i pochyliłem się nad otworem. Na szczęście otwór był tak duży, że przyłożywszy oko do niego mogłem ogarnąć wzrokiem cały prawie pokój jadalny.
Ujrzałem też naszego grubasa siedzącego na zwykłym swoim miejscu; przed nim stał zupełnie nieznany mi człowiek i wyraźnie zdawał effendiemu jakąś relację.
— Więc mówisz, — rzekł ten ostatni, — że najprzód zmówili „Ojcze nasz,“ a potem kilka razy powtarzali tę obrzydliwą prośbę?
— Tak jest effendi.
— A może ci się tylko zdawało?
— Nie, effendi, ci z pierwszego piętra musieli też słyszeć, bo stali bardzo blizko. Potem przyszli ci z drugiego piętra i powiedzieli, że jeżeli Bóg chrześcjan jest taki mocny, to zmusi Abdahana effendiego, aby własnymi ustami prosił tego Boga, żeby uwolnił effendiego od niego samego.
— Kłamiesz! — krzyknął poruszony Abdahan.
— Prawdę mówię, — odrzekł szpieg. — Gdyby tamci zechcieli mówić, toby ci potwierdzili moje słowa. Potem ci tutaj poszli do chaty leśnika, ale nie mogłem słyszeć, o czem mówili, bo byłem zadaleko, a zbliżyć się nie mogłem, gdyż malec oglądał się na wszystkie strony.
— To źle, to bardzo źle, — mruknął Abdahan. — O tamtych wiemy już, że są oficerami, i że mają przeprowadzić śledztwo i że teraz jest z nimi w zmowie. Obie „dusze“ odrazu to przewąchały. To też najlepiej będzie, jeżeli wsadzimy im po kawałku żelaza pod żebra, a potem spędzimy winę na tych z pierwszego piętra. Uśmiejemy się, jak jego i to arabskie półdjablę w kajdany zakuwać będą.
— Nie, to niebezpieczna gra, — zaoponował nieznajomy. Zróbmy lepiej tak jak wtedy. Trochę prochu i odpowiedniej długości lont lepiej będzie imitować przypadek, niż wszelkie kawałki żelaza.
— Dobrze, — zgodził się Abdahan. — Tak będzie pewniej i krócej. Czy podejmiesz się tej sprawy tak, jak wtedy?
— Za tą samą cenę tysiąca franków, tak.
— Dam ci je, jeżeli ci się tak samo uda, jak wtedy. To było dobrze zrobione. Dwaj pułkownicy i czterej żołnierze furknęli w powietrze i rozlecieli się w drobne kawałeczki, a kapitanowie za to i za wszystko inne poszli do więzienia.
— Obaj porucznicy dali mi też wtedy po tysiącu franków i do obecnej chwili zawsze są gotowi do przysług. Ale oni to robią ze strachu, bo wiedzą, że mam w nodze dowody wszystkich ich win.
— W jakiej nodze? — zawołał gniewnie effendi. — Ciągle wspominasz o tej jakiejś nodze i straszysz, że masz w niej dowody, grożące naszym kapitanom. A przecież, gdybyś je miał, toby ci się lepiej opłacali.
— Już ja poczekam, — zaśmiał się chudy złośliwie. — Jak wybije godzina, to kapitanowie i niekapitanowie opłacać mi się będą. Ale to ciebie nic nie obchodzi. Czy jutro mam tych znowu szpiegować? —
— Koniecznie.
— W takim razie idę spać, bo muszę wstać rano.
Zaledwie drzwi zamknęły się za nim, Abdahan ścisnął pięści i szepnął z nienawiścią:
— Idź, idź! przyjdzie niedługo twoja godzina, ale wtedy nic już nikomu nie pokażesz i nikt się tobie opłacać nie będzie. Jak tylko skończę z tymi, zaraz się do ciebie zabiorę. A teraz skorzystam, że mnie żadne ciekawe oko nie widzi i obliczę ostatnie obroty. — Z tymi słowami podszedł do komina. Tutaj ujął w rękę stojącą obok miotłę i starannie zmiótł w jeden kącik rozsypany na żelaznym blacie, stanowiącym podstawę ogniska wszystek popiół. Potem nacisnął w jednym rogu ów blat, który podniósł się nieco, ukazując ciemne wnętrze jakiegoś otworu. Abdahan pochwycił blat obiema rękami, odstawił go na bok i z otworu wydobył okutą żelazem skrzynię, przypominającą nieco zwykłe komody bez nóg. Teraz z wiszącego mu u pasa pęka kluczów wybrał jeden z mniejszych, otworzył trzecią szuflady wyjął z niej grubą księgę potężnych rozmiarów, rozłożył ją na sofie; usiadłszy przy niej począł coś długo i mozolnie liczyć. Po długiej chwili zamknął ją znowu, schował z powrotem do szuflady, skrzynię wsunął w otwór, założył blatem i dla lepszego ukrycia szpar po bokach posypał popiołem.
— Wszystkie moje tajemnice są tutaj schowane, — szepnął, — ale nikt ich nie znajdzie, nikt! Oni są za głupi na to! —
Zadowolony widocznie zgasił lampę i wyszedł z pokoju, gdyż sypialnię miał widocznie na drugiej stronie domu.
Teraz i ja podniosłem się od mojego obserwatorjum, osłoniłem otwór gałganami i opowiedziałem Omarowi wszystko, co widziałem i słyszałem.
Chłopak słuchał uważnie, nie przerywając mi ani słowem i dopiero, kiedy usłyszał nadany mu przez effendiego epitet, mruknął gniewnie:
— Poczekaj, pokażę ja ci takie półdjablę, że ze strachu zapomnisz języka w gębie! sidi, — dodał po chwili spokojniej, — czy zauważyłeś, że Abdahan dowiedział się o modlitwie i o warunku persa. Co myślisz o tem? —
— Że od tej chwili nasz ptaszek zacznie się buntować przeciwko tym wymaganiom, to jest będzie tak długo rozmyślać o tem, dopóki prędzej, czy później nie ulegnie. Ale chodźmy spać, chłopcze, gdyż jutro wiele mamy do zrobienia, a ja nie chciałbym stracić ani jednego dnia napróżno.
