Strona:Karol May - Na granicy tureckiej.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   57   —

— Ach, ten człowiek! Ten straszny człowiek! Wypędźcie tego człowieka! — Wyszliśmy z Omarem i ostrożnie przysunęliśmy się do krzaków, rosnących tuż przy brzoskwini.
— Czy jesteście? — szepnąłem, nie widząc nic wśród ciemności.
— Jesteśmy, — odparł również cicho głos persa. — Nie obawiaj się, wszystko gotowe.
Dostaliśmy się z Omarem na dach. Chłopca położyłem przy otworze, każąc mu czuwać, kiedy czausz wyjdzie z pokoju, sam zaś stanąłem gotowy do pomocy dla tych, co tam na dole ukryci czekali.
Po chwili Omar zasłonił otwór i syknął w umówiony sposób; na sekundę rozległ się szmer, poczem wszystko ucichło jakby zamarło.
Nagle jakaś ciemna postać poczęła się skradać do drzewa; błysnęła zapałka i mały ogieniek począł się szybko wdzierać ku górze. W tej samej chwili dwaj oficerowie wpadli na niego z jednej strony, dwudziestu żołnierzy z drugiej i nim czausz miał czas zrozumieć, co się z nim stało, już leżał skrępowany na ziemi. Wnieśliśmy go do jadalni, którą naprędce zamieniono na salę badań.
Na widok skrępowanego czausza i kilkudziesięciu żołnierzy pozostali łotrzy zbledli, ale ani ruchem nie dali poznać po sobie, że ich to w czemkolwiek obeszło. Owszem zaciśnięte ich wargi świadczyły, że postanowili wypierać się do ostatka.