Na dnie sumienia/Tom II/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Na dnie sumienia
Rozdział Chatka w lesie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
Chatka w lesie.

Wnętrze domu znajdującego się wśród Dolinieckich lasów i jakby śród nich zagubionego, było tak samo jak zewnętrzna jego strona skromne, nieobszerne, ale schludne i w oko przyjemnie wpadające. Z niewielkiej, dobrze ogrzanej sieni, wchodziło się tam do kwadratowego pokoju o dwóch sporych oknach, na drogę przerzynającą las wychodzących, o ścianach biało tynkowanych, pułapie z grubych i mocnych belek utworzonym. Podłoga była niewykwintna, ale czysta i na piękny pąsowy kolor pomalowana; pąsowe pokrowce z taniej wełnianej materji, okrywały kanapkę stojącą pomiędzy oknami, kilka krzeseł i foteli; na ścianie wisiało parę drobnych sztychów wyobrażających sceny sielskie lub historyczne; w rogu pokoju znajdował się komin bez marmurowych ani żelaznych ozdób, ale duży, wygodnie urządzony, i nawpół osłoniony ekranem, na którym wielki paw wyszyty włóczkami rozpościerał szeroko swój tęczowy ogon. Nad kominkiem zamiast zwierciadła lub porcelanowych wazonów, stało parę prostych glinianych doniczek z bluszczem, który w liczne uploty obejmował białą ścianę; przy oknach zieleniły się mirty i pelargonje, a na stole przed kanapką leżało kilka książek.
Skromne to lecz dowodzące smaku otoczenie, wybornie zgadzało się z powierzchownością młodej kobiety, która przy zapadającym zmroku siedziała naprzeciw komina buchającego wesołym, obfitym ogniem. Wyglądała ona na lat dwadzieścia kilka; miała na sobie perkalowy szlafroczek jasnego koloru, bardzo czysty, starannie przewiązany w pasie, z białym, płóciennym kołnierzem u szyi. Światłe jej włosy splecione z tyłu głowy w liczne grube warkocze, a nad czołem w tył odrzucone, nawpół ukrywały się pod okrągłym muślinowym czepeczkiem, którego białe zawiązki niby puszystemi ramami obejmowały twarz drobną, krągłą, pulchną, z czołem gładkiem, nosem małym, figlarnie trochę zadartym, ustami pąsowemi jak malina, podbródkiem kształtnym i dość wydatnym. Nie byłyto rysy doskonale prawidłowe ani piękne, ale malowały się w nich zdrowie, dobroć i wesołość. Policzki młodej kobiety rumiane były i pełne, ciemno szare oczy błyszczały jasno i żywo, pąsowe wargi uśmiechały się. Kibić odpowiadała twarzy; nie była powiewną, eteryczną ani idealną, ale dobrze zbudowaną i rozwiniętą. W całej zresztą postaci tej widniała pełnia zdrowia i siły, w połączeniu z pewnem zahartowaniem, jakie nadać może pracowite tylko i proste życie; a także z ożywieniem i zadowoleniem, mogącem brać źródło w zaspokojonych potrzebach serca i umysłu. W kobiecie tej siedzącej u komina, napróżnoby kto chciał szukać idealnej, w niebo spoglądającej Marji; była to Marta obu stopami mocno opierająca się na ziemi, z niej czerpiąca warunki życia, zabiegła pewno gosposia, ale wyszlachetniona dobrocią malującą się w uśmiechu świeżych ust, i pojętnością strzelającą z wesołych, zadowolonych oczu. Kobieta nie była samą; bo na kolanach jej podskakiwało i śmiało się rozgłośnie kilkunastomiesięczne dziecię, nie mające na sobie nic prócz białej koszulki odkrywającej okrągłe ramiona i pulchne nóżki. Objęte w pasie obu dłoniami matki, stało na jej kolanach, i to podskakiwało w górę z głośnemi okrzykami, to nachylało się, aby ze śmiechem radości pochwycić w drobne rączki jeden z ciemnych kędziorów, które gęstym lasem okrywały główkę większej nieco, bo trzyletniej prawie dziewczynki, siedzącej na nizkim stołeczku u kolan matki, klaszczącej w dłonie przed małym braciszkiem i śmiejącej się z nim na wyścigi. O parę kroków dalej siedział na sporym drewnianym koniu czteroletni chłopak z różową pyzatą buzią, ale nie śmiał się jak dwoje innych dzieci, tylko z bardzo zamyśloną i ze spuszczoną złotą główką, plątał i związywał kolorowe taśmy uzdy i wędzidła wierzchowca. Na ziemi leżał roztwarty elementarz, z ogromnemi literami zdobnemi w jaskrawe esy i girlandy.
Z drugiej strony komina, ocieniony nieco ekranem, stał stół owalny, białą serwetą okryty, wszelkiemi przyrządami do wieczerzy zastawiony. Stały na nim szklanki ze szkła prostego, ale czyste jak z kryształu, parę filiżanek do kawy, ser, spora pszenna bułka, świeżutkie masło przykryte szklaną osłoną, kilka nakoniec garnuszeczków śmietanki, której grube żółtawe kożuchy przynieść mogły zaszczyt najlepszej nawet gospodyni, i wzbudzić apetyt w najmniej głodnym gościu. Wszystkie te osoby i wszystkie te przedmioty ujęte w ramy białych ścian pokoju, i obficie oświetlone czerwonawo-złotym odblaskiem płomienia, przedstawiały obraz pełen życia i kolorytu, podobny nieco do tych scen flamandzkich, które przeniesione na płótno pociągają oczy widza tryskującem z nich bogactwem zdrowia, wesołości i dobrobytu.
Kobieta siedząca przed kominem bawiła się wybornie, śmiech jej swobodny splatał się z chórem dziecinnych śmiechów; przerywały go tylko od chwili do chwili głośne pocałunki składane przez nią na rumianych policzkach skaczącego na jej kolanach malca. Za każdym z tych pocałunków siedząca poniżej dziewczynka zrywała się ze stołeczka na którym siedziała, i wspinając się na palce wołała. — I mnie mamo! i mnie także! Wtedy i poważny jeździec podnosił głowę i wołał. — A mnie?
— Przyjedź do mnie, to cię pocałuję! — odpowiadała matka. Jeździec pokręcał korbą, wołał: wio!, i jechał ku matce; podróż trwała zwykle krótko, a jeździec otrzymawszy żądany pocałunek, puszczał się galopem wkoło pokoju, ku wielkiej radości dwojga innych dzieci, które zapominały śmiechu i swawoli, a zachwyconemi oczami patrzyły na te cuda zręczności i waleczności braciszka. — Dokąd jedziesz? Kaziu! — wołała dziewczynka. — Do Paryża! — odpowiedział chłopiec.
— A teraz? — pytała matka w czasie, gdy syn puszczał się na powtórną ekskursję. — Teraz... sam nie wiem! Wiadomości jego jeograficzne były widocznie bardzo ograniczone. — Może pojedziesz do dziadunia? podpowiadała matka.
— Dobrze! dobrze! do dziadunia! — wołał chłopiec. — Do dziadunia! — powtarzało dwoje innych dzieci klaszcząc w dłonie, i podskakując jakby i one jechały także. Jeździec puszczał się na swym wierzchowcu z nadzwyczajną szybkością, i stawał przy kominie; poczem bezzwłocznie zajmował się naprawą wędzidła, które nie wiadomo dla czego psuło się zawsze.
Zabawy te, którym młoda matka oddawała się z niemniejszą jak dzieci wesołością, przerwane zostały stuknięciem drzwi od podwórza i odgłosem męzkich kroków w sieni. — Ojciec! — zawołało dwoje starszych dzieci — ojciec powraca! Młoda kobieta z dzieckiem na ręku powstała szybko, i parę pośpiesznych kroków uczyniła ku drzwiom; nagle jednak stanęła, bo zamiast oczekiwanego męża, ujrzała nieznanego sobie człowieka. Przybyły stał w progu na wpół tylko drzwi uchyliwszy; ale żywe światło napełniające pokój, pozwalało widzieć wyniosłą jego postać w wytwornem czarnem ubraniu, którego całą błyszczącą ozdobą był złoty łańcuszek od zegarka, kunsztownie wyrabiany i bardzo cenny.
— Łaskawa pani — ozwał się głosem bardzo grzecznym lubo zupełnie swobodnym — czy pozwolisz podróżnemu i zbłąkanemu wstąpić w te ściany, tak mile ogrzane i oświetlone?
— Pan Dembieliński! — zawołała młoda kobieta z wielkiem jak się zdawało uradowaniem; widziałam dziś pana z panną Krystyną, a teraz natychmiast poznałam... Chciejże pan wejść... pragnęłam bardzo poznać pana!
