Przejdź do zawartości

Cicha ofiara

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Tomasz Jeż[1]
Tytuł Cicha ofiara
Pochodzenie Na granicy tureckiej
Wydawca „Księgarnia Popularna”
Data wyd. 1915
Druk W. Cywiński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała książka
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Przypis:
  1. Przypis własny Wikiźródeł Nazwisko autora nie występuje w książce, ale jest to znacznie skrócony i przeredagowany tekst powieści W zaraniu.
Indeks stron


CICHA OFIARA.

Pod koniec panowania tureckiego Ruszczuk, dzięki kolei żelaznej, która stanowiła najbliższą komunikację pomiędzy Europą środkową, a wschodem, zaczął coraz bardziej stawać się podobnym do miast europejskich, a będąc jednocześnie rezydencją baszy, wielkorządcy wilajetu, przybierał pozór stolicy.
W mieście tu i owdzie stanęły budowle, mogące się słusznie nazywać kamienicami, zjawiły się hotele i magazyny, wypierając coraz z głównej ulicy lepianki tureckie. Jako ostatni wyraz postępu uważano w Ruszczuku otworzenie czytelni.
Utrzymywana przez zamożniejszą część mieszkańców, znajdowała się w stanie kwitnącym i posiadała nietylko przeglądy i gazety, ale i bibljoteczkę i wypożyczalnię książek. Znajdowała się ona pod urzędowym nadzorem czorbadżiego gminy bułgarskiej, odpowiedzialnego przed baszą za rodzaj pokarmu duchowego, jaki stąd gmina czerpała. Wobec tego w czytelni nie było nic, coby równowagę bułgarskiego ducha naruszyć mogło, coby jakąś myśl śmielszą, lub nie godzącą się z istniejącym porządkiem państwowym obudzić w nim mogło. Ze wszystkich przeto druków, jakie się tam gromadziły, wydzielało się dobre myślenie, mające na celu dobro, przedewszystkiem sułtana, następnie baszów, dalej urzędników wszelkiego kalibru, dalej muzułmanów, wreszcie wszystkich innych, a zatem i Bułgarów.
W czytelni schodziła się cała inteligencja miejscowa, nastrojona na ton spokojny, której za punkt wyjścia służyła reguła:
— Byle nie było gorzej, to może będzie lepiej. —
Jednym z najczęstszych bywalców w czytelni, był Stojan, syn mehandżiego (karczmarza) z Kriweny. Przychodził on nie tyle może dla książek, ile dla ludzi, siadał z boku i przysłuchiwał się rozprawom, jakie się w czytelni toczyły we względzie spraw publicznych, które Bułgarów żywo obchodziły; przysłuchiwało się tym rozprawom wielu młodych ludzi, a między innymi chłopak lat około dwudziestu, przychodzący zazwyczaj w sobotę wieczorem i spędzający w czytelni niedzielę całą. Chłopak ten uwagę Stojana zwrócił pilnością, z jaką się przysłuchiwał rozprawom i większą jeszcze, z jaką czytał. Odziany był ubogo, dziwacznie trochę z tego względu, że miał na sobie odzież zbieraną, w części francuską, w części bułgarską. Widocznie dostawała mu się ona drogą datków; na nogach nosił chodaki.
— Co to za jeden? — zapytał raz Stojan zarządcy.
— Nie wiem, — była odpowiedź, — Na imię mu Nikoła. Przychodzi w sobotę wieczorem, odchodzi w poniedziałek rano. Wprosił się... —
— Więc dwie noce w czytelni nocuje?
— Nocuje i za to zobowiązał się myć podłogę. Przynosi ze sobą świece i, jak się zdaje, na czytaniu i pisaniu noce spędza. —
— Ciekawy człowiek. —
Nikoła zaciekawił Stojana, który zapragnął poznać go bliżej. W tym celu pewnej niedzieli przyszedł do czytelni późno. Przez szczeliny, okiennic świeciło się. Wszedł. Nie było nikogo prócz Nikoły, który, przy stoliku siedząc, pisał.
— Dobry wieczór, — pozdrowił go Stojan.
— Dobry wieczór, — odpowiedział.
— Cóż to... nocami pisujesz? —
Chłopak głowę odwrócił i odrzekł spokojnie:
— We dnie czasu nie mam.
Stojan podszedł ku niemu i przez ramię piszącego robocie jego przyglądać się począł.
— Co to? słownik przepisujesz? — zawołał zdumiony.
— A słownik. —
— I na cóż to? —
— Kupić nie mam za co, a nauczyć się chcę. —
Słownik był francusko-serbski, wydany w Belgradzie w 1846 roku. Nikoła przerabiał go na bułgarsko-fraancuski, nie przepisując jednak wyrazów wszystkich. Stojan przypatrzył się uważniej i dostrzegł pewną systematyczność w dobieraniu wyrazów. Wszystkie one tyczyły się życia praktycznego, codziennych spraw i potrzeb ludzkich.
— Uczysz się więc języka francuskiego, — rzekł po chwili.
— Uczę się, — odpowiedział Nikoła.
— Wyrazów? —
— Jak będę umiał wyrazy, to dosyć. —
— O nie, trzeba je jeszcze umieć wymawiać i łączyć. —
— Co to znaczy? — zapytał chłopak.
— Przeczytaj mi to, — odrzekł zamiast odpowiedzi Stojan.
Stojan trafił na wyraz „pain“ (chleb) i Nikoła przeczytał tak, jak się pisze.
— Widzisz, tak się pisze, a czyta się „pę“. Nauczyłbyś się przeto zupełnie błędnie. —
— O Boże! — westchnął chłopiec. — Takbym się chciał nauczyć czytać i mówić.
— Trzeba, żeby cię kto nauczył wymawiać i zapoznał z gramatyką. —
— Cóż to gramatyka?
— Nauka o mówieniu i pisaniu. —
— Ach! jakżebym chciał się z nią zapoznać. —
— Skądże się w tobie ta ochota wzięła? —
— Skąd?... nie wiem, — odparł.