Po raz drugi owinęliśmy się w koce i ułożyli na deskach i tym razem przespaliśmy spokojnie aż do świtu.
Pomimo zmęczenia obudziliśmy się dość wcześnie, kazaliśmy podać sobie śniadanie do pokojów, poczem wykąpaliśmy się w strumieniu, opatrzyliśmy broń i ruszyliśmy w stronę lasu. Tutaj jednak skręciliśmy w bok i skierowaliśmy się wprost do tureckiej duany.
Po drodze oglądaliśmy się nieznacznie po za siebie i za każdym razem widzieliśmy skradającą się za nami sylwetkę wczorajszego szpiega.
— Baczność, Omarze, — szepnąłem. — Szpieg idzie za nami. —
— Czy nie wiesz, sidi, kto to taki? —
— Nie wiem, postaram jednak dowiedzieć się czegoś o nim od szlachetnego Achmeta. Musi go znać dobrze, boć to z jednego gniazda ptaki. —
Achmet czekał już widocznie, gdyż zaledwie stanęliśmy na ścieżce przed duaną, wybiegł naprzeciwko nas, witając taką masą komplimentów, że formalnie nie wiedziałem, co mam z nimi robić.
Korzystając z tego, żeśmy się na chwilę zatrzymali przed duaną, rzuciłem okiem po za siebie i przekonałem się ze zdumieniem, że nasz szpieg zbliżał się wprost ku nam z miną, jakby przypadkiem tylko znalazł się na drodze do duany.
— Kto to? — zapytałem Machmeta agę.
— Mój czausz (podoficer), — odrzekł. — Jeżeli chcesz, to ci go przedstawię, a jeśli pozwolisz, to go zatrzymam przy sobie. —
— Jesteś tutaj panem, rób więc, jak sam pragniesz. Co do mnie, to poznam go chętnie. Czy to wojskowy? —
— Nie. Ja moich ludzi rekrutuję wśród miejscowej ludności. Uważam, że tak jest sprawiedliwiej. Ale wejdźcie i uważajcie ten dom za własny, a mnie za pierwszego waszego niewolnika. —
Z tymi słowami Machmet wprowadził nas do swego prywatnego gabinetu, który był zarazem jego sypialnią i w którym unosiły się nieustannie kłęby tytuniowego dymu, wskazujące, że Machmet aga z ptasim dziobem był namiętnym palaczem.
Czausz wszedł razem z nami, trzymał się jednak skromnie zdaleka i zdawał się być niezmiernie dumnym z tego, iż należy do tak wykwintnego jak nasze towarzystwa.
Posadziwszy nas na honorowych miejscach, Machmet aga uczęstował nas najprzód hymnem pochwalnym na naszą cześć, w którym wychwalał wszystkie nasze cnoty, stawiając na pierwszym planie moją umiejętność robienia ponczu, tego najlepszego pod słońcem napoju. Tę wyszukaną mowę zakończył aga zgrabnym zwrotem retorycznym, wyrażającym prośbę, abym dziś zechciał uczynić to, co wczoraj uczyniłem dla effendiego, czyli mówiąc poprostu, abym mu dziś zrobił odpowiednią ilość ponczu.
Znając moje szlachetne serce, wiedział zgóry, iż nie zasmucę go odmowną i przygotował wszystko w pokoju czausza, w którym znajduje się jedyny komin do gotowania i gdzie mi nikt nie przeszkodzi w odmawianiu koniecznych przy robieniu ponczu zaklęć i formułek.
Zgodziłem się na tę jego prośbę tem chętniej, że dawało mi to możność przeszukania pokoju czausza, gdzie prawdopodobnie znajdowała się owa noga, o której wspominał effendiemu. Machmet uszczęśliwiony sam mnie zaprowadził na górę, pokazał przygotowane ingredjencja, sam rozpalił na kominie ogień i przyniósł wodę i zostawił mnie wreszcie samego, starannie zamykając drzwi za sobą.
Zaledwie kroki jego na schodach ucichły, zasunąłem dla wszelkiego bezpieczeństwa rygle i uważnie rozejrzałem się po pokoju.
Rozumiałem zgóry, że czausz, mówiąc o swej nodze, miał na myśli nogę jakiegoś mebla, zacząłem więc szukać wzrokiem jakichkolwiek mebli na nogach. Ponieważ jednak prócz niskiego wschodniego łoża nic tu podobnego nie było, przeto nie namyślając się długo przystąpiłem do oględzin tego ostatniego. Rzeczywiście jedna z krótkich nóg była od spodu wydrążona i zabita rodzajem szczelnie dopasowanego korka. Zapomocą scyzoryka udało mi się wysunąć ten korek bez uszkodzenia i z otwartej w ten sposób rurki wyciągnąć starannie zwinięty papier, a raczej dwa oddzielne arkusze papieru. Były to, jak się przekonałem, dwa raporty, adresowane do dwuch rządów. W jednym z nich turecki Machmet donosił perskiemu rządowi o nadużyciach popełnianych przez perskiego Machmeta, o zbrodni popełnionej przez tegoż na osobie perskiego pułkownika i o fałszywym oskarżeniu o przemytnictwo perskiego kapitana, który właśnie zaczął śledzić uważniej czynności swego podwładnego, co się, rzecz prosta temu ostatniemu wcale nie podobało. Drugi raport był prawie identyczny, z tą tylko różnicą, że nosił adres rządu tureckiego i pisany był przez perskiego Achmeta tak samo szczegółowo jasno i wyraźnie. Oba dokumenty stwierdzone były własnoręcznymi podpisami obu Achmetów.
W jaki sposób te dwa wysoce kompromitujące dokumenty znalazły się w posiadaniu czausza, nie mam do obecnej chwili pojęcia, nie zastanawiałem się jednak nad tem, lecz umieściłem je do czasu z powrotem w otworze nogi, zabiłem korek i postawiłem mebel na swoje miejsce. Teraz wiedziałem już, gdzie szukać dowodów niewinności obu więzionych kapitanów i postanowiłem poszukać ich tam w swoim czasie.
Tymczasem zabrałem się szybko do zrobienia upragnionego ponczu i w parę chwil później wnosiłem dwa dzbany do gabinetu stęsknionego za nimi gospodarza.