Naiwna ta odpowiedź wymówiona była tak serdecznym głosem, oczy młodej kobiety tak wesoło zajaśniały, malinowe usta uśmiechnęły się tak szczerze, że chłodna twarz gościa stała się mniej trochę chłodną. Gosposia żwawo poskoczyła ku kominkowi, odsunęła ekran, a umieściła na jego miejscu najwygodniejszy fotel jaki znajdował się w pokoju.
— Gość w dom Bóg w dom — mówiła krzątając się — a w naszej ustroni leśnej goście bywają rzadkiem zjawiskiem. Usiądź pan proszę, przy ogniu; mąż mój zaraz powróci. Jakże jestem rada, że poznaję krewnego panny Krystyny. Kaziu — zwróciła się do najstarszego syna — pobiegnij zaraz i powiedz Anulce aby pośpieszyła z samowarem.
Chłopak, który siedział dotąd jak przykuty do swego drewnianego wierzchowca, i szeroko roztwartemi oczami wpatrywał się w nieznanego gościa, usłyszawszy rozkaz matki zeskoczył na ziemię, i pędem puścił się w głąb domu. Młodsza dziewczynka pozostała na swym stołeczku, tylko siedziała już teraz cicha i nieruchoma; najmłodsze nawet dziecię umilkło, i różową twarzyczkę przytuliwszy do piersi matki, bardzo uważnie i poważnie spoglądało na pięknego pana, który zasiadł niedaleko ogniska.
— Jak widzę — zaczął Dembieliński — pomimo nieczęstych gości przebywasz pani w licznem towarzystwie.
— O tak — zaśmiała się młoda kobieta — mam troje dzieci, i mogę zapewnić pana, że się z niemi wcale nie nudzę. Zresztą i Sylwester wieczory najczęściej przepędza w domu; dziś się tylko trochę spóźnił. Zato po całych dniach zajęty. Mąż mój jest nadzorcą Dolinieckich lasów, a urząd to nie tak łatwy jak bywa gdzieindziej, bo gospodarstwo leśne prowadzi się w Dolinach systematycznie. Sylwester też mocno jest rozmiłowany w tem gospodarstwie, i doprawdy posądzam go, iż przebywa czasem w głębi lasów bez koniecznej potrzeby, ale tylko przez miłość dla natury, jak sam powiada.
Młoda kobieta mówiła jak ruszała się, żwawo; głos jej dźwięczny był i mile wpadał w ucho; gdy poruszała ustami, na różowych jej policzkach tworzyły się figlarne dołki. Byłato uosobniona żywość, wesołość i prostota.
— Dawnoż już państwo tu mieszkacie? — zapytał znowu Dembieliński rozglądając się po pokoju.
— Przybyliśmy tu z Sylwestrem nazajutrz po ślubie naszym; na wiosnę sześć lat się skończy jakeśmy się pobrali.
— A więc — ozwał się Dembieliński — sześć lat przeszło minęło już od pory, w której mąż pani przestał być urzędnikiem?
— Tak, ale zkąd pan wie o tem, że był nim kiedyś?
— Mówiła mi to krewna moja, Krystyna.
— Ach ta kochana, droga panna Krystyna! — zawołała kobieta, i chciała mówić coś więcej, ale do pokoju wpadł mały Kazio, i z wielkim impetem rzucając się ku niej, porwał ją za szyję i zamknął usta głośnym pocałunkiem.
— Kaziu, Kaziu! — rzekła młoda matka, śmiejąc się z radości tonem lekkiego wyrzutu — czyż nie widzisz że mamy gościa? — Dzieci — mówiła zwracając się do Dembielińskiego — potrzebują śmiechu i pieszczot jak kwiaty słońca i rosy. Ile razy zdarza mi się widzieć drobne istoty skrępowane i zlodowaciałe zimnem obejściem się z niemi rodziców, tak mi ich żal, że ledwie nie płaczę; bo pewną jestem, że niekochane, nie będą mogły potem same kochać.
Dembieliński z coraz większą przyjemnością patrzał na młodą matkę. — Widząc panią w jej otoczeniu — rzekł — można nabrać pewności, że będąc dzieckiem miałaś pani podostatkiem tego słońca i tej rosy, o których mówisz.
Słowa te wywołały nagłą zmianę w twarzy młodej kobiety; malinowe jej usta przestały uśmiechać się, figlarne dołki zniknęły z policzków. Spuściła głowę i dotknęła skronią złotej główki usypiającego przy jej piersi dziecięcia. Możnaby rzec, że chciała ukryć przed gościem wzruszenie jakieś, sprawione jego słowami.
— Pani masz liczną rodzinę? — zapytał gość, którego uwagi nie uniknęła zapewne zmiana zaszła w twarzy i postaci młodej kobiety.
— O tak, dość liczną — odpowiedziała podnosząc głowę; — ojciec mój — mówiła dalej z cechującą ją żywością i szczerością — był kiedyś urzędnikiem w N. a potem prawnikiem, ale nie wiodło mu się dobrze. Posadę utracił, klijenteli nie miał... na szczęście otrzymał sukcesję po jakimś krewnym, którego ja nie znam, bo mieszkał daleko — i to mu nadal byt ułatwiło. Siostr mam dwie; jedna z nich wyszła za mąż za obywatela wiejskiego, ale im także niedobrze się powodzi, bo szwagier mój ma wiele długów; druga siostra nie zamężna w domu... Moja matka...
Tu urwała nagle i znowu pochyliła się ku dziecięciu, które zamykało już do snu błękitne oczy; ale jakby czując potrzebę przeciągnięcia rozmowy, mówiła dalej. — Mam także dwóch braci.
I znowu urwała. Na pochylonej jej twarzy nie było już uprzedniej wesołości; zdawało się, że przyoblekła ją mgła smutnych jakichś przypomnień. Mgła ta wszakże zniknęła prędko, a figlarne dołki ukazały się na policzkach młodej kobiety, dwa razy jeszcze weselsze i figlarniejsze jak były przedtem, bo do pokoju wszedł mężczyzna wysoki, przystojny, czerstwy, z ciemnym zawiesistym wąsem, z ciemnem okiem patrzącem łagodnie i poczciwie, w ubraniu szaraczkowem zakrawającem na strój myśliwski, w wysokich butach zdradzających częste wędrówki śród śniegów i trzęsawisk, ze strzelbą przewieszoną przez ramię na skórzanym pasie.
— Ojciec! — zawołały starsze dzieci, i rzuciły się na powitanie wchodzącego.
Młoda kobieta powstała także; jedną ręką podtrzymując śpiące dziecię, drugą wyciągnęła ku mężowi. On uścisnął ją mocno w swej szorstkiej dłoni, i orzucił jej śmiejącą się twarz szybkiem spojrzeniem, w którem zajaśniała głęboka jakaś radość.
— Mamy gościa Sylwestrze — wymówiła kobieta.
— Wiedziałem, że pan jest u nas — rzekł gospodarz domu, serdecznie ściskając dłoń obcego człowieka; pomocnicy moi widzieli pana wchodzącego tu, i powiedzieli mi o tem. Pośpieszyłem więc z powrotem do domu, aby powitać pana i podziękować za dobrą myśl odwiedzenia naszego ustronia.
Mówił to po prostu i serdecznie, ale bez najlżejszego odcienia tego zmieszania, jakiegoby mógł doświadczyć wieśniak, pędzący życie wśród głuszy leśnej, na widok wykwintnego światowca i sławnego z wysokich talentów swych człowieka. W sposobie mówienia i poruszania się Sylwestra, znać było szlachetną godność, towarzyszącą zawsze pracowitemu i uczciwemu życiu.
— Saluniu, — rzekł zwracając się do żony, — daj nam prędzej herbaty!
Młoda gosposia zakrzątnęła się około stołu. Służąca uniosła najmłodsze, uśpione dziecię w głąb domu; najstarszy chłopczyna dosiadł znowu swwego wierzchowca, i rozpoczął na nim nowe podróże, z mniejszym już tylko jak wprzódy hałasem; dziewczynka czepiała się sukni i rąk matki, dopominając się o przypuszczenie jej do czynności gospodarskich.
Dwaj mężczyźni siedzieli obok siebie niedaleko okna, i popijając wybornie sporządzony przez gosposię napój, prowadzili ze sobą żywą rozmowę, — a raczej gospodarzto domu mówił ciągle prawie, gdyż gość daleko więcej patrzał i słuchał niż mówił. Byłoto znać jego zwyczajem; a może też skromny lecz pełen życia, ładu i wesołości widok, jaki miał przed sobą, był mu nieco nowym, nieznanym, i wzbudzał w jego umyśle zajmujące jakieś uwagi i spostrzeżenia. Sylwester z ożywieniem opowiadał o swych zajęciach i obowiązkach, w których widocznie wielkie miał upodobanie.