— Czemże się trudnisz? —
— Pracuję u abadżija. —
— A skądeś rodem? —
— Z Kotła... —
— Krawcowałeś w Kotle zapewne? —
— O nie, nie krawcowałem nigdzie przedtem. Stanąłem do roboty u abadżija po przyjściu do Ruszczuku. —
— Czemżeś się trudnił przedtem?
— Pasałem owce. Czytać i pisać nauczyłem się jeszcze w dzieciństwie i potem miałem książki... czytałem za owcami chodząc. —
— Cóż to były za książki? —
— Nikoła wymienił: „Mitarstwata na Błażenia Teodora“, „Rewizjata na św. Bohorodica“. Pierwsza z tych książek jest opowiadaniem o tem, jak grzesznica nawróciła się zapomocą modlitwy do św. Bazylego i pokuty; druga o tem, jakie Matka Boska męki w piekle widziała; trzecia wymiana 99 cudów Najświętszej Panny. Z dzieł tego rodzaju składała się początkowo literatura bułgarska. Krążyły one szczególniej pomiędzy ludem, a Nikoła do niego należał.
— Czytałem, — powiadał, — książki i zdawało mi się, że na świecie niema innych... Czytałem je w polu dla siebie i po kolibach dla owczarzy... Ale raz zaszedłem do Warny z jagniętami na sprzedaż i tam, poniósłszy jagnię na sprzedaż konsulowi francuskiemu, zobaczyłem w domu jego książek mnóstwo. Od tego momentu spokoju nie miałem... Owczarstwo rzuciłem... powróciłem do Warny i u konsula na służbę stanąć chciałem, alem się do niego dostać nie mógł. Włóczyłem się po mieście dni kilka i dowiedziałem się, że książki są w Ruszczuku. —
— Być muszą i w Warnie, nietylko u konsula, — wtrącił Stojan.
— Może... — odparł chłopak, — alem ja w Warnie jeść już nie miał co... liczyłem na służbę u konsula, zawiodłem się, głód mi się czuć dawał. —
— Służby innej znaleźć nie mogłeś? —
— Trafiała mi się niejedna, ale... bez książek. —
— Tak ci o książki chodziło? —
— A tak, — odpowiedział. — We dnie mi w oczach stały, po nocach się śniły.. Wydawało mi się, że umrę, jeżeli do nich nie zajrzę... —
— Skądże ci się to wzięło? —
— Ludzie powiadają, że z książek dowiedzieć się można o wszystkiem. Kiedym się więc dowiedział, że w Ruszczuku jest czytelnia, a w niej dużo książek, przyszedłem. —
— Jakto, piechotą?
— A no... Przy sobie nie miałem pariczki jednej ażeby żelaźnicę (kolej) opłacić... Szedłem dni cztery o chlebie proszonym... i zaszedłem... Pytałem o czytelnię, dopytałem się, i Bogu dzięki trafił się abadzij, co mnie na cziraka (terminatora) przyjął.., siedzę u niego i robię tydzień cały, a w sobotę idę do czytelni i mam na czytanie cały dzień niedzielny i dwie noce... Czytam, co jest bułgarskiego, a chciałbym jeszcze i to, co po francusku czytać...
— Chcesz się uczyć, momcze (chłopcze)? — zapytał Stojan.
— Pragnę, — odparł z zapałem.
— Jeżeli więc chcesz, będę ci pokazywał i książki dawał? —
Nikoła mu w oczy z wyrazem wdzięczności spojrzał i odsunął się trochę celem zrobienia miejsca Stojanowi, który obok niego usiadł i wtajemniczać go zaczął w wymawianie francuskie. Lekcja trwała jakieś pół godziny i zakończyła się rozmową:
— Czemuż to naukę od języka francuskiego zaczynasz? — zagadnął Stojan.
— Bom słyszał, że w języku francuskim jest książek najwięcej. —
— Chceszli się nauczyć czytania tylko dla przyjemności, jakie w nim znajdujesz? —
— A! nie... — odparł.
— Dlaczegóż przeto? —
— W książkach znajdzie się może sposób jaki... na to, żeby się z memlekietu (ojczyzny) naszego pozbyć Turczyna. —
— Ty myślisz o tem?! — zawołał Stojan ze zdumieniem.
— Dlaczegóżbym nie miał myśleć? Słyszałem, że są księgi takie, w których znajdują się zaklęcia na wszystko... W tych, które czytałem, zaklęć nie znalazłem... A zatem... szukać chcę. —
Stojan zamyślił się i odrzekł po chwili:
— Zaklęcia znajdują się w naukach, dających człowiekowi sposoby... W języku każdym, a jest ich na świecie mnóstwo, nauki szukać trzeba. —
— Cóż to jest... nauka? —
Stojan wymienił mu przedmiotów kilka i dał dla nich określenie ogólnikowe.
Nikoła w oczy mu patrzył uważnie.
— Ucz mnie, — odezwał się po chwili.
— Dobrze, — Stojan na to, — Czy ci jednak czasu starczy? —
— Co sobota wieczorem pokaż mi tyle, ażebym miał do czynienia na tydzień cały. Będę siedział, szył i myślał sobie, gdy zaś nie będę szył, zajrzę do tego, co napiszę i znów będę miał myśleć o czem. —
— Dobrze, — powtórzył Stojan.
Od tej chwili Stojan znalazł zajęcie, które go interesowało żywo. Owczarek ów odsłonił przed nim świat, niesłychanie ciekawy, a znany mu jeno powierzchownie, chociaż w mehanie ojcowskiej z włościanami miał styczność częstą i bezpośrednią. Nie wyobrażał sobie, aby uczucia takie kryć się mogły pod zgrzebną siermięgą i aby tak głęboko do duszy sięgały. Uczeń z Nikoły był bardzo pojętny; chwytał wszystko w lot, kombinował i zapamiętywał. Opowiedział mu naprzykład układ świata, pokazał mapę, a on to sobie przyswoił tak dokładnie, że potem gieografji sam się już uczył, rozpatrując się z ciekawością wielką w kierunkach rzek i gór, w zarysach lądów i mórz i w granicach państw. Tak samo poszło z arytmetyką. Zdawało się, jakby w głowie tego człowieka złożony był zapas wiadomości różnych, które tylko uporządkować należało. Po półrocznej pracy Stojan mógł z nim przystąpić do początków algiebry i geometrji. Najbardziej jednak zajmowała go historja, którą wprost pożerał.