Wiedząc zgóry, że nie obejdzie się bez pijatyki, w jednym z dzbanów zrobiłem tylko trochę słabego ponczowego rostworu dla siebie i Omara, tem więcej, iż mogłem przypuszczać, że przed obiadem raz jeszcze taką porcję wypić będziemy musieli.
Pomijam tutaj wszystkie głupstwa, jakie sławetny aga razem ze swoim czauszem pod wpływem alkoholu prawili, zaznaczę tylko, że po godzinie wachmistrz był tak pijany, iż musieliśmy go literalnie zawlec na łóżko, gdzie natychmiast zasnął jak kamień.
Po jego odejściu Achmet stał się wiele więcej szczerym i naopowiadał mi wiele ciekawych rzeczy, których sam nigdybym się nie domyślił. Pomiędzy innymi powiedział mi, że obie duany, perska i turecka, zbudowane są podług jednego planu i że żaden z Selimów nie jest na właściwym stanowisku, lecz perski jest w duanie tureckiej, a turecki — w duanie perskiej.
— Dlaczego? Zapytałem zdumiony tą iście kontredansową zamianą miejsc.
Achmet plątał się dziwnie w odpowiedziach, aż wreszcie zniecierpliwiony, wybełkotał gniewnie:
— Maszallah! A któżby mi dostarczał znaczków perskich? — Nie zrozumiałem nic z tego, nie wypytywałem się jednak, a ośmielony tem i nawpół przytomny aga zaczął się rozwodzić nad swoim obecnym życiem.
— Wszystko byłoby dobrze, ze wszystkiego byłbym zadowolony, gdyby nie ten okropny zapach trupów, którego znosić nie mogę. —
— Zapach trupów? — powtórzyłem zdumiony.
— Tak jest, w Turcji jest mnóstwo szyitów, którzy mają swój cmentarz w posiadłościach perskich i dokąd ich przewożą stale po śmierci. Otóż trupy te pachną tak niemożliwie, że delikatny węch agi znosić ich wprost nie może.
Jakby na potwierdzenie tego opowiadania drzwi gabinetu otworzyły się nagle i stanął w nich nawpół nagi człowiek z batem w ręku, prosząc o przepustkę na trzy muły i sześć trumien.
— Dobrze zaraz tam przyjdę, — rzekł Achmet.
Próżno jednak walczył z działaniem ponczu, w żaden sposób z miejsca podnieść się nie mógł i chwiał się na wszystkie strony, jak trzcina pod podmuchami wiatru.
Widząc wreszcie, że nic nie poradzi, wyciągnął z kieszeni pugilares i podał mi go, bełkocząc nawpół zrozumiale:
— Weź trzy znaczki i nalep je na rzemieniach przechodzących przez czoła.
— Komu? — zapytałem, nie rozumiejąc.
— Mułom. Persowie zawsze tam nalepiają. —
Otworzyłem pugilares i znalazłem w nim kilkadziesiąt znaczków komory perskiej.
— Ależ to są znaczki perskie! — zawołałem mimowolnie, — a ty powinieneś naklejać tylko tureckie! —
— Co powinienem, to moja rzecz! — odrzekł Machmet. — A ty nie rezonuj, tylko rób, co ci poleciłem! —
Wzruszyłem ramionami i wyszedłem przed duanę. Trzech poganiaczy trzymało przy pyskach trzy muły, z których każdy dźwigał na grzbiecie po dwie podłużne skrzynie, przypominające kształtem trumny. Ze skrzyń tych rozchodziła się woń zgnilizny tak silna, iż rzeczywiście trzeba było posiadać brak węchu, aby bez wstrętu zbliżyć się do tych cuchnących ciężarów.
Zasłoniwszy chustką nos i usta nakleiłem szybko na wskazanych miejscach znaczki kontroli celnej perskiej i cofnąłem się do gabinetu, gdzie zastałem szanownego Machmeta agę rozciągniętego na sofie i chrapiącego w najlepsze. Nie budząc naszego zniedołężniałego tak nagle amfitrjona, skinąłem na Omara i obaj wyszliśmy przed dom, aby skorzystać z chwili swobody i odwiedzić Ben Adela.
Chłopiec jednak wskazał mi ruchem głowy niknące w oddali muły i szepnął prosząco:
— Sidi, chodźmy za nimi. Jestem pewien, że się jeszcze czegoś ciekawego dowiemy. —
Zgodziłem się chętnie, gdyż i dla mnie te brzydko pachnące skrzynie miały coś podejrzanego w sobie. Poszliśmy zatem w stronę lasu, w kierunku przeciwnym temu, w jakim zginęły nam z oczu muły, rozmawiając głośno o najobojętniejszych w świecie przedmiotach. Dopiero, kiedy krzaki zakryły nas zupełnie przed oczyma patrzących z duany, skręciliśmy w bok i szybko zaczęliśmy się przedzierać przez zarośla. Rzeczywiście po kwadransie może takiej drogi usłyszeliśmy tupot idących mułów i głosy rozmawiających poganiaczów.
Zatrzymaliśmy się bez ruchu, śledząc po przez liście ruch małej karawany, która dotychczas trzymała się utartej drogi.
Nagle poganiacze skręcili wszystkie trzy muły na małą ledwie widoczną ścieżynkę pomiędzy gęsto rosnącymi krzakami. Nie wiedząc, co to ma znaczyć, postanowiliśmy przeczekać w ukryciu chwil parę i potem dopiero puścić się tą samą drogą, aby w dalszym ciągu śledzić tajemnicze trumny, które mi się coraz bardziej podejrzanymi wydawały. Już miałem dać znak Omarowi puszczenia się w dalszą drogę, gdy bystre ucho chłopca pochwyciło odgłos kopyt powracających zwierząt.
Zdziwieni tą wycieczką, przyczailiśmy się znowu i ujrzeliśmy wszystkich trzech poganiaczów z ich mułami, jak doszedłszy do drogi, skręcili w inną ścieżkę i szybciej popędzili zwierzęta.
— Zobaczmy, gdzie oni byli i co robili, — rzekłem do Omara, bo teraz, jestem pewien dążą już wprost do granicy. —
Omar pierwszy wbiegł na ścieżkę, przeciskając się zręcznie pomiędzy gęstymi krzakami, ja pospieszałem za nim, gdy nagle chłopiec przybiegł pobladły z wyrazem niewypowiedzianego wstrętu na twarzy.