— Lubiłem zawsze naturę, — mówił; — żyć na wsi było mojem marzeniem. W młodości jeszcze miałem chęć kształcić się na gospodarza wiejskiego; ale ponieważ miałem serdecznego przyjaciela, który wybrał sobie zawód urzędnika, nie chciałem rozłączać się z nim i poszedłem tą samą drogą. Potem jednak Kazimierz Chmurski zgubiony został pewnym okropnym wypadkiem, pewną, można rzec, straszną omyłką, i ja o mało nie uległem podobnemu co on losowi. Wszakże nieszczęścia moje skończyły się na utraceniu posady. Nie mając już o co rąk zaczepić i nie wiedząc co robić, napisałem do hrabiego Horskiego, który bawił wtedy za granicą, z prośbą o radę. Owóż hrabia napisał mi te słowa: „Uczyć się nigdy nie jest zapóźno, tembardziej dla ciebie, który jesteś jeszcze młodym. Skoro jeden zawód zamknął się przed tobą, przysposób się do innego, a o wyborze jaki uczynisz, zawiadom mię natychmiast. Prześlę ci wskazówki postępowania i dostarczę środków“. Odpisałem hrabiemu, że chciałbym uczyć się gospodarstwa, i otrzymałem taką odpowiedź: „Wyucz się gospodarstwa leśnego. W Dolinach są ogromne lasy, których nieporządnem urządzeniem trapię się oddawna, bo to szkoda dla kraju i marnowanie dobrodziejstw natury“. Miałem podówczas lat dwadzieścia pięć, a następnych cztery spędziłem w stosownym naukowym zakładzie. Potem ożeniłem się z Salunią, która przez te cztery lata czekała na mnie wiernie i stale, i odtąd zamieszkaliśmy w tym domu, w którym jeślibym przeżył wiek matuzalowy, jeszczeby mi się żyć nie naprzykrzyło.... bylebym żył w tych samych co teraz warunkach.... zupełnie w tych samych....
— A więc, — ozwał się Dembieliński, — należysz pan do tej małej liczby ludzi, którzy powiedzieć o sobie mogą, że są zupełnie szczęśliwi.
— Tak, — odparł Sylwester, — jestem w istocie zupełnie zadowolony z mego losu, a to zadowolenie zawdzięczam dwom osobom: naprzód hrabiemu Horskiemu, następnie tej oto kobiecie, którą pan widzisz przed sobą. Pierwszy dał mi oświatę, druga — poczciwą i wierną miłość.
Młoda gosposia zajęta była w tej chwili rozdawaniem dzieciom szklanek napełnionych mlekiem, i sporych porcij bułki z masłem. Pomimo jednak zajęcia, które spełniała, ożywienie twarzy jej zdradzało, że żadne słowo z rozmowy dwóch mężczyzn nieuszło jej uwagi.
— Sylwestrze! Sylwestrze! jesteś niewdzięcznikiem! — zawołała, dając każdemu z dzieci po krajance serca; — jesteś czarnym niewdzięcznikiem Sylwestrze, bo mówiąc o przyczynach twego szczęścia, nie powiedziałeś nic o poezji.
— Jakto o poezji? — zapytał gość, — czyliżby pan Sylwester był nietylko gospodarzem leśnym ale i poetą?
Gosposia przysunęła krzesło i usiadła przy mężu.
— Mój mąż, — rzekła, — nie jest takim poetą, który sam pisze wiersze, ale kocha poezje więcej może od tych, którzy je piszą....
— Saluniu, — przerwał mąż z uśmiechem, — czy sądzisz, że znajomość gustów moich i usposobień, może być dla naszego gościa również zajmującą jak dla ciebie?
— Jeśli ty mogłeś opowiadać o przyczynach swego szczęścia, dla czegóż ja niemam mówić o tem zkąd wzięło się moje? Bo trzeba panu wiedzieć, — ciągnęła zwracając się do Dembielińskiego, — że gdyby nie poezja, nie byłabym nigdy żoną Sylwestra, nie mieszkałabym tu, nie kochałabym moich dzieci tak jak je kocham; ale wyszłabym była za pewnego obywatela z dwoma garbami na nosie, którego znieść nie mogłam, i tak jak starsza siostra moja, która wyszła za obywatela, mieszkałabym w wielkim zrujnowanym domu z dziurawym dachem, chodziłabym w brudnej sukni i przydeptanych pantoflach, i narzekałabym od rana do nocy, że jestem obarczona rodziną. Cóż? czy nie prawda Sylwestrze? Wszak Rozumna, która poszła za obywatela dla tego tylko, że on był obywatelem, nie jest wcale zadowoloną ze swego losu; a ja z mego jestem zupełnie zadowoloną.
— Dzięki poezji, — zauważył Dembieliński.
— Tak, dzięki poezji, — z wyrazem głębokiego przekonania potwierdziła młoda kobieta; — żeby pana o tem przekonać, opowiem panu, jakim się to stało sposobem.
Obejrzała się na dzieci, które przy bocznym stoliku zajadały swą wieczerzę, wesoło gwarząc; napominała chłopca, aby nie mówił zbyt głośno, dziewczynkę, aby nie oblała swej różowej, perkalikowej sukienki; poczem zwracając się do gościa i chrupiąc kruchy sucharek w swych zdrowych, drobnych i białych ząbkach, mówiła dalej.
— Trzeba panu wiedzieć naprzód, że w domu naszym poezja nie kwitła nigdy; mama nie lubiła jej, ojciec lubił ją kiedyś podobno, ale gdyśmy dorastały, był tak zawsze skłopotany i.... No, słowem poezją nikt u nas nie zajmował się, nikt nigdy nie wspominał o niej; a ja, kiedy miałam lat szesnaście, nie wiedziałam nawet co to takiego poezja; byłam doprawdy blizką mniemania, że to jakiś wielki grzech, słysząc w jaki sposób mówiła o niej moja matka, która.... która wcale a wcale nie lubiła poezji. Znać jednak, że miałam wrodzony pociąg do rzeczy pięknych i miłych sercu, bo pamiętam, że ile razy ojciec mój zagrał wśród nocy na swoim ulubionym flecie, budziłam się, i doświadczałam takich dziwnych uczuć, żem sama siebie nie rozumiała.
— A więc ojciec pani, chociaż przestał lubić poezję, zajmował się muzyką? — zauważył Dembieliński, słuchający mowy młodej kobiety z widocznem zajęciem, nie bez pewnego jednak uśmiechu, który przewijał się po jego ustach, zdradzając myśl niedowierzającą i ironiczną.
— Tak, ojciec mój lubił muzykę, i jak mi się wtedy zdawało a nawet i teraz jeszcze zdaje, grywał bardzo pięknie.... Pewnej wszakże nocy usłyszałam muzykę jego po raz ostatni.
— Czy umarł? — zapytał gość.
— Nie, — odpowiedziała młoda kobieta, której wesoła twarz przestała być wesołą. — Ojciec mój żyje jeszcze dotąd, dzięki Bogu; mówię „dzięki Bogu“, bo go kocham szczerze. Ale tej nocy, o której mówię, strzaskał on swój flet, i więcej nigdy już nie grał.
— Zakrawa to na jakiś domowy dramat, — więcej do siebie niż do innych, wymówił Dembieliński, a głośno dodał: — Tak więc pani nie miałaś już sposobności słuchania muzyki?
— Nie było już jej w naszym domu od owej nocy; bo chociaż starsza siostra moja, ta która potem wyszła za mąż za obywatela, grywała na fortepianie, — ale gra jej nietylko że nie czyniła na mnie takiego wrażenia jak gra ojca, ale nawet jej nie lubiłam. Niezbyt wszakże tęskniłam do muzyki, bo znałam już wtedy poezję, ten pierwszy podarunek, jaki otrzymałam od mego Sylwestra.
— Zaprawdę, — zawołał Dembieliński zwracając się do gospodarza domu, — nie jeden władca świata mógłby pozazdrościć panu mocy rozporządzenia tak drogocennemi, a szczególniej osobliwemi podarunkami....,
— Moja żona ma zapewne na myśli żywsze poczucie piękna i dobra, które rozbudziło się w niej razem z rodzącą się naszą wzajemną miłością, — odpowiedział Sylwester grzecznie ale i poważnie. Młoda kobieta zdawała się być całkiem zatopioną w swych wspomnieniach.