Pewnej soboty nauczyciel zastał ucznia rozpromienionego i uradowanego niezmiernie.
— Cóż ci się stało? —
— Porzuciłem mego abadżija i dostałem się do tego „talie“, co z Paryża przyjechał, szyld francuski wywiesił i po francusku gada. Po za tem nie będę u niego mieszkał, mam więc wieczory wolne. Z tego powodu mam do ciebie prośbę... —
— Żebym z tobą mieszkanie podzielił? I owszem, — podchwycił Stojan.
— Nie, abyś mi u zarządzającego wyrobił pozwolenie nocowania tu w czytelni. Marko powiada, że on nie ma prawa przyjąć mnie sam, a prosić za mną nie chce. —
Stojan, znając się ze wszystkimi, i, mając jako syn bogatego ojca pewien mir u ludzi, wyrobił mu to pozwolenie łatwo i Nikoła z podwójną energją zabrał się do nauki.
Rychło on w czytelni za kulisy zajrzał. Na stole leżały dzienniki, w szafach spoczywały książki przez cenzurę turecką zatwierdzone, z po za nich atoli wysuwały się książki i dzienniki rosyjskie, serbskie i bułgarskie, te ostatnie w Bukareszcie lub Braile drukowane. Skąd one się brały? Wzdłuż Dunaju czuwały warty tureckie i nikogo bez pasportu i rewizji nie przepuszczały, a przecież dzienniki i książki napływały, napływały. Jak się do czytelni dostawały nie wiedział ani Stojan, ani Marko, który z tej racji wystawiał się na ostre ze strony zarządzającego wyrzuty.
— Skąd się to bierze? — mówił zarządzający, jeśli taki podejrzany egzemplarz do rąk mu się dostawał.
— Albo ja wiem! — odpowiadał dozorca. — Każdy kawałek z poczty przeglądam pilnie i stemplom się przypatruję. —
— I nic takiego poczta nie przynosi? —
— Nic.
— W takim razie ktoś podrzuca, — rzekł zarządzający. — Baczże i złap... a ja się z nim rozprawię... Gdyby, broń Boże, basza się o czemś podobnym dowiedział, na nas wszystkich spadłaby bieda wielka, a najprzód czytelnię by nam zamknięto. —
To ostatnie było dla Marka wielką do pilności w dozorowaniu podnietą. Ale nadaremnie czatował godzinami całymi, nikogo na gorącym uczynku nie pojmał, choć gazety zjawiały się stale i przez wszystkich z ciekawością czytane były.
Wreszcie zdecydował się wezwać do pomocy Nikołę.
— Nie wiesz, co się tu dzieje? — przemówił do niego pewnego wieczora.
— Aco? —
— Grozi nam nieszczęście wielkie. Czytelnię nam zamknąć mogą. —
— Co ty powiadasz? Jakim sposobem? — zapytał Nikoła.
— Widzisz!... — odrzekł na to Marko, pokazując mu gazetkę, którą umyślnie na pokazanie mu zachował.
Nikoła, przychodząc późno, nie spotykał się dotychczas z pismami tego rodzaju. Spotkanie się przeto wywarło na nim wrażenie silne.
Pochłonął gazetkę jednym tchem i... doznał olśnienia.
— Czytałeś to, Marku? —
— Ja... nie... Ja nie czytuję. Moja rzecz — pilnować, owóż pilnuję i mimo to, wciskają się pisma, które w czytelni być nie powinny. —
— Na cóż czytelnia? —
— Na pisma stemplowane, te zaś, — wskazał gazetkę, — ktoś cichaczem podrzuca... Chodzi o to, żeby winowajcę złapać... Ty mi musisz dopomóc.
— A cóż będzie z tym, co podrzuca? —
— Rozprawi się z nim zarządzający. Trzeba, żeby nam Turczyn czytelni nie zamknął, byłoby to bowiem nieszczęście. —
— Prawda, — odrzekł Nikoła, — ale byłoby to nieszczęście, gdyby pism takich nie czytano... posłuchaj jeno... —
I odczytał ustęp z ogniem kreślony, w którym autor dowodził niesłuszności panowania tureckiego w Bułgarji.
— Rozumiesz?... Wiedziałeś o tem?... —
— Na Boga, nie wiedziałem. —
— Widzisz więc, że takie pisma są tutaj zupełnie na swoim miejscu.
— Tak... ale zarządzający... —
— Tu nie o niego, ale o baszę chodzi... Tak należy urządzić, żeby się basza o tem nie dowiedział przez czapkina jakiego, któryby mu o tem doniósł. Czy tu przychodzą tacy? —
— Przychodzą, — odparł Marko i wymienił nazwisk kilka.
— Widzisz, to może oni nawet podrzucają pisma, aby było za co zamknąć czytelnię. —
— Tak być w rzeczy samej może, — odrzekł nawpół przekonany dozorca i przy pierwszym spotkaniu z zarządzającym szepnął mu, że pisma podrzucone są przez zauszników baszy. —
— Niech znikają pocichu... bez hałasu... Jak się tylko jaka gazeta pokaże na stole, zabieraj ją i w ogień! —
Nikoła czemprędzej podzielił się wiadomością ze Stojanem.
— Zarządzający kazał je Markowi niszczyć, — rzekł, — a jabym to w ramy oprawiał i tych, co podrzucają, złocił...
— Któż podrzuca? —
— Niewiadomo... Musi to być jakiś junak prawy... —
Stojana to uderzyło. Domyślił się, że się coś knuje i zdjęła go ochota wyśledzenia knowań nie przez ciekawość, ale dla wzięcia w nich udziału czynnego. Krew bułgarska zagrała w nim żywiej.
Taż sama ochota objawiła się i w Nikole. Nie myślał on jeszcze o wzięciu udziału, ale pragnął wyrazić cześć swoją i uwielbienie temu, który w wyobraźni jego przedstawiał się w postaci człowieka niepospolitego.