— Nie chodź tam, sidi, — zawołał. — Tam są takie straszne wyziewy, że doprawdy można przytomność stracić! —
— To nic, potrafię się uchronić od oddychania nimi, a muszę zobaczyć, jak te szyickie trupy wyglądają, — odrzekłem i uzbroiwszy się w chustkę do nosa posunąłem się odważnie naprzód. O kilkanaście kroków dalej znajdował się dość głęboki dół, zapełniony cały ciałami zabitych zwierząt, znajdującymi się w ostatnim stadjum rozkładu. Zapach panował tam tak silny, że pomimo zasłoniętych ust i nosa trudno było wytrzymać tam dłużej nad dwie minuty.
— Aha, więc to są owe trupy szyitów, — rzekłem, kiedyśmy już wracali. — Dobrze o tem wiedzieć. —
— Mnie się zdaje, że my się jeszcze wielu rzeczy dowiemy, — rzekł Omar.
— I mnie się tak zdaje, — odrzekłem. — Ale to nic, w życiu należy dużo wiedzieć, a mało mówić. Pospieszmy się jednak, gdyż mamy jeszcze zamówioną wizytę w drugiej duanie. —
— Wiesz, sidi, — zaśmiał się Omar, — że będziesz jeszcze raz musiał gotować swój sławny poncz z czosnkiem i cebulą. —
— Chłopcze, nie przerażaj mnie! — zawołałem, udając przestrach. — Trzeci raz od wczorajszego wieczora, to trochę zawiele. —
— A jeśli jeszcze szlachetny Abdahan zapragnie odświeżyć gardło tym boskim napojeni? — dogadywał rozbawiony Omar.
— Nie obawiaj się tego, — odrzekłem. — Jestem pewien, że szlachetny Abdahan nie wytrzyma do wieczora i sam sobie ów boski napój przygotuje. —
— Jakto, i z czosnkiem i cebulą? —
— To mniejsza! Gorzej będzie, jeśli doda aloezu? —
— Czy to trucizna? —
— Nie, ale dość silny środek przeczyszczający, z którym należy się obchodzić ostrożnie.
Południe minęło już dawno, przyspieszyliśmy więc kroku i w parę chwil stanęliśmy przed duaną perską.
I tutaj widocznie byliśmy oczekiwani, gdyż na spotkanie nasze z nieukrywaną radością wybiegł perski Achmet aga, wołając zdala niecierpliwie:
— Jak to dobrze, że już jesteście! Wszystko oddawna czeka przygotowane! —
— Co takiego czeka? — zapytał Omar, udając nieświadomego.
— No, arak, koniak, cytryny, cebula, czosnek, cukier i nawet aloes! —
— O, nawet aloes! Skądziżeś go wziął? —
— Od Abdahana! —
Nasz gospodarz był tak niecierpliwy, że nie pozwolił nam odpocząć, lecz natychmiast zaciągnął mnie do pokoju, w którym na kominie palił się suty ogień i który przeznaczył do robienia boskiego napoju. Rzecz prosta, że musiałem ulec jego żądaniu i zrobiłem mu odpowiednią ilość ponczu, która prawie wszystka spłynęła do jego żołądka. Zacny Machmet aga, tak samo jak jego towarzysz stał się po pewnym czasie bardzo rozmownym i opowiedział nam mnóstwo historji, z których wyprowadziłem ten pewnik, że obaj naczelnicy komór byli nietylko kreaturami Abdahana, którego w głębi duszy nienawidzili, lecz nadto sami na własną ręką prowadzili kontrabandę i oszukiwali się wzajemnie, jak się dało. Kiedy Achmet aga doszedł do takiego błogostanu, że musieliśmy go ułożyć na sofie, zabraliśmy się do odwrotu.
Była już druga po południu, postanowiliśmy więc, nie schodząc w dolinę, dojść lasem do samego tartaku, aby zobaczyć się z Ben Adelem i jego żoną.
Przedzierając się przez gąszcza zauważyliśmy stratowane krzaki i trawy i ślady kopyt mułów. Zboczyliśmy nieco za tymi śladami i o kilka kroków dalej ujrzeliśmy maleńką polankę, najzupełniej stratowaną i zdeptaną, na której poczuliśmy znowu ów okropny zapach zgniłego mięsa. Tutaj widocznie napełniono skrzynie owym wonnym ciężarem, który miał naśladować zapach trupów, wieczornych na cmentarz. Oddaliliśmy się czemprędzej z tego miejsca i odetchnęliśmy dopiero swobodniej przy furtce ogrodu Ben Adela.
Zacni ci ludzie przyjęli nas bardzo serdecznie, a kiedy jeszcze ofiarowałem im moją pomoc w odszukaniu dowodów niewinności ich ojców, byli wprost zachwyceni, i żona Ben Adela ofiarowała nam kilka najpiękniejszych róż w dowód wdzięczności i zaufania.
Wróciliśmy do domu o zmroku. W jadalni było ciemno, żona zaś Abdahana oznajmiła nam, że mąż jej jest bardzo chory, że przed obiadem sam ugotował sobie ponczu z cebulą, czosnkiem i aloesem i że po wypiciu tego nektaru zrobiło mu się niedobrze i że od tego czasu ma gorączkę, ciągle się zrywa, majaczy i kłóci się nieustannie z kimś niewidzialnym, że nic nie powie, choć ów ktoś ciągle na to nastaje. Uspokoiłem dobrą kobietę, że życiu jej męża nic nie grozi i że jutro będzie mu już lepiej i poszliśmy na swój dach, aby udać się na spoczynek.
Następnego dnia Abdahan effendi poczuł się fizycznie o wiele lepiej, chociaż widocznie coś mu jeszcze dolegało, gdyż zamyślał się często i bezwiednie poruszał ustami, jakby sam z sobą rozmawiał. O tem, że sam sobie poncz przyrządził nie wspominał ani słowa, a i dwaj porucznicy milczeli również. Kiedyśmy tego dnia przynieśli mu dwuch zabitych niedźwiedzi, fizjonomja jego rozjaśniła się na chwilę i prosił nas, abyśmy po kolacji zostali jeszcze chwilę, gdyż ma z nami do pomówienia.