— Muszę panu wytłumaczyć panu to co powiedziałam, — ciągnęła dalej, podczas gdy błyszczące jej oczy z pogodnem zamyśleniem wpatrywały się w wesoły płomień ogniska. — Mówiłam już, żem nie miała żadnego wyobrażenia o poezji, i kiedym poznała Sylwestra, zapytał mię, byłoto pamiętam na pewnym tańcującym wieczorku, czy czytuję kiedy poezje? Powiedziałam że nie. Nazajutrz przyniósł mi przepisany wyjątek z jakiegoś poematu, i potem przynosił mi już ciągle coraz piękniejsze i obszerniejsze utwory poetyczne. Nie potrafiłabym panu opowiedzieć, jakie wrażenie sprawiło na mnie zrazu czytanie tych utworów. Bywałam niekiedy tak upojona niemi, że po całych dniach nie słyszałam i nie widziałam nic co się wkoło mnie działo. Słowa poezji dźwięczały mi wciąż w uszach, występowały z nich rozmaite obrazy, i stały mi przed oczami ciągle we dnie i nawet w nocy, kiedy budziłam się lub spać nie mogłam. Zaczęłam powoli rozróżniać brzydkie od pięknego, a to nietylko w przedmiotach zewnętrznych, ale w uczuciach i usposobieniach ludzkich. To co bawiło mię wprzódy, przestało mię bawić; zatęskniłam do tego, czego nie posiadałam. Dobroć, czułość, wdzięczność, opiewane w poezji, zachwycały mię; zaczęłam zastanawiać się nad tem, czy byłam sama dobrą, czułą i wdzięczną, i nie raz płakałam z żalu i gniewu, poznając że nie byłam taką. Dzieje miłości wielkich, stałych, wiernych, wzbudzały we mnie uwielbienie połączone z rozrzewnieniem; przestałam myśleć o tańcujących wieczorkach, o sukienkach, których dostarczanie nam przychodziło ojcu naszemu z wielką trudnością; o chwilowem przypodobaniu się znajomym młodym ludziom, — a myślałam zato ciągle o pięknych obrazach i wzniosłych uczuciach, o jakich czytałam w tych wierszach, które Sylwester przepisywał dla mnie na różnokolorowych ćwiartkach papieru, a które ja kryłam troskliwie przed wszystkimi, niby zakazane, lecz dla mnie najdroższe skarby. Na każdej z ćwiartek tych, u samego dołu, Sylwester miał zwyczaj podpisywać imię swe drobniutkiemi literami; otóż kiedym bywało przeczytała kilkanaście lub kilkadziesiąt wierszy, i zamyśliła się nad ich treścią, machinalnie zrazu, ale ciągle wzrok mój spoczywał na tem imieniu, nakreślonem u dołu papieru. Łączyło się ono z najmilszemi mojemi marzeniami, zapadało w głąb pamięci i umysłu wtedy właśnie, gdy pamięć siliła się na przechowanie w głowie harmonijnego rytmu poezji, a w umyśle powstawały coraz nowsze i liczniejsze myśli. Po pewnym czasie imię to wraz z rysami człowieka do którego należało, wplotło się w moje życie tak nieodłącznie, żem je zawsze i wszędzie nosiła z sobą. Imię Sylwestra dźwięczało mi w uszach wtedy, gdym czytała i myślała o ludziach noszących w sercu wielkie miłości i dokonywających pięknych czynów; twarz jego towarzyszyła mi zawsze ile razy roiłam o obrazach nieznanych mi w rzeczywistości, lecz czarodziejskich, składających się z pogodnego nieba, zieleni drzew, woni kwiatów, ciszy, zgody, zaufania i miłości. Nakoniec przywiązałam się do tego imienia i do tej twarzy tak, że zdawało mi się, iż gdyby one zniknęły z pamięci mojej, zapadłabym w jakąś okropną, ciemną, pustą przepaść. Słowem, pokochałam mego nauczyciela poezji, i nigdy potem ani na jedno mgnienie oka nie przestałam go kochać, chociaż połączenie się nasze spotykało wiele przeszkód i nastąpiło nieprędko.
Młoda kobieta mówiła to wszystko ze ślicznem połączeniem wesołości i rzewności, prostoty i wzniosłości. Po twarzy jej ładnej i hożej przebiegały uśmiechy, rozpromieniając ją i ożywiając; szare, błyszczące oczy zajaśniały parę razy łzą, wywołaną urokiem wspomnień, które jednak z pewnej strony miały w sobie coś boleśnego. W głosie jej czystym i rzeźwym nie zadźwięczała w czasie opowiadania ani jedna fałszywa nuta, mogąca podać ją w podejrzenie o nieszczerość lub przesadę. Widocznie mówiła prawdę z tą szczerotą trochę naiwną, która stanowi piękną właściwość serc prostych, kochających, ufnych, nie nadwerężonych ujemnemi uczuciami, i nie zwiędłych wśród sztucznego życia. To też dwaj obecni mężczyzni słuchali jej opowiadania z wielce różnym wyrazem na twarzach. Czerstwe, ogorzałe rysy gospodarza domu, oblekły się tą milczącą radością, z jaką człowiek kochający po prostu lecz silnie, wpatruje się zazwyczaj w przedmiot miłości swej i ufności; spojrzenie gościa chłodne i niedbałe jak zwykle, ogarniało twarz mówiącej kobiety zrazu nieufnie i badawczo, potem z coraz większem zajęciem i jakby upodobaniem. Gdy przestała mówić, uśmiechnął się i rzekł:
— Doprawdy, nie myślałem nigdy, aby poezja zajmować mogła w czyjemkolwiek życiu tak obszerne miejsce, i odgrywać w niem tak ważną rolę.
Salunia nie odpowiedziała nic na tę uwagę, bo pomiędzy dwojgiem zajadających i gwarzących dzieci, zaszedł drobny wypadek, który czynił nieuchronną obecność jej przy małym bocznym stoliczku.
Sylwester zaś odpowiedział na uczynioną przez gościa uwagę:
— Nic dziwnego, że pan, który wzrosłeś i żyłeś ciągle po wielkich miastach, wśród dostatku a nawet zbytku, otoczony dziełami sztuki i zbiorowiskami wszelkiego światła, nie rozumiesz dobrze jaką rolę odgrywać może poezja lub jakikolwiek podobny jej czynnik w życiu ludzi, którym w udziale dostały się mierność, praca zmudna, kawałek codziennego chleba na celu mająca, powszednie zwyczaje i prozaiczne widoki niewielkiego miasta. Każdy człowiek nie zupełnie upośledzony od natury, jakkolwiekby nizko stał na szczeblach społecznych, nosi w sobie pewne instynktowe pociągi ku rzeczom pięknym; trawiony bywa pewnemi wyższemi nad powszedniość pragnieniami, z których może nie zdawać sobie dokładnej sprawy, ale które nie są przecie niczem innem, jak przyrodzoną człowiekowi żądzą rzeczy wysokich, ciepłych, światłych i pięknych. Zawód biurowy któremu oddawałem się w pierwszej młodości mojej, jest jednym z najuciążliwszych może i najprozaiczniejszych zawodów, mianowicie dla ludzi, którzy rozpoczynają go dopiero, i pełniąc prace najcięższe, najżmudniejsze, usunięci są jeszcze od zajęć bardziej żywotnych i przemawiających do umysłu, pełnionych na wyższych już stopniach urzędowej hierarchji. Spędzanie całych dni śród sal nagich i zimnych, z piórem w ręku kreślącem szeregi wyrazów jednostajnych jak pacierz codzienny, suchych jak cyfry arytmetyczne, wprawia umysł w pewien stan ociężałości, nieledwie nudy; przytłacza i wysusza wyobraźnię, ale zarazem obudza w człowieku reakcję ducha, przez którą pragnie on żywo czegoś, coby go orzeźwiło, coby w życie jego wlało pewną summę wrażeń, i choć odrobinę uciechy dało sercu jego i wyobraźni.