Z dwuch tedy powodów Stojan i Nikoła tę sprawę śledzić poczęli. Śledzenie ciągnęło się niedługo. W kilka dni już go mieli i tak się zdarzyło, że odkrycie nastąpiło w jednej i tejże samej chwili. Ludzie się do czytelni schodzili, oni dwaj, jeden obok drugiego siedzieli i, oczy na każdego wchodzącego zwracając, dostrzegli, jak jeden z nich wszedł, z zanadrza druk wyjął i pod leżące na stole gazety wsunął, następnie zwrócił się i jak najdalej od tego miejsca usiadł.
Nikoła Stojana łokciem trącił i do ucha mu szepnął:
— Tegom się nie spodziewał. —
Stojan ramionami ruszył.
Nikoła nie spodziewał się, ażeby sprawcą był człek wcale niepokaźny, na postaci swojej najmniejszej oznaki bohaterstwa nie noszący, cichy, potulny i do tego kulawy, niejaki Stanko Radow, który przy szkole miejscowej pełnił obowiązki nauczyciela przy klasach niższych. On to dopuszczał się występku, który Nikołę zachwycał. Wyobraźnia jego poniosła szwanku trochę i do Stojana szepnął:
— Tegom się po Stanku nie spodziewał. —
— Czemu? spytał Stojan.
— Człowiek taki marny... —
— W marnym ciele piękna dusza. —
— Uhm... — odrzekł. — To być może.
Wnet Stanko w oczach jego wypiękniał. Potulny nauczyciel zajaśniał blaskiem heroizmu. Stanko tymczasem, niczego się nie domyślając, czytał dzienniki, z podełba niekiedy po obecnych prowadził i po chwili wyszedł.
— Idźmy za nim... — szepnął Nikoła do Stojana. Wstali i wyszli i wnet go na ulicy dopędzili, co im z tem większą łatwością przyszło, że nie spieszył się zgoła.
Stojan go pozdrowił, Nikoła odrazu zaczął:
— Tyś wielki człowiek, Stanku... —
— Ja?... — zapytał ten ostatni ze zdziwieniom.
— Tak... ty... Za Dunaj chodzisz... —
— Za Dunajem noga moja nigdy nie była. —
— Stamtąd pisma, co w czytelni podrzucasz, przynosisz... —
Słowa te zmieszały Stanka.
— Widziałeś? —
— Widzieliśmy obaj. —
— No... to więcej podrzucać nie będę. —
— Podpatrzyliśmy cię nie na to, ażebyś zaprzestał czynić, co czynisz, ale, żeby tobie pomagać, — rzekł Stojan. — Widzisz, zdradziłeś się, boś, sam...
Będziemy ciebie osłaniali i w potrzebie pomagali tobie... —
— Będziemy tobie pomagali! — zawołał Nikoła w uniesieniu.
— Cicho... odezwał się Stanko. — Nie krzycz na ulicy... —
— Psss... — syknął Nikoła i gębę sobie dłonią zasłonił.
— Pójdźcie do mnie, mam izbę osobną, to pomówimy, — rzekł Stojan.
Stojan miał mieszkanie u jednego z najbogatszych, ale i najtchórzliwszych ojców miasta. To też, wszedłszy na podwórze, szepnął do siebie:
— Ściany mają uszy. —
I wprowadził ich nie do swego pokoju, lecz do altany w ogrodzie, gdzie miał pewność, że podsłuchiwani nie będą.
— Ot tu jesteśmy swobodni... Cóż, Stanku? — rzekł.
— A cóż... — odpowiedział zagadnięty, ramionami wzruszając.
— Będziesz miał w nas pomocników? —
— Wołałbym, — odrzekł, — abyście wyręczycielami moimi byli. —
— Jakże to? —
— A to tak; zabierajcie, noście, podrzucajcie, bylebym ja o niczem nie wiedział. —
— To dobrze, — Stojan na to.
— Kiedy dobrze, to i dosyć. —
— Wskażże nam, gdzie zabierać potrzeba. —
— A... — odparł. — Co do tego, najprzód się dowiedzieć i zapytać muszę... Nie odemnie to zależy.
— Od kogóż? — —
— Tego mi właśnie powiedzieć niewolno. —
— E, cóż tam... — zaczął Stojan tonem perswazji.
— A nie... — przerwał Stanko, — ani wam, ani nikomu, ani po przyjaźni, ani chociażby mnie, Turcy na gorących węglach piekli... — Zobowiązałem się, a obowiązek, wiecie, święta rzecz... —
Mówił to z takim spokojem, jakby zgoła nie chodziło o pieczenie na węglach i tak naturalnie, jakby to pieczenie nie wiele różniło się od siedzenia w oplecionej bluszczem altanie.
— Zobowiązałem się, — powtórzył.
— Przysiągłeś? — zapytał Stojan.
— Nie... Zobowiązałem się i tyle... Pytano mnie: „Nie powiesz?“ — odpowiedziałem: „Nie powiem“... i już. Teraz powiem, że wy wszystko na siebie bierzecie. Jam się tam w to wtrącać nie chciał, ale nie było pod ręką nikogo. Dla memlekietu mego gotów jestem zrobić wszystko, muszę jednak oszczędzać trochę głowy, bo dzieci drobne mam. Więc, — zapytał, — wyście gotowi głowy nadstawiać?
— A no, — rzekł Stojan. — Ja moją nadstawić gotów.
— I ja moją, — dodał Nikoła.
— Więc ja o was powiem i dam wam znać, a tymczasem będę któremu z was dawał te pisma, co do czytelni przeznaczone. —
— Dawaj mnie, — rzekł Nikoła.
— Dobrze, mogę tobie. —
— Będę do ciebie wieczorem zachodził. —
— Dwa razy na tydzień: we środę i w sobotę. Rozumiesz? —
— Czemubym nie miał rozumieć? Trzeba jeno zapamiętać sobie: środa i sobota, — powtórzył.
Następnej niedzieli do czytelni przyszedł Stojan i, przysunąwszy się do niego zapytał cicho:
— Byłeś u Stanka? —
— Ach! — odrzekł, — zapomniałem. —
— No widzisz. —
— W środę byłem, ale nadaremnie, a wczoraj w książkę się wgryzłem i zapomniałem... Pójdę dziś wieczorem. —
— Czy go zastaniesz? —
— Moja wina... Nie rozumiem, jakem mógł zapomnieć. Et, pójdę zaraz. —
Nikoła porwał czapkę, wyszedł z czytelni i prosto do Stanka po pisma się udał.
