Strona:Karol May - Na granicy tureckiej.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   31   —

daleko, a zbliżyć się nie mogłem, gdyż malec oglądał się na wszystkie strony.
— To źle, to bardzo źle, — mruknął Abdahan. — O tamtych wiemy już, że są oficerami, i że mają przeprowadzić śledztwo i że teraz jest z nimi w zmowie. Obie „dusze“ odrazu to przewąchały. To też najlepiej będzie, jeżeli wsadzimy im po kawałku żelaza pod żebra, a potem spędzimy winę na tych z pierwszego piętra. Uśmiejemy się, jak jego i to arabskie półdjablę w kajdany zakuwać będą.
— Nie, to niebezpieczna gra, — zaoponował nieznajomy. Zróbmy lepiej tak jak wtedy. Trochę prochu i odpowiedniej długości lont lepiej będzie imitować przypadek, niż wszelkie kawałki żelaza.
— Dobrze, — zgodził się Abdahan. — Tak będzie pewniej i krócej. Czy podejmiesz się tej sprawy tak, jak wtedy?
— Za tą samą cenę tysiąca franków, tak.
— Dam ci je, jeżeli ci się tak samo uda, jak wtedy. To było dobrze zrobione. Dwaj pułkownicy i czterej żołnierze furknęli w powietrze i rozlecieli się w drobne kawałeczki, a kapitanowie za to i za wszystko inne poszli do więzienia.
— Obaj porucznicy dali mi też wtedy po tysiącu franków i do obecnej chwili zawsze są gotowi do przysług. Ale oni to robią ze strachu, bo wiedzą, że mam w nodze dowody wszystkich ich win.