Gdybyś pan zblizka wejrzał w ten świat ludzi skromnych, cichych, żyjących prawie ubogo, a mających ciągle do czynienia z kurzawą pokrywającą stosy papierów, i ze śniedzią atramentową codziennie zasychającą na ich palcach, piórach i kałamarzach — nie znalazłbyś może pomiędzy nimi ani jednego, któryby nie miał wyłącznego jakiegoś upodobania, często nawet namiętnego zamiłowania do którejkolwiek ze sztuk pięknych. Jedni z nich grywają na skrzypcach, fletach, i tym podobnych mniejszych rozmiarów instrumentach — fortepjanów bowiem nie mają prawie nigdy, dla prostej przyczyny, że są droższe i potrzebują obszerniejszych nieco mieszkań. Niektórzy nie mogący już w żaden sposób grać ani na skrzypcach ani na flecie, kupują sobie choćby pozytywkę, i wróciwszy z bióra kręcą korbę po całych godzinach, wywołując z tego arcy prostego instrumentu piskliwe i jednostajne tony, któremi jednak lubują się w braku czegoś lepszego. Inni nabywają od bukinistów stare tanie książki, i po całych nocach czytają wiersze, uczą się ich nawet na pamięć, i deklamują głośno chodząc po pokoju, i zachwycając się brzmieniem własnego głosu powtarzającego melodyjny rytm poezji. Są nawet tacy, którzy bawią się w układanie wierszy, kryjąc je po napisaniu w najgłębszej tajemnicy, lub powierzając je poufalszym tylko przyjaciołom niby grzech śmiertelny, albo świętość serca. Inni jeszcze probują rysować, i stosownie do indywidualnego usposobienia, wesołego lub melancholijnego, rysują karykatury z kolegów i zwierzchników, albo krajobrazy na których nieodbicie powtarza się łąka, rzeczka, domek nad brzegiem rzeczki, i para gołębi całujących się na dachu. Pomiędzy tymi samoukami i dylletantami nie należy naturalnie szukać ani artystów, ani nawet znośnych wykonawców; są to poprostu ludzie bezwiednie prawie pociągani ku pięknu, szukający w sztuce tych gorętszych wrażeń i wyższych uciech, których dać im nie mogą ani zajęcia jakim się oddają, ani widoki na jakie patrzą co dnia. Prawo to jest tak powszechnem, że pomiędzy ludźmi tego stanu, grubsze natury lub leniwsze umysły rozmiłowują się, jeśli już nie w muzyce i poezji, to w myśliwstwie. I gdybyś pan mieszkał w niewielkiem mieście, mógłbyś w każdym dniu wolnym od prac biurowych, widzieć młodych a nawet i podstarzałych nieraz kancelistów, bocznemi ulicami wybiegających z miasta ze strzelbą na plecach, poprzedzonych psem myśliwskim. Ludzie ci nie gonią właściwie za zdobyczą, jakiej dostarczyć im może polowanie; wabią ich pola zielone w lecie, białe od śniegu zimą; wabi ich niebo odkryte, powietrze świeże i wonne, rozmaitość widoków, swoboda ruchu, słowem wrażenia płynące z gorącego życia natury. Jestto nakoniec prawo tak powszechne i tak loicznie wypływające z potrzeb ludzkiego serca i umysłu, że ci, którzy nie mają podobnych zamiłowań, albo je w skutek jakichkolwiek okoliczności tracą, udają się po wrażenia do źródeł mniej czystych, jak trunek lub gra kartowa; albo też wpadają w apatję, usychają, więdną, stają się egoistami, skąpcami, automatami machinalnie pełniącymi swe czynności, żyjącymi z dnia na dzień bez zapału ani porywu do niczego. Takiemto jest życie tych ludzi, pomiędzy którymi żyłem kiedyś, i taką rolę odgrywa w ich życiu owo rzępolenie na skrzypcach czy dmuchanie w otwór fletu, czy też czytanie wierszy lub składanie wielce nędznych rymów. Stosunki rodzinne i sposób w jaki ułożą się one, mają też tutaj ogromne znaczenie — ale o tem zadługoby już mówić.
Przez całą mowę Sylwestra, Dembieliński z niezmierną uwagą wpatrywał się w ożywioną grę poczciwej i pojętnej jego twarzy, i słuchał go z zaciekawieniem zrazu, potem z powagą i jakby namysłem. Znać było, że słowa gospodarza domu wprowadzały go w tajniki natury ludzkiej, wśród których przebywać on lubił, i ukazywały mu zjawiska, których odzwierciedlenie dostrzegał w samym sobie.
— Łaskawa pani — rzekł zwracając się do gospodyni domu; — czyś pani nie zachowała żadnej cząstki tego poetycznego archiwum, które tak pomyślnie wpłynęło na losy was obojga?
— Owszem, mam je przechowane w całości — wesoło odpowiedziała kobieta zbliżając się do kominka.
— Jakżebym chciał je zobaczyć! — nawpół żartem nawpół serjo rzekł gość.
— Pokaż nam Saluniu te twoje skarby — zaśmiał się Sylwester biorąc rękę żony. Dla pana Dembielińskiego będzie to osobliwy w swoim rodzaju widok, a i ja przypomnę sobie z przyjemnością dawne moje życie kancelisty.
Salunia zarumieniła się trochę i zawahała chwilę; wnet jednak zaśmiała się, poskoczyła w głąb domu, a po chwili wróciła przynosząc małą hebanową szkatułkę, napełnioną szpargalikami, których kolory pobladły trochę pod wpływem czasu. Nawpół z powagą, nawpół z uśmiechem wydobyła najprzód ze szkatułki blado-zieloną kartkę, złożoną w kształt tylko co rozkwitłego tulipana. Dembieliński wziął ją w rękę z niemniejszem zajęciem, jak gdyby zabierał się do oglądania jakiejś rzeźby nowo odkrytej w wykopaliskach Pompei lub Herkulanum, i rozwinąwszy delikatne listki tulipana, zaczął czytać: „Czy Marja ciebie kocha, mój drogi, mój miły!“ — Wielki Boże! — zawołał — umiałem te same wiersze na pamięć kiedym był jeszcze w szkołach, to jest zanim odjechałem do stolicy.
Przebiegał wzrokiem dalsze wiersze i uśmiechał się, ale oczy jego miały wyraz poważny i mniej obojętny jak wprzódy. Może jakieś dalekie wspomnienie zapukało nieśmiało do jego umysłu, i obudziło w nim echa dawno uśpione. Salunia podała mu inną ćwiartkę, na której licznych składach dojrzeć można było nawpół już zatarty rysunek, przedstawiający dziewczynę z rozwianym włosem i dzbankiem w ręku.
— To wyjątek z Balladyny — rzekła; pamiętam, gdy go otrzymałam, przez całe lato nie mogłam jeść malin; a kiedy zostałam sama w ciemnym pokoju, strach mię zdejmował, bo zdawało mi się że widzę bladą Balladynę zbryzganą krwią siostry z dzbankiem jagód na głowie. — Tu — mówiła dalej — jest znowu wiersz pod tytułem: „miłość kobiety!“ Nie pamiętam go już teraz dobrze; wiem tylko, że ilem razy go czytała, zawsze rozmyślałam nad tem, w jakito sposób najlepiej można po nad błota i przepaście nieść w poświęconej dłoni serce Sylwestra...
Rozśmiała się głośno, zaśmiał i Sylwester, zaśmiał się nawet i Dembieliński, ale tym razem śmiech jego był szczery, i najzupełniej pozbawiony odcienia ironji cechującej go zazwyczaj.
— Jak widzę panie Sylwestrze — rzekł oglądając białą kartkę złożoną w kształt łódki, i przyozdobioną wyrysowaną nad wierszami parą gołębi — rysunek także nie obcym był panu. Hołdowałeś pan dwom naraz muzom.
— Nie — odpowiedział Sylwester — nigdy w życiu nie trzymałem w ręku ołówka dla innych celów ja wielce praktycznych i prozaicznych. Ale w owych czasach miałem przyjaciela, który wcale pięknie rysował. Ja tedy przepisywałem wiersze, a on przyozdabiał je symbolami i winjetami. Ileżto długich wieczorów jesiennych spędziliśmy w ten sposób! Biedny Kazio!
Smutek pokrył twarz Sylwestra, i wierne odbicie znalazł na świeżem licu Salusi, które zasępiło się także. Opuściła ręce na szkatułkę umieszczoną na jej kolanach, i z zamyśleniem wpatrując się w ogień powtórzyła: Biedny Kazimierz!
Ale i twarz Dembielińskiego ożywiona przed chwilą, zastygła znowu nagle. Możnaby rzec, że uderzyło go w tej chwili przykre jakieś przypomnienie, i wtrąciło napowrót w tę kamienną powłokę, z jakiej był się wychylił pociągnięty otaczającą go szczerotą i wesołością.
— O kimto pan mówisz? czy nie o tym młodym człowieku, który został wplątanym w historję jakiegoś fałszerstwa, a potem uwięzionym? O czemś podobnem mówiła mi dziś kuzynka Krystyna.
Zadał to pytanie tonem chłodnym i niedbałym; zarazem cofnął się nieco w tył wraz z krzesłem, tak iż twarz jego znalazła się zanurzoną w cieniu, który spływał od wystającego gzemsu komina.
— Tak — odpowiedział Sylwester — wspomniałem w tej chwili o Kazimierzu Chmurskim, tym poczciwym, szlachetnym chłopcu, zgubionym przez podłą intrygę garści łotrów, którzy sami wybornie ukryć się potrafili!
— I cóż się dzieje teraz z tą niewinną ofiarą? — zapytał głos z cienia.