Stanko zajmował mieszkanie w szkole, a raczej szkoła zajmowała jego mieszkanie. Składało się ono z dwuch izb, z których jedna była klasą, druga — kuchnią. Klasa nie posiadała ławek, ani stołów, świadczyły o niej książki na półce, tablica i zawieszona na ścianie jakaś odwieczna mapa Europy. Dzieci do nauki zasiadały na podłodze. Z powodu niedzieli izbę zajmowała rodzina Stanka: żona jego i pięcioro drobiazgu, śród którego najstarsza dziewczynka dochodziła lat ośmiu.
— Dobry wieczór, — odezwał się Nikola z proga.
Stanko na pozdrowienie odpowiedział, ale z siedzenia nie wstał, dziecko bowiem jedno na rękach trzymał, drugie mu na kolanach siedziało, trzecie się do niego przytulało. Odpowiedział więc tylko na pozdrowienie i dodał:
— Wczoraj na ciebie czekałem. —
— Moja wina, — odparł Nikola, siadając.
Usiadłszy pięścią się w czoło uderzył i dodał.
— To ta głowa wszystkiemu winna... zapomniałem. —
— Nie gniewaj się na siebie... To rzecz ludzka... Pamięć? hm... pamięć czepia się głowy za razem dopiero siódmym... Tyś dopiero zapomniał raz... i mnie to nie zdziwiło... zdawało mi się, żeś się rozmyślił. —
— Ale!... — zaprotestował Nikoła.
— O głowę chodzi, nie każdy gotów głową własną igrać. —
— Jeżeliś igrał ty, co dzieci masz... —
— Ja to co innego, to mój esnaf... zaczyna się on od abecadła i idzie, idzie precz do wszystkiego co do czytania należy... Dzieci uczę a, b, c; starym mówię: czytajcie! i tak to poszło, aż doszło do tego, żem podrzucał pisma, których ludzie dotknąć się boją... Ale jabym głowy stracić nie chciał... Zdawało mi się, że i tybyś nie chciał także. —
— Pewnie nie chciałbym.
— Namyślże się... może się rozmyślisz.
— Gdybym się rozmyślił, toby znów spadło na ciebie? —
— Na mnie... nie, bom się już zdradził. —
— Więc trzeba kogoś? —
— Trzeba, ale takiego, co jakem wam mówił, dałby się na węglach gorących upiec i ani pisnął. —
— Jażem na to już odpowiedział. —
— Prawda, ale czyś nad tem myślał? —
— Juści... myślałem. —
— To dobrze... Ponieważeś postanowił, trzeba jeno poczekać trochę na pozwolenie. —
Stanko powiedzieć coś jeszcze chciał, lecz głową jeno pokiwał i na żonę, która w izbie sąsiedniej koło wieczerzy się krzątała, zawołał.
— Weźno dziecko, — rzekł do niej, podając jej niemowlę, co mu na rękach spało. — Mam się z człowiekiem wedle książek rozprawić. —
Żona dziecko zabrała, on zaś wstał i po chwili wrócił. Powracał, zdawało się, z niczem, usiadłszy jednak obok Nikoły, z rękawa wysunął i przy nim położył druki, składające się ze złożonego w kilkoro arkusika dziennikarskiego i z cieniuchnej w czerwonej okładce broszury. Położył to i rzekł:
— Oto masz... w rękaw sobie wsuń...
Nikoła uczynił, jak mu powiedziano było.
— A idąc ulicą bacz, aby zaptije (żandarmi) do apsu (więzienia) cię nie wzięli.
— Dlaczegożby mnie zabrać mieli?
— Dla niczego. Czyż oni dla czegoś do apsu zabierają? Opatrzą ci kieszenie i jeżeli pisma znajdą, będą cię z konaku do apsu i z apsu do konaku wodzili, będą ciebie rozpytywali, szturchali, w pięty bili, głodzili, męczyli, ażeby w końcu albo powiesić albo do Akry na gnicie zesłać... Rozumiesz? — Wiesz już, co ciebie czeka?
— Nie bałeś się ty, i ja się nie lękam.
— Na baczności się miej i niech cię Pan Bóg strzeże... Zajdź do mnie we środę, a teraz do domu wracaj... Czy słyszysz śpiew muezzyna? Za pół godziny po ulicach niewolno już będzie chodzić, chyba tylko kotom, psom i zaptijom... śpiesz się.
Nikoła zerwał się i ruszył. Na ulicach panował ruch żywszy, aniżeli w ciągu dnia i patrole gęste krążyły. Nikoła podejrzanym się czuł, więc miną nadrabiał, coby mu na złe wyjść mogło, gdyby zaptije przyglądać mu się pilnie zechcieli. Szczęście mu jednak sprzyjało. Przemknął się, do czytelni dostał i z nowego swego zadania pomyślnie się wywiązał. Od tego czasu Nikoła i Stojan dwa razy na tydzień do Stanka zachodzili, pisma od niego brali i we trzech nieraz o doli ukochanego memlekietu radzili i pisma już odbierali wprost nie przez Stanka, aby biedaka, oszczędzić, temwięcej, że on jeden tylko mógł i umiał zasiewać w sercach dziecięcych miłość tej ukochanej, a tak bardzo nieszczęśliwej ojczyzny. Tymczasem i bez niego pisma zabronione zjawiały się w ilości takiej, jak nigdy. Basza wiedział o nich, napróżno jednak starał się o wyśledzenie, jaką drogą przychodziły, i zły nakazywał aresztowania. Aresztowania te jednak do żadnego rezultatu nie doprowadziły, gdyż aresztowani również byli winni, jak sam basza. On również pisma dostawał.
Zaniepokoiło to władze, zaniepokoiło mieszkających w Ruszczuku konsulów państw obcych, którzy na baszę nacisk wywierać zaczęli, aby porządek zaprowadzić kazał.