Porucznicy pożegnali nas wcześniej i wtedy Abdahan ostrzegł nas, że jego lokatorowie uważają nas za najzwyklejszych koniokradów, gdyż takie marne osobistości jak my tylko złodziejstwem do takich, jak nasze, koni dojść mogli. Po za tem chciał się mnie zapytać, czy znam się choć trochę na cierpieniach umysłowych.
— Od wczoraj zdaje mi się nieustannie, że zwarjuję, — mówił. — Nie mam chwili spokoju, zdaje mi się, że ktoś we mnie siedzi, co mi każe koniecznie powiedzieć jedno głupstwo, którego powiedzieć nie chcę. —
— A co on ci każę powiedzieć? — zapytałem z najniewinniejszą miną.
— Właśnie, tego nie powiem. Chwilami zdaje mi się, że jestem nabity tym zdaniem, jak strzelba kulą, i że dość jednego nieostrożnego wyrazu aby to zdanie wyskoczyło ze mnie. Czy znasz takie stany, sidi? —
— Widziałem podobne objawy nieraz. —
— I jakież jest na to lekarstwo? —
— Powiedzieć to, co powiedzieć należy. —
— Nigdy! Ja tego nie chcę! Ja tego nie powiem nigdy! — wołał przerażony effendi.
— A jednak będziesz musiał, — odrzekłem twardo. — To co cię pcha do wyrzeczenia tych słów, jest tylko głosem sumienia, które każę ci wyrzec się dotychczasowego życia i rozpocząć inne lepsze i czyściejsze. —
Na te słowa Abdahan porwał się z miejsca.
— Zdaje mi się, że to nie mnie, a tobie grozi wariacja. Czy masz mnie za zbrodniarza, który ma się poprawić? —
— Za co cię mam, to moja rzecz — odrzekłem ostro. — Pytałeś mi się, jaki środek jest najlepszy na twoją chorobę, odpowiedziałem ci, co o tem myślę. Ale jeżeli uważasz, że mój środek jest nie dobrym, lecz się sam, a mnie daj święty pokój! —
Z tymi słowami zostawiłem Abdahana samotnego i udałem się z Omarem do siebie. Tutaj, jak zwykle ułożyliśmy się na dachu, ja zaś otworzyłem nasz komin i zajrzałem do jadalni. Abdahan effendi siedział przez chwilę sam, poczem drzwi otworzyły się wolno i na progu stanął czausz. Szpieg przyszedł zdać raport, że wczoraj byliśmy na tartaku i rozmawialiśmy z Ben Adelem i jego żoną.
— Aha, to stąd mają owe prześliczne róże, które sobie w szklance na stoliku postawili. Zanadto się coś kręcą, — mruknął effendi. — Jeden z Selimów musi mi ich pilnować.
A może już byli w której z duan? —
— Owszem w obydwuch, — odparł czausz.
— Kiedy?
— Wczoraj właśnie.
— I ja się dopiero teraz o tem dowiaduję! — krzyknął rozwścieczony effendi. — Radzę im, pókim dobry, niech się strzegą deptać mi po piętach! Tegoby jeszcze brakowało, żeby się dowiedzieli o naszych piwnicach.
— Do których mamy wejście ze studni i które rząd jakby umyślnie dla naszej wygody pobudował, abyśmy mieli bezpieczne składy na nasze towary. Nie bój się, oni ich nigdy nie znajdą! —
— Tak, nie znajdą ich napewno, — zgodził się grubas. U mnie mogą szukać, ile im się podoba, nie znajdą nic, a gdyby nawet znaleźli piwnice, to i tak niema tam nic takiego, coby im powiedziało, że ty lub ja należymy do przemytników. My jesteśmy zupełnie zabezpieczeni, a że nasi czterej agowie mogliby mieć z tego tytułu trochę przykrości, to mnie znów tak dalece nie obchodzi. Niech każdy myśli o sobie. —
Dalszy ciąg rozmowy tyczył się przeważnie o drobiazgi codziennego życia, które nas nie interesowały, zatknąłem więc otwór gałganami i obaj z Omarem udaliśmy się na spoczynek. Następnego dnia, a był to już czwartek, turecki Selim aga znalazł się przy naszym boku i pod rozmaitymi pozorami ani na chwilę nie zostawiał nas samych. W piątek zajął jego miejsce perski Selim aga, który jednak był o wiele mniej od towarzysza przyjemnym. Tego samego dnia spadł piorun zapowiedziany przez naszych sąsiadów z drugiego piętra.
Około południa do każdej z duan zajechał poseł, zapowiadając przybycie specjalnie wyznaczonego oficera, który ma przeprowadzić śledztwo.
Wywołało to pomiędzy pięcioma stowarzyszonymi prawdziwy popłoch. Najspokojniejszym z nich był Abdahan effendi, lecz dwaj Achmetowie pożółkli, pozielenieli i zupełnie stracili apetyt. Po obiedzie Achmet z ptasim dziobem zwrócił się do mnie i rzekł z przymusem.
— Tytułujesz mnie, sidi, kapitanem, ale to tylko grzeczność z twojej strony. Nazywaj mnie majorem, to wystarczy. —
— I mnie również, — dodał Achmet z twarzą buldoga.
Wieczorem powtórzyła się ta sama scena i obaj majorowie zdegradowali się na poruczników.
To samo uczynili i obaj Selimowie, którzy najprzód przyznali się do stopni wachmistrzów, aż wreszcie wykrztusili, że są tylko prostymi żołnierzami. Omar śmiał się im w twarz, ja jednak zachowywałem należytą powagę.
Po kolacji wszyscy czterej zaczęli nam okazywać wyraźnie, że jesteśmy wśród nich zbyteczni, poszliśmy więc do siebie, a raczej do naszego otworu, który nam już tyle tajemnic zdradził.
Na dole wspólnicy kłócili się tylko, nic jednak ważniejszego nie zdradzili.