— Masz pan zupełną słuszność, nazywając Kazimierza niewinną ofiarą; wszyscy oni są ofiarami, ci biedni ludzie, na których spadło niesłuszne podejrzenie. Winowajców nie odkryto dotąd, chociaż z razu brano się do tego bardzo żwawo i gorliwie. Komisje przybywały po komisjach, śledztwa następowały po śledztwach, przyczem ilu ludzi ucierpiało trudno obliczyć; gdyż jak pan wie, w kraju naszym nie istnieje prawo „habeas corpus.“ Zczasem rzecz poszła w odwłokę, niemal w zapomnienie; sprawato nie zakończona niby jeszcze, poszukiwana nakazane są przez władze, ale nikt już ich nie czyni. Papieru zapisano moc wielką, łez ludzkich wyciśnięto również wiele, a nici najmniejszej, któraby naprowadziła na ślad prawdy, nie odkryto. Za jedyną nić taką władze uważają najprzód dwóch uwięzionych ludzi, z których jednym jest Kazimierz. To też nie chcą wypuścić ich z ręki. Dotąd jeszcze pozostają oni w więzieniu zapomnieni prawie...
Sylwester wyrzekł ostatnie słowa nieco ciszej, niż mówić zaczął. Oczy jego zwilgotniały, twarz zarumieniła się poczuciem żalu i oburzenia. Salunia powstała i westchnęła także, poczem wzięła za ręce nawpół już śpiące dzieci, i poprowadziła je w głąb domu. Pomiędzy dwoma mężczyznami pozostałymi przy kominie, panowało chwilowe milczenie.
— Jak dawno... zaczął głos wychodzący z cienia, który spływał od gzemsa komina. Głos ten nie dokończywszy pytania, umilkł nagle. Dla czego wymówienie tego pytania było mu tak trudnem? Wszak przed godziną chciał już je zadać Krystynie, i nie mógł dokończyć swej myśli; teraz także nie od razu ją dokończył.
— Jak dawno — zaczął znowu po chwili — popełnionem zostało owo fałszerstwo?
— Przed dziesięcioma laty — odpowiedział Sylwester.
— Przed dziesięcioma laty — powtórzył głos wychodzący z cienia; ludzie więc o których pan mówisz, dziesięć lat już przebywają w więzieniu?
— Tak, panie, dziesięć lat, bardzo im zapewne długich i ciężkich.
— Dziesięć lat!
Byłto znowu głos Dembielińskiego, który wymówił dwa ostatnie wyrazy, tylko cichszy nieco i mniej dźwięczny niż ten, jakim zwykł był przemawiać piękny, świetny, laurami okryty dyplomata. Głos ten zadał jeszcze po chwili następujące pytanie.
Czy możesz mi pan powiedzieć jakieto było fałszerstwo, i co miało ono na celu?
— Miało ono na celu — odpowiedział Sylwester — wzięcie z banku sumy 500,000 złotych, w kształcie pożyczki udzielonej hrabiemu Horskiemu na ewikcję dóbr Dolinieckich.
— A! z banku... na ewikcję dóbr Dolinieckich...
Głos, który wymówił te wyrazy, nie był głosem Dembielińskiego. Nigdy, przenigdy takie dźwięki zgnębione, okropnem jakiemś i z całej mocy tłumionem przerażeniem przejęte, wyjść nie mogły z piersi tego dumnego człowieka, przyobleczonego w rozliczne godności i świetności; tego szczęśliwca stąpającego po wawrzynach, z palmą zwycięztwa w ręku!
Ale w tejże samej chwili siedzący w cieniu mężczyzna pochylił się nieco naprzód, i niedbałym ruchem wspierając rękę o poręcz krzesła, wychylił głowę pod światło ognia. Na czerwonawem tle płomienia zarysował się profil jego blady, ale najmniejszem nie poruszony drżeniem, i tak jak przed godziną w wielkiej sali zamkowej, podobny do pięknej ale nieruchomej rzeźby. Linje tego profilu, z którego nikt nic wyczytaćby nie potrafił, mogłyż należeć do tego samego człowieka, którego głos zdradzał przed chwilą jakieś wzruszenia posępne jak noc, straszne jak widma powstające z mogiły? Czy człowiek ten lepiej władać umiał twarzą swą niż głosem, i umyślnie wychylił pierwszą pod jaskrawe światło ognia, aby nieruchomość jej i nieczytelność zadała kłam drżeniu i tajemnej wymowie głosu? Ale on także i nad głosem swym panować umiał, bo dźwięki jego chłodne były i suche, gdy wpatrując się w ruchomy płomień, po chwili milczenia wymówił.
— Smutnato jakaś musiała być historja, ale cóż robić kochany panie. Na świecie zwykle tak bywa. Nie tylko pomiędzy ludźmi, ale w całem państwie natury toczy się nieustanna walka o byt. Jedni zwyciężają, drudzy giną; silniejsi przeważają na swoją stronę szalę, której na swoją przechylić nie potrafili słabsi. Pomyślność podnosi się na gruzach niedoli, ze śmierci powstaje życie. Taki już porządek świata, i my go nie odmienimy.
— Tak — mówił dalej po niejakiej chwili; — serce może buntować się na ten pogląd, ale rozum nakazuje posłuszeństwo dla nieuniknionych konieczności, a wspólny, wielce mizerny koniec wszystkiego cokolwiek jest na świecie, powinien pocieszać zwyciężonych a umniejszać skrupuły zwycięzców. Sądziszże pan, że ludzi tych którzy zwyciężyli w tej sprawie o której mówimy, to jest dokonali potrzebnego im czynu i zdobyli sobie bezkarność, inny jaki czeka koniec jak tych, którzy stali się ofiarami ich postępku? Jedni i drudzy zamieniają się w garść prochu, a po niewielu dziesiątkach lat nie będzie pamięci ani o tych, którym się powiodło, ani o tych, którzy cierpieli.
— Tak panie! — zawołał Sylwester — mówisz pan o końcu, o śmierci. Ależ życie, życie!..
Dembieliński podniósł nieco głowę, i nieruchome, nic nie mówiące spojrzenie swe utkwił w twarzy mówiącego.
— Życie — powtórzył zwolna — czy pan wiesz czem jest życie jednych i drugich? Gdzie jest tak wierna szala, na którejby zważyć można cierpienia jawne i cierpienia ukryte?
Gdy to mówił, w linjach profilu jego nowa zaszła zmiana; brwi podniosły się z lekka, przez co dwie grube, poprzeczne zmarszczki legły na szerokiem czole, krzyżując się z podłużnemi bruzdami, które tworzyć się tam miały oddawna i stopniowo.
— Gdzie jest taka szala? — powtórzył nie spuszczając oczu z Sylwestra; — kto zważy siłę uczucia, jaka mieści się w piersi prawdziwego winowajcy i niesłusznie oskarżonego? — kto pozna brzemię, jakie obarcza jednego i drugiego? — kto istotę obydwóch przejrzy do głębi, aż do samego dna sumienia?
— Panie, — odpowiedział Sylwester, — gdyby mi dano do wyboru, chciałbym być na miejscu niewinnego.
— Tak, — odpowiedział Dembieliński prostując się i wyjaśniejąc czoło, — uczyniłbyś taki wybór, ponieważ jesteś takim jakim jesteś; ale gdybyś był innym, byłaby może chwila w której powiedziałbyś sobie: moje życie, moje szczęście znaczy więcej niż życie i szczęście ludzi innych, miernych, powszednich; moje cele są wyższe od ich celów, moja indywidualność bogatszą, energiczniejszą od ich indywidualności; zatem podnoszę dłoń i obalam, aby po gruzach wspiąć się wysoko....
Sylwester smutnemi oczyma patrzył w ogień.
— Gruzy takie, panie, — rzekł, — palić muszą w stopy.
— Jak smoła piekielna, kochany panie, — zawołał Dembieliński z głośnym śmiechem; — upewniam cię, że są one utworzone z podobnego materjału jak ten, z którego anioł mściciel, na rozkaz karzącego Boga, ułożył parkiety w pałacu Lucypera....
Mówiąc to śmiał się swobodnie, a nawet wesoło; ale czy śmiech ten zgadzał się z wyrazem jego twarzy, tego nie można już było dostrzedz, ponieważ kryła się ona znowu w cieniu padającym od gzemsu komina.
W tej chwili młoda gosposia wróciła do pokoju. Przybliżyła się do kominka, i stanęła obok męża z dłonią opartą na jego ramieniu.
— Dzieci poszły spać, — rzekła, — tak się nabiegają i naswawolą przez dzień cały, że zaledwie zmrok zapadnie, już mrużą do snu oczy....
Chciała coś jeszcze mówić, ale umilkła i stanęła w postaci osoby, która wsłuchuje się w niewyraźny jakiś odgłos.
— Sylwestrze! — zawołała, — ojciec mój idzie do nas! Zdaleka już poznałam chód jego po śniegu!
Za oknami rozlegały się w istocie po skrzypiącym śniegu powolne, męzkie kroki.
— Jestem pewna, — ciszej jak wprzódy rzekła Salunia, — że ojciec ma jakieś zmartwienie czy jakiś kłopot! Czy słyszysz Sylwestrze, jak kroki jego powolne są i ciężkie.