— Dobrze, — rzekł wreszcie turecki dostojnik. — Śmiałość ich i mnie z niecierpliwości wyprowadziła. Chcą wywołać niepożądane rezultaty swych knowań, będą je mieli takie, jakich się nie spodziewają.
Pomiędzy wysłanymi byli Stojan i Nikita. Stanko nie nadawał się do tego rodzaju pracy, został więc w miejscu, ucząc małych i starych tego, co sam czuł i umiał.
Stojan tymczasem od wsi do wsi chodził, dopóki w jednej nie natknął się na milazima (podoficera) z askierami (żołnierzami). Byłoby to nic, gdyby w jednej z chałup nie spotkał się oko w oko z milazimem i to w chwili, kiedy ten ostatni chciał przerażonego chłopa za jakiś drobiazg na ofiarę swawoli swoich żołnierzy oddać. Stojan wiedział, jakie męczarnie czekać mogą nieszczęśliwego i stanął w jego obronie. Milazim chciał zawołać na żołnierzy, ale Stojan rzucił się na niego, i schwyciwszy za gardło, udusił.
Od tej chwili rola jego na polu apostołowania była skończona. Teraz musiał się kryć nie tylko przed turkami, ale i przed swoimi, gdyż przerażone chłopstwo głośno go o zabicie wroga pomawiało i byłoby go wydało zaptijom bez najmniejszego wyrzutu sumienia. Wobec tego nie pozostawało mu nic innego, jak do Ruszczuku wrócić, gdzie ukrywanie się było i łatwiejszym i bezpieczniejszym i skąd jedynie mógł się przedostać za Dunaj. Przemykając się nocami po najmniej uczęszczanych drogach dostał się wreszcie do wałów fortecznych. Było jeszcze ciemno. Na wschodzie widnokrąg dopiero rumienić się poczynał. Stojan, wałom się przypatrując, dojrzał budkę szyldwacha; podszedł bliżej, wzrok wytężył i ujrzał żołnierza, który w budce siedział, powinien był po wale chodzić, siedział jednak.
— Śpi może, — rzekł Stojan do siebie.
Podszedł jeszcze bliżej i po rozszerzającej się jutrzence dopatrzył budek na prawo i lewo, ale na wale żołnierzy nie dopatrzył.
— A no, — strzeliła mu do głowy myśl, — spróbuję.
Do rowu się spuścił i jął szukać sposobu wdrapania się na wał.
Turków odznacza niedbalstwo w utrzymywaniu fortów w czasie pokoju, dlatego też z łatwością spuścił się Stojan do rowu i bez trudności wynalazł mur opadły, po którym, jak po stole na wał się wydostał, tuż pod samą prawie budką. Wychylił się ostrożnie i do wnętrza jej zajrzał. Żołnierz spał rzeczywiście. Stojan obszedł budkę dokoła i po stoku wewnętrznym spuszczać się zaczął ku miastu. Nagle o uszy jego obił się okrzyk:
— Dur (stój)!
Był to obchodzący podwale patrol. Na ten okrzyk Stojan puścił się pędem przez wygon ku budowli, która maskowała sobą ulicę, prowadzącą do środka miasta. Liczył na to, że się budowlą zasłoni, usłyszał jednak za sobą pogoń, która za chwilę dopędzić go miała. Instynktownie obejrzał się wkoło i ujrzał z jednej strony stojącą beczkę, z drugiej namiot cygański, z pod którego widać było gołe nogi śpiących. Nie namyślając się długo do beczki wskoczył i przykucnął. W tej chwili żołnierze nadbiegli i, nie widząc nikogo w ulicy, wymyślać poczęli!...
— Pezewenk!... Czapkin!... uciekł!... Dostanie się on kiedyś w ręce nasze!...
Cyganie się pobudzili i z namiotu powyłazili. Żołnierze klęli i spluwali, zawrócili wreszcie i ku wałom pociągnęli.
W chwilę później Stojan z beczki wylazł i przeszedł mimo cyganów, którzy na niego ze zdziwieniem patrzyli. Nie oddalił się jednak i pięćdziesięciu kroków gdy stara cyganka, mrugnąwszy na towarzyszów, śladem się za nim udała, Stojan minął ulic kilka, wszedł na mahałę bułgarską i zatrzymał się przed drzwiami swego dawnego mieszkania. Na co liczył, nie wiedział sam, pragnął tylko choćby krótkiego spoczynku, aby wzmocnić osłabione siły. Niestety w musafirłyku spotkał gospodarza, który na jego widok plasnął ze zgrozą w ręce i po zaptijów chciał posyłać.
— Nieszczęsny! — zawołaj — po co ty tu?... Tyś jedno turczę zabił i do mnie przychodzisz?... Ja nie mam krwi mojej do wylania... Nie... Ja... ja... — bełkotał, — ja ciebie zaptijom oddam!
— Nie oddasz, ojcze! Nie popełnisz podłości takiej! — zawołała córka gospodarza, która na ostatnie jego słowa do izby weszła.
— Ależ on mnie gubi!... odparł hadżi. — Zamiast niego ja na szubienicę pójdę, jeżeli wiadomem będzie, żem mu przytułek dał! Zresztą, niech on wychodzi natychmiast!... Wychodź!... Uciekaj!... zapomnij, żeś próg mój kiedykolwiek przestępował!... Wychodź!...
Stojan poznał, że mu nic innego nie pozostaje, tylko opuścić schronienie, które mu się tak bezpiecznym wydawało. Teraz powinien je opuścić jaknajprędzej, ażeby uprzedzić ruch na ulicach. Nic więc nie mówiąc, wyszedł, na ulicy w lewo się zwrócił i ruszył, nie oglądając, po za siebie, a za nim, jak cień wierny pociągnęła stara cyganka.
Stojan miał do wyboru dwa schronienia: jedno u przyjaciela, drugie u Stanka. Byłby wybrał to pierwsze, ale do przyjaciela było daleko, a ruch na ulicach mógł się zacząć lada chwila. Dlatego to na lewo się udał i szkoły dopadł. Na szczęście drzwi znalazł otwarte, wszedł i ze Stankiem się w pierwszej izbie spotkał.
— Prawiem się spodziewał ciebie, — rzekł ten ostatni po pierwszych wyrazach powitania.
