Strona:Karol May - Na granicy tureckiej.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   64   —

dzaj pokarmu duchowego, jaki stąd gmina czerpała. Wobec tego w czytelni nie było nic, coby równowagę bułgarskiego ducha naruszyć mogło, coby jakąś myśl śmielszą, lub nie godzącą się z istniejącym porządkiem państwowym obudzić w nim mogło. Ze wszystkich przeto druków, jakie się tam gromadziły, wydzielało się dobre myślenie, mające na celu dobro, przedewszystkiem sułtana, następnie baszów, dalej urzędników wszelkiego kalibru, dalej muzułmanów, wreszcie wszystkich innych, a zatem i Bułgarów.
W czytelni schodziła się cała inteligencja miejscowa, nastrojona na ton spokojny, której za punkt wyjścia służyła reguła:
— Byle nie było gorzej, to może będzie lepiej. —
Jednym z najczęstszych bywalców w czytelni, był Stojan, syn mehandżiego (karczmarza) z Kriweny. Przychodził on nie tyle może dla książek, ile dla ludzi, siadał z boku i przysłuchiwał się rozprawom, jakie się w czytelni toczyły we względzie spraw publiczych, które Bułgarów żywo obchodziły; przysłuchiwało się tym rozprawom wielu młodych ludzi, a między innymi chłopak lat około dwudziestu, przychodzący zazwyczaj w sobotę wieczorem i spędzający w czytelni niedzielę całą. Chłopak ten uwagę Stojana zwrócił pilnością, z jaką się przysłuchiwał rozprawom i większą jeszcze, z jaką czytał. Odziany był ubogo, dziwacznie trochę z tego względu, że miał na sobie odzież