Kroki rozlegające się za oknami były w istocie powolne i ciężkie; zdawało się, że idący z trudnością odrywał stopy swe od ziemi. Wkrótce jednak odgłos tych kroków dał się słyszeć już w sieni, Salunia poskoczyła ku drzwiom, i otworzyła je na oścież. Do pokoju wszedł mężczyzna chudy, wysoki, z mocno szpakowatemi, krótko podstrzyżonemi włosami; z twarzą długą, chudą, objętą wązkim szlakiem również jak włosy posiwiałego zarostu. Ubrany był w obcisły paltot, z ciepłego lecz grubego materjału sporządzony; na plecach niósł niewielką strzelbę, a na szyi zawieszoną na tasiemce, małą kościaną gwizdawkę, jakiej myśliwi używają dla zwabienia niektórych gatunków dzikiego ptastwa.
Dembieliński, który w chwili otworzenia się drzwi wstał zmiejsca, na widok wchodzącego cofnął się o parę kroków, i stanął w cieniu. Oczy jego z dziwnym wyrazem wpatrzyły się w twarz przybyłego, aż po chwili czoło opadło na rękę opartą o gzems komina, a wargi zadrżały lekko. — Suszyc! — szepnął cicho, ale tak gwałtownie, jakby żadna siła woli powstrzymać w nim nie mogła tego ledwie dosłyszalnego szeptu: — A więc ta pani jest jego córką! Dziwny traf!...
Nikt nie usłyszał tego szeptu, ani dostrzegł ciemnego rumieńca, który szybką falą przepłynął po czole Dembielińskiego tak dumnie zwykle podniesionem, a w tej chwili tak nagle i z jakąś nieodpartą siłą w dół skłonionem. Oboje małżonkowie całkiem byli zajęci przybyłym; Salunia pomagała mu zdejmować paltot, Sylwester trzymał zdjętą z ramion jego strzelbę.
— Jakże tu u was? — zaraz od progu zaczął przybyły; — zawsze ciepło, światło, wygodnie i wesoło? Ile razy wchodzę do waszego domu i patrzę na was, zdaje mi się zawsze że jesteście kontrabandzistami, którzy niewiem już zkąd przywieźli sobie towar szczęścia, i ani myślą o zapłaceniu cła należnego panu losowi!
Głos tego człowieka był dziwny, brzmienie jego zdawało się rozbijać i konać w piersi, nim doszło atmosfery, przez co wydawało się głuchem i stłumionem. Wziął strzelbę z rąk zięcia i zamierzał snać umieścić ją w kącie pokoju; ale postąpiwszy parę kroków w kierunku komina, stanął i wyprostował się nagle, jak człowiek uderzony niespodziewanym widokiem... Sylwester zbliżył się szybko.
— Ojciec mojej żony, Erazm Suszyc, — rzekł, — pan Anatol Dembieliński.
Dwaj przedstawieni w ten sposób sobie ludzie patrzyli na siebie przez parę sekund, i milczeli. Dembieliński pierwszy postąpił naprzód parę kroków, i wyciągając rękę ku przybyłemu rzekł.
— O! ja mam przyjemność znać od dawna pana Suszyca.
Gdy postępował naprzód, krok jego był równym i niedbałym nieco jak zwykle, głos miał brzmienie czyste i pewne, na ustach spoczywał uśmiech obojętnej grzeczności. Suszyc końcem palców dotknął podanej mu ręki.
— Tak, tak — wymówił, — miałem zaszczyt służyć ojcu pańskiemu jako prawnik, wtedy jeszcze gdyś pan był dorastającym zaledwie młodzieńcem. A gdyby i nie to nawet, — dodał z lekkim uśmiechem, — któż teraz pana nie zna choćby zdaleka? Wszyscy o panu wiedzą i słyszą....
Mówiąc tak, umieszczał przyniesioną strzelbę pomiędzy ścianą a kominem, ale przez kilka sekund nie mógł jakoś ustawić jej w należytej pozycji. Gdyby Salunia zbliżyła się teraz do ojca, mogłaby dojrzeć że ręce jego drżały trochę, a twarz zwrócona ku ścianie oblekła się nieujętym jakimś lecz przykrym wyrazem. Ale młoda gosposia zajęta była krzątaniem się około przyrządzenia dla przybyłego najwygodniejszego miejsca i najsmaczniejszego posiłku. Przysunęła do ognia wygodne krzesło z poręczami, i postawiła przy nim mały stoliczek, na którym zjawiła się wnet spora filiżanka napełniona gorącą, miły zapach wydającą kawą, parę garnuszeczków wybornej śmietanki ozdobionej grubym żółtawym kożuchem, i koszyk z bułkami i sucharkami. Zanim skończyła te wszystkie przygotowania, Suszyc zdołał już nakoniec umieścić strzelbę swą w kącie pokoju, i zwrócił się twarzą do obecnych. Salunia wzięła jego rękę i podniosła ją do ust. — Usiądź mój ojcze, — rzekła, — i wypij filiżankę gorącej kawy. Musiałeś porządnie zziębnąć i zmęczyć się. Uszedłeś blizko milę w tak chłodny i wilgotny wieczór.
Suszyc nachylił się, i blade usta przytknął do czoła córki. Pocałunek był krótki; znać było, że usta, które go dawały, nie były przyzwyczajone go pocałunków, albo też oddawna od nich odwykły.
— Jesteś najlepszą córką pod słońcem — rzekł zasiadając na podanem sobie krześle; kiedyś była jeszcze w domu, powinienem był zamiast Piękną, przezwać cię Dobrą.
— O mój ojcze! — zawołała Salunia rumieniąc się do szkarłatu — nie wspominaj o tej nazwie, która czyniła mi kiedyś tyle przykrości.
— Co do mnie — śmiejąc się zawołał Sylwester — myślałem zawsze i myślę, że Saluni należą się obie te nazwy.
Młoda kobieta śmiała się także; jedną ręką objęła szyję męża, drugą zamknęła mu usta. Suszyc powiódł wzrokiem po ich twarzach, potem zwrócił się do Dembielińskiego.
— Czyś pan widział kiedy podobnie zabawne małżeństwo? Kochają się, naprawdę się kochają!
— Widokto prawdziwie wzbudzający zazdrość — rzekł z uśmiechem Dembieliński.
Suszyc zatopił w twarzy mówiącego swoje zimne, blade, zapadłe oczy. — Ton jakim pan wyrzekłeś te słowa, przypomniał mi mocno jedną z chwil mego życia. Było to, niepamiętam już przed ilu laty, znajdowałem się w towarzystwie pewnego młodzieńca, którego natura obdarzyła najhojniejszemi darami piękności, siły, energji, talentów i t. d. Co do mnie, miałem już wtedy siwiejące włosy, a za sobą, przed sobą, w głowie, w sercu i w kieszeni nie widziałem nic, prócz wielkiego wprawdzie ale samotnego zera. Owoż młodzieniec o którym mówię, wywnętrzał się przedemną z żądań swych i nadziei, opowiadał o mocy żywotnej którą czuł w sobie, o słusznych według niego pretensjach, które rościł do życia. Ja, którym już wtedy nie miał żadnych pretensyj, oprócz do takiego chyba spokoju, jakiego używa ślimak w swej skorupie, a jakiego człowiek nigdy zresztą używać nie może; słuchałem tych ambitnych marzeń młodzieńca, spoglądałem na ten namiętny pęd z jakim pyszny umysł jego leciał ku najwyższym szczytom chwały i powodzeń, i nie wiedząc sam dla czego wydeklamowałem głośno: „O młodości! śnie mój złoty, śnie na kwiatach.“ Czym pomyślał wtedy o własnej mojej młodości, i o jakichś tam własnych maluczkich pretensjach, jakie sam kiedyś rościłem do życia, nie wiem; pamiętam tylko, żem zadeklamował wyżej wspomniony wiersz, takim samym zupełnie tonem, jakim pan patrząc w tej chwili na tę oto czułą i wesołą parę, wymówiłeś: „jestto widok godny zazdrości.“
Przez cały ciąg mowy Suszyca, powieki Dembielińskiego były spuszczone; po ustach jego przewijał się uśmiech niedbały i obojętny, ale sprzeczający się nieco z wyrazem zmęczenia, które cechowało twarz jego zawsze, ile razy czarne, dumne oczy kryły się pod zasłoną spuszczonych powiek. Podniósł oczy, i nieodpowiadając bezpośrednio na słowa Suszyca, wymówił zwolna.
— A od owego czasu jakże się panu powodziło na świecie?