W sobotę zjawił się przy nas znowu turecki Selim, pozbyliśmy go się jednak bardzo prędko. Po śniadaniu zaprosiliśmy go na przejażdżkę konną, a kiedy zakłopotany przyznał się że, nietylko nie ma konia, ale nigdy w życiu na siodle nie siedział, zostawiliśmy go na koszu, a sami pojechaliśmy do lasu. Była to niespodziewana chwila swobody, z której skorzystaliśmy, aby zobaczyć się z Ben Adelem.
Zdaleka już dojrzeliśmy oboje rozmawiających z naszymi sąsiadami. Na nasz widok obaj oficerowie pożegnali się z gospodarzami i wolno posunęli się ku furtce, nie zwracając na nas najmniejszej uwagi. Nie podobało się to Omarowi, który nagle zastąpił im drogę i rzekł energicznie:
— Jeżeli jesteście ślepi, to chyba nie jesteście głusi i dlatego powiem wam, że kto chce złapać Abdahana effendi, musi mieć więcej oleju w głowie, niż wy. Ten ptaszek wie od dwuch tygodni, kim jesteście i doskonale jest poinformowany o waszych spacerach i rozmowach tutaj. —
— Co to za smarkacz? — rzekł na to pers tonem głębokiej pogardy.
— Towarzysz i przyjaciel Abdahana effendi, — odrzekł turek. — My nie wiemy o niczem, gdyż nie jesteśmy ani koniokradami, ani pijakami, urządzającymi co chwila siesty. —
Omar aż drgnął na tę obelgę, ale kazałem mu milczeć i z równą pogardą odwróciłem się od tych głupców.
Po ich odejściu wyjąłem z kieszeni nasze pasporty i zmusiłem Ben Adela, aby je przejrzał.
— To zupełnie niepotrzebne! — zawołał tracz. — My i bez tego wiemy, że jesteście dobrzy ludzie. —
Pomimo to zmusiłem go do przejrzenia naszych dokumentów szczegółowo, gdyż chodziło mi o to, aby treść ich powtórzył oficerom. Przesiedzieliśmy u tych dobrych ludzi kilka godzin, rozmawiając przedewszystkiem o możliwości uwolnienia obu starców. Ben Adel i jego żona tworzyli rozmaite plany, które rozpatrywaliśmy razem, ja jednak trzymałem się na wodzy. Zauważyła to żona Ben Adela i rzekła z westchnieniem:
— Zdaje mi się, że pan wie wiele rzeczy, których nam powiedzieć nie chce.
— Tak jest, — odrzekłem szczerze, — ale ja pamiętam o warunkach obu niewiernych i milczę, aby potem nie mogli nam zarzucić, że to wasze dzieło, a nie owego wymaganego przez nich chrześcianina. —
— Ufamy panu i robić będziemy to tylko, co nam pan rozkaże, — odrzekł mi na to Ben Adel.
Wróciliśmy do domu przed wieczorem. Zastaliśmy wszystkich wspólników w jadalni, ale miny ich nie były wesołe. Szczególniej Abdahan wydawał się niespokojny i roztargniony, chociaż silił się nie pokazać tego po sobie. Na miejscu usiedzieć nie mógł i często wychodził przed dom, gdzie krzyczał i gniewał się na służbę bez powodu. Wcześnie też rozeszliśmy się na spoczynek.
Następnego dnia, a była to niedziela, zostaliśmy całe przedpołudnie w domu, chociaż nasza obecność niezmiernie przeszkadzała naszym sąsiadom, którzy widocznie chcieli użyć naszego dachu jako doskonałego punktu obserwacyjnego.
Przed wieczorem dowiedzieliśmy się, że żona Abdahana zniknęła nagle i że pomimo najstaranniejszych poszukiwań znaleźć jej nie było można.
Kiedyśmy weszli do pokoju, stół był jeszcze nienakryty i Abdahan siedział przy nim z twarzą ukrytą w dłoniach.
— Kolacja będzie spóźniona, — rzekł głucho. — Moja żona odeszła odemnie.
Potem zerwał się nagle i, patrząc na nas osłupiałym wzrokiem, dodał głucho:
— Zdaje się jednak, że będę musiał powiedzieć! Ona mi też tak powiedziała. Oni wszyscy, chrześcianie, tak mówią, a przecież i ona była chrześcianką. —
W poniedziałek Abdahan uspokoił się nieco i jadł z jakąś zwierzęcą żarłocznością, zdawało się, że chce miotający nim niepokój zajeść.
W poniedziałek, około południa usłyszeliśmy nagle jakiś niezwykły hałas. Był to oddział wojska pod dowództwem oficera, który zaszedł wprost do karawanseraju tureckiego i tutaj się roztasował na wypoczynek. Przed wieczorem taki sam hałas oznajmił przybycie oddziału perskiego, który zajął miejsce w karawanseraju perskim.
Najbardziej charakterystyczną rzeczą było to, że oficerowie obu oddziałów pominęli zupełnie Abdahana effendiego i do żadnej z duan się nie zakwaterowali, lecz wybrali sobie grunt neutralny.
Po kolacji Abdahan effendi zwrócił się do mnie i rzekł, nie patrząc mi w oczy:
— Twoi sąsiedzi skarżą się, że nie mogą sypiać, tak im dokuczają owady. Obiecałem, że każę im oczyścić mieszkanie i wstawię inne meble. Pozwolisz, że i u ciebie zrobię to samo.
— Dobrze, — odrzekłem. Teraz pójdziemy do siebie, uprzątnąć niektóre drobiazgi, a za godzinę wyjdziemy na spacer i wrócimy, jak już mieszkanie będzie zupełnie gotowe. —
Poszliśmy na nasz dach, gdzie natychmiast podpełzłem do otworu.
Wszyscy pięciu, pochyleni ku sobie, rozmawiali z ożywieniem.
— Nareszcie się zaczęło, — mówił effendi. — Lepsze to niż oczekiwanie i przyspieszy nasze zamiary. Ja mam, jak wiecie, miękkie serce, ale jeśli mi kto staje na drodze tego usuwam. Ci czterej wylecą w powietrze, to już postanowione, a z żołnierzy część przeciągniemy na naszą stronę, a opornych zapakujemy do piwnic. —
Nie warto było słuchać dalej, wymknęliśmy się więc i ruszyliśmy na tartak.