— Ukryć się potrzebuję.
— No, wiem... przetrząsają tu za tobą Turcy miasto całe; robili wczoraj rewizję u zarządzającego, gdzieś mieszkał. Dragan wyjechał i nie może cię natychmiast wyprawić do Rumunji... Zostaniesz u mnie do wieczora, wieczorem zaś coś dla ciebie obmyślimy. Tymczasem zaś... chodź...
Zaprowadził go do komórki i pokazał mu na wypadek wszelki wyjście tylne, otwierające się na przesmyk pomiędzy domami..
— O przesmyku tym Turcy nie wiedzą... Wyprowadza on... wiesz... po za ogrodem Dragana na sam brzeg Dunaju. Gdybyś potrzebował uciekać, nie biegnij do brzegu, ale przez mur skacz do ogrodu. Ja uprzedzę matkę Dragana... to prawa bułgarka... ona ciebie uchronić potrafi.
Zamienił Stanko ze Stojanem jeszcze frazesów kilka i odszedł, Stojan na spoczynek się ułożył.
Przed domem cyganka stara czekała długo, bardzo długo, aż wreszcie stanowisko swoje opuściła i udała się wprost do konaku.
— Ja do samego baszy, — rzekła urzędnikowi, który na nią pytająco spojrzał.
— Cóż ty do paszy masz?
— Mam ja mu powiedzieć takie słowo, za które mnie pariczkami (pieniędzmi) obsypie.
— Da ci ghurusz jeden.
— Nie... tysiąc.
— Eh?... — odezwał się urzędnik. — Toś ty może Stojana Kriwenowa wytropiła? Z tem nie potrzeba ci do paszy iść... prowadź... gdzie on?...
— A moich tysiąc ghurusz!... zawołała cyganka płaczliwie.
— Najprzód zaprowadź i pokaż, a potem pogadamy.
Cyganka zakaszlała się, pochyliła, płachtę na głowę naciągnęła i przodem podreptała, a za nią sunął aga z oddziałem zaptich.
Cyganka z początku nie spieszyła się, potem jednak żwawiej, ulic kilka minęła i stanęła.
— Oto tu... — rzekła, oczami pokazując.
— Tu... hm? — odrzekł aga. — To szkoła.
Zwrócił się do zaptich, a oczy jego wyrażały zapytanie.
— Na Stanku niema podejrzenia?...
— Dotychczas nie było... — odpowiedział z zaptich jeden.
— Eh?... więc jakże?... — odezwał się naczelnik.
— Zawszeć on raja.
— Taki cichy i pokorny.
— Pokorni oni są wszyscy.
— Czyś ty pewna, że on tu?... — zwrócił się do cyganki z zapytaniem.
— Widziałam, dżanem, jak tu wszedł i już stąd nie wyszedł, jak od hadżi Dymitra.
— Był więc u hadżi Dymitra? I od niego wprost przyszedł tutaj?... A no... — odezwał się aga i drzwi do szkoły otworzył.
Ukazanie się agi z zaptijami sprawiło przerwanie lekcji, która się właściwie odbywała. Dzieci szeregami na ziemi z tabliczkami w rękach siedziały, a Stanko na tablicy kredą wyrazy pisał i głośno je sylabizował. Uczniowie za nim każdą literę powtarzali. Powstawała stąd wrzawa na tempa. Nagle nastała cisza. Kilkadziesiąt par oczu zwróciło się na agę, który, próg przestąpiwszy, stanął, okiem po dzieciach powiódł i do stojącego obok tablicy Stanka odezwał się głosem rozkazującym:
— Wydaj mi komitadziego Stojana Kriwenowa!
Stanka rozkaz ten ani trochę nie zmieszał. Kroków kilka ku drzwiom, do izby przyległej prowadzącym, postąpił, drzwi te otworzył i przez nie głośno rzucił:
— Stojanie uciekaj!...
Poczem drzwi zamknął i przed nimi stanął.
— Otwórz te drzwi! — odezwał się aga, posuwając się naprzód.
— Poczekaj, dżanem... — odrzekł Stanko rękę wyciągając. — Poczekaj trochę...
Aga zatrzymał się mimowoli, powściągnięty spokojem, z jakim Stanko do niego przemawiał. Opamiętał się jednak i znowu krok naprzód postąpił.
— Poczekaj... — odezwał się Stanko.
— Na co?... — zapyta! aga.
— Poczekaj... — powtórzył.
— Eh!... — odrzekł aga z akcentem niecierpliwości.
— Poczekaj... ja ci drzwi otworzę sam... — rzekł Stanko.
Aga znów się zatrzymał, na to atoli, ażeby się do zaptich zwrócić i dać im giestem odpowiedniem poparty rozkaz otworzenia drzwi.
— Poczekajże małko... — przemówił Stanko tonem perswazji. — Poczekajcie dla własnego waszego dobra, — ciągnął dalej, chcąc widocznie zaptich zabawić dlatego, aby Stojan na czasie zyskał.
— Jakiego dobra?... — zapytał aga.
— Poginiecie marnie... Komitadżi ten ma rewolwerów, zdaje się, siedem czy osiem.
Na te słowa zaptije stanęli jak wryci.
— Nie liczyłem, — ciągnął Stanko, — ale widziałem... tu jeden, tu drugi, tu trzeci...
Mówiąc to, palcem na swoim pasie pokazywał miejsca, w których Stojan jakoby rewolwery miał. Turcy słuchali, a on wymawiał powoli.
— Tu czwarty, tu piąty, tu szósty, tu siódmy, tu ósmy, tu dziewiąty, tu dziesiąty, tu....
— Psss dur!... krzyknął aga.
— Poczekajże małko maleno, ago effendim, niech doliczę... Tu jeden... tu drugi... tu trzeci...
— Ih! naprzód!... — skinął aga na zaptich.
Zaptije jednak nie spieszyli. Każdy z nich z zapasa rewolwer wyjął i jął go opatrywać. Rewolwery opatrzyli i tasaki z pochew powyjmowali. Ten, co się na przodzie znajdował, wziął rewolwer w rękę prawą, tasak w lewą; po chwilce jednak przełożył rewolwer do ręki lewej, tasak do prawej i dopiero ruszył. Gdy ruszył Stanko jeszcze wynalazł sposób powstrzymania go na chwilę zapytaniem następującym:
— A czemże ty komitadżiego ułapiesz?