Tutaj zastaliśmy nietylko gospodarzy i naszych sąsiadów, ale i przybyłych oficerów, którzy przyprowadzili z sobą obu więźniów. Byli to staruszkowie o sympatycznych i uczciwych twarzach, którym więzienie nadało wyraz cichego smutku. Zbliżyłem się do nich i w rozmowie zrobiłem im nadzieję, że te więzy już jutro z rąk ich spadną.
Wtedy obaj starsi oficerowie, którzy dowiedzieli się już o naszych pasportach, zwrócili się do mnie i z wyszukaną grzecznością prosili, abym zechciał nie mieszać się do spraw, które im wyłącznie są powierzone.
— Tak, — odrzekłem, — ale panowie będziecie czekać, dopóki nie wylecicie w powietrze! —
— Dopóki nie wylecimy w powietrze! — zawołali obaj.
— Tak jest, — potwierdziłem. — Gdzie panowie śpicie dzisiaj? —
— Tam, gdzie zwykle. W naszych pokojach na drugim piętrze.
— Czy pamiętacie, że tam już raz był wybuch, który spowodował śmierć dwuch oficerów i kilku żołnierzy? —
— Wiemy, — odrzekli. — A le to był wypadek, spowodowany własną ich nieostrożnością. Obaj byli namiętnymi palaczami i zapuścili ogień, pomiędzy proch, który trzymali w pokoju. —
— Ach, to tak było, — uśmiechnąłem się lekko, — ja wiem cokolwiek inaczej, ale to mniejsza. Czy wiecie, co dziś z naszymi mieszkaniami robią? —
— Czyszczą je i myją, — odrzekł pers.
— Broń Boże, nawet palcem nie ruszą. Wstawią nam tylko najgorsze z całego domu graty. Z dachu przez okno wpuszczą wam lont długi na kilka łokci, do którego pod samym waszym oknem przytwierdzą jakiś materjał wybuchowy, drugi zaś koniec, który na dany znak zapalą, spuszczą z dachu na tę brzoskwinię, która na samym rogu domu stoi. A potem, jak z nas już tylko krwawe resztki zostaną, puszczą pogłoskę, że byliśmy nieostrożnymi palaczami, którzy ogień między proch zapuścili.
— Skąd pan to wiesz! — zawołał przerażony pers.
— Słyszałem, jak się o to umawiali.
— Co więc należy zrobić? — zapytał również wystraszony turek.
— Tymczasem nic, — odrzekłem spokojnie. — Do domu powrócimy tak, jakeśmy tu przyszli, wy oddzielnie i my oddzielnie, aby nie zwrócić uwagi tych łotrów. Ben Adel ma prawdopodobnie rozmaitego gatunku lonty, użyczy więc nam prawdopodobnie jednego. —
— Na co? —
— Aby czausza przyłapać na gorącym uczynku, — odrzekłem. — Musimy przygotować wszystko, jak należy, gdyż ci łotrzy są bardzo sprytni. Tymczasem pozwolimy sobie zostać jeszcze u was, aby wrócić do domu o zwykłej porze. —
Przedstawiłem im mój plan działania, który zaaprobowali z uniesieniem, o innych jednak sprawach milczałem, czekając odpowiedniejszych ku temu okoliczności.
Wróciliśmy do domu przed samym wieczorem, wśliznęliśmy się pocichu na dach i obcięliśmy lont, który piął się po ścianie aż do pokoju oficerów. Potem obcięty koniec namoczyłem w wodzie i przymocowałem cienkim gwoździem do deski, drugi koniec spadał jak poprzednio z brzoskwini. Przygotowawszy to wszystko, z minami obojętnymi, jakbyśmy dopiero co z dalekiej przechadzki wrócili, weszliśmy do jadalni, gdzie nie brakowało żadnego z łotrów, gdyż i czausz był dzisiaj obecnym.
Po skończonym posiłku podniosłem się z miejsca i pożegnałem ich życzeniem „spokojnej nocy“.
Nagle Abdahan effendi zerwał się z miejsca i patrząc mi wyzywająco w oczy, zawołał z gniewem:
— Czy jeszcze myślisz, że ja powiem?! —
— Co? —
— No, to zdanie! To, co tutaj siedzi, — dodał, uderzając się pięścią w piersi.
— Tak, powiesz! —
— Nie, nigdy! —
— A jednak powiesz! I powiesz to dzisiaj, przed północą, i wszyscy obecni słyszeć to będą! —
Tyle było pewności w moim głosie, że zgnębiony effendi upadł na sofę i ukrywszy twarz w dłonie, zaczął jęczęć:
— Ach, ten człowiek! Ten straszny człowiek! Wypędźcie tego człowieka! — Wyszliśmy z Omarem i ostrożnie przysunęliśmy się do krzaków, rosnących tuż przy brzoskwini.
— Czy jesteście? — szepnąłem, nie widząc nic wśród ciemności.
— Jesteśmy, — odparł również cicho głos persa. — Nie obawiaj się, wszystko gotowe.
Dostaliśmy się z Omarem na dach. Chłopca położyłem przy otworze, każąc mu czuwać, kiedy czausz wyjdzie z pokoju, sam zaś stanąłem gotowy do pomocy dla tych, co tam na dole ukryci czekali.
Po chwili Omar zasłonił otwór i syknął w umówiony sposób; na sekundę rozległ się szmer, poczem wszystko ucichło jakby zamarło.
Nagle jakaś ciemna postać poczęła się skradać do drzewa; błysnęła zapałka i mały ogieniek począł się szybko wdzierać ku górze. W tej samej chwili dwaj oficerowie wpadli na niego z jednej strony, dwudziestu żołnierzy z drugiej i nim czausz miał czas zrozumieć, co się z nim stało, już leżał skrępowany na ziemi. Wnieśliśmy go do jadalni, którą naprędce zamieniono na salę badań.
Na widok skrępowanego czausza i kilkudziesięciu żołnierzy pozostali łotrzy zbledli, ale ani ruchem nie dali poznać po sobie, że ich to w czemkolwiek obeszło. Owszem zaciśnięte ich wargi świadczyły, że postanowili wypierać się do ostatka.
Oficerowie tymczasem siedli za stołem, ja zaś nakazałem ciszę i rozpoczęła się indagacja.
Czausz wypierał się wszystkiego, dowodził, że chciał zapalić cygaro, nie wiedząc nic o loncie i że tylko przypadek sprawił, iż ten ostatni tlić się począł.
Było to kłamstwo, któreśmy doskonale widzieli, nie można mu jednak było dowieść winy, gdyż nikt nie widział, żeby to on właśnie lont tam umocował.
Pozostali pięciu wypierali się również wszystkiego z minami tak niewinnymi, jakby trzech zliczyć nie umieli.
Wtedy oficerowie kazali wprowadzić więźniów, ale konfrontacja z nimi nie dała również najmniejszego rezultatu.
Wtedy obaj naczelnicy kazali przybyłym oficerom wziąść po kilku żołnierzy i przeszukać najstaranniej obie duany i dom effendiego, ale nigdzie nie znaleziono najmniejszego dowodu ich winy. Łotrzy tryumfowali, a Abdahan effendi zwrócił ku mnie swe złośliwe spojrzenie i rzekł ironicznie:
— A cóż, sidi, gdzie twoje słowo? Gdzie ta pewność, że ja to powiem. Wiem już, że nie jesteś oficerem, może więc jesteś koniokradem?
Nie odpowiedziawszy nic bezczelnemu łotrowi, podniosłem się z miejsca i zwróciwszy się do obu oficerów, rzekłem głośno:
— Poślijcie jeszcze raz do duan. Niech kilku żołnierzy spuści się do studni, a znajdą tam wejścia do piwnic, gdzie łotrzy przechowują przemycane towary.
Okrzyk przerażenia obu Achmetów i obu Selimów poświadczył najlepiej, że słowa moje zawierały prawdę. Abdahan effendi wydał tylko pomruk ranionego niedźwiedzia.
— Dwuch żołnierzy, — ciągnąłem tymczasem dalej, — niech idzie do tureckiej duany; tam na piętrze w bocznym pokoiku z kominem, mieszka czausz; tam niech odwrócą łóżko nogami do góry, wyjmą kołeczek z tylnej nogi i przyniosą tutaj papiery, jakie znajdą w okrągłym otworze nogi. Są to dowody winy tych tutaj i niewinności tamtych złamanych wiekiem i cierpieniami starców!
Jeszcze przeraźliwszy okrzyk wściekłości i rozpaczy był odpowiedzią na moje rozporządzenie.
Abdahan effendi rzucił się tymczasem na czausza, rycząc, jak dzikie zwierzę: „Ty łotrze, to taka twoja noga! Giń psie!“.
Żołnierze z trudnością oderwali go od związanego.
— Sidi, czy jesteś wszystkowidzącym? — rzekł oficer perski.
— To jeszcze nie wszystko, — odrzekłem.
— Nie wszystko! — krzyknął Abdahan, — rzucając się ku mnie. — Ja ci dam nie wszystko!
Zatrzymał się jednak na widok rewolweru, którego lufę wycelowałem prosto w jego głowę.
— Związać ich! Związać wszystkich pięciu! — zakomenderowali oficerowie i żołnierze z widoczną przyjemnością spełnili ten rozkaz.
Tymczasem wysłani powrócili, przynosząc z sobą znalezione papiery i oznajmiając, że w piwnicach znaleźli niezliczoną ilość towarów przemycanych, przeważnie najkosztowniejszych, od których wysokie cło należeć się powinno.
— Ale ja jestem niewinny! — ryczał Abdahan effendi. — Na mnie nic nie ciąży! Nie macie dowodów, abym ja do nich należał! Nie macie!
Bez słowa odpowiedzi wziąłem do ręki miotłę, odmiotłem z ogniska popiół i podniosłem żelazną płytę, zasłaniającą otwór.
Głuchy jęk wydobył się z piersi Abdahana, który padł na sofę bezsilny. Zdawało nam się, że jego krwisty organizm nie wytrzyma tych wrażeń, ale nie, gwałtowne drżenie przebiegało całą jego istotę, otworzył oczy i poruszył ustami.
— Pod... podnieście mnie... — bełkotał, — postawcie... mnie... podtrzymajcie... — Czterech żołnierzy poskoczyło ku niemu i z wysiłkiem postawiło na nogi.
W tej chwili wydostałem z otworu ową komodę i postawiłem ją przed nim.
— Widzisz, Abdahanie, — rzekłem, — że dotrzymałem słowa... Dotrzymaj i ty. Za parę minut wybije północ i nic cię już zbawić nie zdoła.
Wtedy on otworzył usta i cicho, lecz wyraźnie począł mówić:
„....I nie wódź nas na pokuszenie... i uwolnij nas od Abdahana effendi i jego przyjaciół!“
W tej chwili Ben Adel i jego żona i obaj starcy podnieśli ręce do góry i rzekli wzruszeni:
— „I miej panie, miłosierdzie nad nim, boś Ty jest najlepszym i najmiłosierniejszym Ojcem wszej ziemi. Amen!“
— Amen! — powtórzyły zbielałe nagle wargi Abdahana i martwe jego ciało runęło na ziemię.
I Bóg, w którego wszechmoc uwierzył, okazał mu miłosierdzie swoje, zabierając go od cierpień, które tutaj na niego czekały.
— Zwyciężyłeś nas, sidi, — rzekł pers. — Ale dziękuję ci za to!
— I ja ci dziękuję, — dodał turek wyciągając rękę.
— Nie podziękowań od was pragnę, lecz sprawiedliwości, — odrzekłem poważnie. — Pozwólcie mi przedewszystkiem uwolnić tych, którzy za cudze winy tak długo cierpieli.
— Słusznie! — rzekli obaj oficerowie i własnoręcznie zdjęli kajdany obu starcom.
Następnego dnia puściliśmy się z Omarem w dalszą drogę, obsypani błogosławieństwami uszczęśliwionej rodziny, odprowadzeni do końca doliny przez obu oficerów, którzy w raportach do swoich władz przedstawili mnie do nagrody.
Rzeczywiście, w jakiś czas potem otrzymałem dwa ordery: perski i turecki, które chowam do obecnej chwili, jako jedną z najmilszych pamiątek.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: Jadwiga Bohuszewiczowa.