Zapti się zastanowił, lecz na krótko. Naprzód rezolutnie ruszył, Stanka od drzwi odepchnął, drzwi otworzył i wszedł do izby przyległej, w której przy ognisku siedziała plecami do wchodzących obrócona niewiasta. Do niej, niby kurczęta do kokoszy, tuliło się dzieci pięcioro. Rozumie się okrom kobiety z dziećmi nie było nikogo więcej. Stróże bezpieczeństwa publicznego oglądali się; jeden z nich spostrzegł drzwi do komórki, pchnął je i próg przekroczył. Za nim poszli inni. Drzwi od komórki otwarte były, poszli więc dalej, oglądając się ostrożnie i ściskając rewolwery i tasaki w dłoniach. Na podwórku znaleźli dnem do góry wywrócony cebrzyk, garnków parę natłoczonych, miotłę i śmiecia kupę. Jeden z zaptich cebrzyk nogą dnem na dół przewrócił — pod nim Stojana nie było. Oglądali się, podwórko otoczone było murem, miejscami rozwalonym, za którym ciągnęły się ogrody, place, przesmyki. Zaptije spoglądali, zaglądali, oglądali, wreszcie jeden z nich do agi z raportem się udał.
Aga, który zatrzymał przy sobie zaptich kilku, gdy raportu wysłuchał, kazał Stanka pod wartę wziąć, sam zaś na podwórko wyszedł, rozglądnął się, ręką machnął i do powrotu rozkaz dał.
— A tego pezewenka, — rzekł, przez klasę przechodząc i na Stanka palcem wskazując, — wziąć, związać i do apsu wsadzić.
Jak rozkazał, tak się stało. Aresztowanie Stanka na ludności ruszczuckiej wywarło wrażenie przygnębiające. Cichy ten, potulny człowiek nikomu jeszcze nie zaszkodził, a każdemu, czem mógł dopomógł.
Nie przedsiębrano jednak nic, czekano sprawy. Niestety ta pogorszyła jeszcze położenie Stanka.
— Może Bóg da, że obronną wyjdzie ręką mówili jedni.
— Trudno — odpowiadali ci, co do konaku wstęp mieli.
— Czemu?
— Gada.
— Jakto... gada?
— Prawi Turkom prawdę w oczy.
— Onże był zawsze taki milczący!
— Milczał, póki gadać nie trzeba było, ale teraz gada, a tak spokojnie, jakby w kawenie rozmawiał.
— Skądże wiecie o tem?
— Słyszeliśmy od zaptich, którzy do naszej dugiany (sklepu) przychodzą i mastykę (wódkę) piją.
Stojan na te wiadomości westchnął i w duszy poprzysiągł pomścić na wrogu każdą krzywdę przyjaciela.
Tymczasem, kiedy ogólnie wiadomym się stało, że sprawa Stanka uważaną jest w konaku za przepadłą, matka Dymitra udała się do sędziego i obiecała mu pięćset medżidżi za uwolnienie nauczyciela.
Konferencje o tem trwały czas jakiś, wreszcie aga zjawił się u Dymitra i rzekł:
— Ten wasz Stanko głupszy aniżeli sobie wyobrazić można.
— Dlaczego?
— Więzienie miał otwarte, wyjść mógł i... nie wyszedł.
— Czemu?
— A cóż!... Boi się i ze strachu zostanie powieszony.
— Hm... chciałabym się z nim widzieć, — rzekła matka Dymitra.
— Czemu nie!... i owszem, — odrzekł bej. — Śledztwo już skończone.
W dwa dni potem bej wprowadził kobietę do więzienia.
— Dobrze, żeś przyszła, — rzekł. — Napastują mnie tutaj uwolnieniem. Dawniej napastowano mnie badaniem, teraz uwolnieniem i do domu mnie wypychają twojego.
— Czemu nie idziesz?
— Bo za mną pójdą zaptije i sprowadzą zpowrotem, ale nie samego, lecz w towarzystwie synów twoich i innych młodzieńców.
— Domyślasz się tego?
— Trzebaby chyba Turków nie znać, żeby, myśleć inaczej.
— I ja to wiem, ale mówię ci przyjdź. Schowanie mam dla ciebie takie, że cię nie znajdą i Dymitr cię na drugą stronę wyprawi.
— A cóż ja tam będę robił?
— To, co inni.
— Nie babo, — odrzekł spokojnie. — Tam jedni idą w apostoły, drudzy zostają wojnikami, trzeci piszą i drukują. Ze mnie nie może być ani apostoł, ani wojnik, ani pisarz; dzieci w Rumunji dla mnie do uczenia niema, będę więc odjadał chleb tym, co go sami zawiele nie mają.
— Nie będziesz chleba odjadał nikomu, — rzekła kobieta wzruszona.
— Zatrzymaj, babo, pariczki swoje, przydadzą się na co innego, bo ja tak, czy owak jestem człowiek przepadły. Życie moje nic już nie warte...
— Dla dzieci twoich...
— Ani dla dzięci moich, ani dla nikogo, babo... — odparł z westchnieniem. Zostawcież mnie i pozwólcie, ażebym narodowi memu usługę ostatnią oddał tem, czem jeszcze mogę.
— Czem? — zapytała.
— A no śmiercią. Gdybym uciekł wstydby mi było wszystkich.
— Czy nie żal ci żony i dzieci, Stanku?
— Cóż ja im pomogę? Życiem nie, śmiercią zaś...
— Mniej jeszcze... podchwyciła.
— O, nie, babo... odrzekł spokojnie. — Gdy mnie Turcy za pieniądze wypuszczą, dzieci moje powiedzą: „Miałyśmy ojca żebraka.“ O ja obmyśliłem wszystko i wiem, bo po mojemu lepiej będzie. Ty mnie rozumiesz.
— O!... — odrzekła.
— Niech się dzieje wola Boża.
— Niech się dzieje... — powtórzyła.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Miłkowski.