— Wybornie, szanowny panie! — zawołał Suszyc — zupełnie tak jak powodzi się wiorstowemu słupowi przy pocztowej drodze. Obok niego przelatują powozy, trąbki pocztyljonów grają wesołe pobudki, ciągną wozy ładowne bogatemi płodami matki naszej ziemi, tętnią kopyta wierzchowców z wiatrem w zawody unoszących niecierpliwych jeźdźców — a stary słup przydrożny stoi sobie i stoi, i próchnieje zwolna, choć trzyma się prosto. Niema on ani nóg do biegania, ani skrzydeł do latania, ani piersi do śpiewania wesołych pobudek; ale ma za to twarz swoją kiedyś białą a potem pyłem omroczoną i błotem obryzganą, która spogląda zdala na biegnących, lecących i śpiewających, i śmieje się z nich do woli. Czyście państwo zwrócili kiedy uwagę na twarze starych, przydrożnych słupów? Bo mnie, ilem razy na nie patrzał, zdawało się zawsze, że z za warstwy pyłu i plam błotnistych dostrzegałem u nich zęby wyszczerzone w serdecznym uśmiechu.
Chociaż Suszyc mówił to wszystko z tym uśmiechem, który teraz zdawał się być przyklejonym do warg jego, tak samo jak przed dziesięcioma laty, jednak ze słów jego ulotniało się jakieś tchnienie smutku, i przejmowało otaczającą atmosferę. Sylwester milczał, Salunia zasmuconą nagle twarz odwróciła do ognia, Dembieliński siedział nieruchomy, obojętny jak zwykle, badawczo wzrok zatopiwszy w twarzy mówiącego. Suszyc po chwili przestanku zwrócił się ku gościowi swej córki i mówił dalej.
— Pan to co innego! Pana to już nie można porównać do przydrożnego słupa, ale raczej do sokoła z silnemi skrzydłami, który wzbił się w powietrze, poleciał i znalazł się tam, kędy znaleźć się chciał. Któż o panu teraz nie wie? Kto o panu nie słyszał? Jak bożek owinięty chmurą tajemnicy, zasiadasz pan w tym gabinecie, o jakim kiedyś marzyłeś, a z którego wylatują na świat gromy wojen, lub błogosławieństwa pokoju! Winszuję panu! winszuję!
Ostatnich słów Dembieliński słuchał z uśmiechem. — Jesteśmy wszyscy sprawcami naszych powodzeń lub niepowodzeń, i kierownikami własnych losów — wymówił krótko; i jakby chciał zmienić przedmiot rozmowy, niedbałym gestem wskazał na strzelbę Suszyca i rzekł. — Jak widzę, jesteś pan amatorem myśliwstwa. Przyniosłeś z sobą ten oręż, zapewne w celu użycia jutro ulubionej przyjemności.
— Dziś jeszcze — odpowiedział Suszyc przykładając do ust filiżankę z kawą, której dotąd nieporuszył.
— Dziś! — zawołała Salunia — dziś ojcze? ależ to późny już wieczór!
— Nic to nie szkodzi. Księżyc przyświeca pięknie; lubię przy blasku księżyca przechadzać się po polach i lasach.
— Ależto na żaden sposób być nie może mój ojcze, abyś dzisiejszej nocy miał zapuszczać się w głębię lasu — z powagą wymówił Sylwester. Dolinieckie lasy bywają często niebezpieczne, a dziś właśnie hrabia opowiadał mi o dziwnem spotkaniu pana Dembielińskiego z nieznanym jakimś i wielce podejrzanej powierzchowności człowiekiem.
Suszyc postawił na stole filiżankę, którą trzymał w ręku; jego oczy żywo zamigotały.
— Jakże wyglądał ten człowiek? — zapytał nie patrząc na nikogo, bo spuścił wnet oczy, jakby poczuł niespokojne iskry, które w nich błysnęły, i pragnął je ukryć.
— Mniejsza o to mój ojcze, jak on wyglądał — rzekł Sylwester; to pewne, że nie należy on do tutajszej ludności, i że musi być szkodliwym, skoro śród zimy szuka schronienia w lasach.
Suszyc zaśmiał się, ale dziwnie jakoś głucho i przykro.
— Jakto Sylwestrze — rzekł — i ty to bierzesz tak na serjo! nie spodziewałem się abyś miał tak żywą wyobraźnię, i w biednym jakimś człowieku, który może zbłądził w lesie albo po prostu idąc lasem skracał sobie drogę, podejrzywał zaraz wielce niebezpiecznego złoczyńcę.
Mówił to z dziwną i niezwykłą sobie żywością; uśmiech zniknął całkiem z ust jego, które natomiast zadrżały jakby daremnie tłumioną trwogą. Ale Sylwester nie dostrzegł zmiany zaszłej w fizjonomji teścia.
— Biorę to tak na serjo ojcze, — odpowiedział wesoło, — że jutro lub pojutrze ze strażnikami Dolinieckich lasów urządzam obławę na tego ptaszka.
— Nie zrobisz tego, Sylwestrze! — zawołał Suszyc.
Tym razem zagadniony ze zdziwieniem spojrzał na mówiącego. — Dla czego, ojcze? — zapytał.
Suszyc spuścił oczy i milczał chwilę; nie łatwo mu snać było o odpowiedź.
— Dla tego — wymówił nakoniec, — że złoczyńca ten, to widmo... urojenie... Któż rozsądny urządzać może obławy na widma?
— Drogi ojcze — ozwała się Salunia, — pan Dembieliński spotkał dziś i widział tego człowieka.
— Pan Dembieliński — z żywością odparł Suszyc — jest mieszkańcem wielkiego świata, zna tylko czarne fraki i wyperfumowane batystowe koszule. Gruba odzież i ogorzała twarz mogły mu wydać się strasznemi przez porównanie z wykwintem do którego przywykł.
Dembieliński, który w milczeniu słuchał dotąd rozmowy, odezwał się. — Przebacz mi łaskawy panie, że ci zaprzeczę. Inaczej wcale wygląda człowiek ubogi ale spokojny, a inaczej złoczyńca. Nie trzeba odbywać długich studjów nad zbrodnią, aby módz wyczytać jej ślady w obliczu ludzkiem.
Suszyc wpatrzył się w mówiącego dziwnem spojrzeniem; był w niem gniew głuchy i żal jakiś głęboki, i paląca jakaś niespokojność. Spojrzenie to zdawało się mówić: „Szalony! sam nie wiesz co czynisz“, i zdawało się mówić także: „gdybyś wiedział o znaczeniu słów twych, nie wyrzekłbyś ich nigdy.“ I zdawało się mówić jeszcze: „Biada mi!“ A jednak spojrzenie to nie zawierało w sobie żadnej groźby, nie mowiło wcale: „biada tobie, który to mówisz!“ Owszem, im dłużej Suszyc patrzył na tę twarz męzką, piękną, dumną, jakby chwała i tryumf założyły na niej swe siedlisko; nawpół zanurzoną w cieniu a nawpół rozgrzaną jaskrawym blaskiem ognia, — tem więcej blade źrenice jego stawały się głębokie i zamyślone, miękły jakby i łagodniały. Po chwili opuścił oczy, i siedział chwilę nieruchomy, jakby ważąc coś i obliczając w głowie. Nagle zwrócił się do córki.
— Gdzie są dzieci? — zapytał.
— Śpią, ojcze.
— To szkoda, chciałbym widzieć je teraz. Od pewnego czasu przepadam za niewiniątkami...
Mówił to uśmiechając się już jak zwykle. Wstał i postąpiwszy parę kroków, zabierał z kąta pokoju swoją strzelbę.
— Jakto ojcze — z żalem zawołała Salunia — idziesz więc naprawdę.
— Idę moje dziecko, naprawdę — odpowiedział, i zaczął nakładać paltot.
Sylwester zbliżył się i ujął go za rękę.
— Ojcze — rzekł łagodnie ale z powagą — nie rób nam tego zmartwienia, nie idź!
Suszyc zaczął śmiać się długo, przeciągle, śmiechem głuchym, brzmiącym jak gamma wygrywana na pękających strunach.
— Czy widzisz pan — zawołał wskazując Dembielińskiemu młodą parę — czy widzisz pan te samolubne, zazdrośne dzieci!; one myślą że tylko im, młodym i zakochanym wypada przechadzać się przy blasku księżyca, i rachować gwiazdy, a my starzy, to już powinniśmy siedzieć przy piecu i Pana Boga chwalić! Nic z tego moja pani córko! Napoiłaś mię co prawda wyborną kawą, ale człowiek nie samym tylko chlebem żyje. Zachciało mi się poezji, i idę po nią do lasu. Bądźcie zdrowi, dobranoc! dobranoc!
Mówiąc to miał się ku wyjściu. Ale i Dembieliński żegnał gospodarzy; żegnał ich z wytworną grzecznością, z której jednak przebijała i szczera życzliwość. Salunia podała rękę gościowi uprzejmie, ale z trochą roztargnienia.
— Mój ojcze — zawołała stając w progu, — będę dziś czekała na powrót twój choćby do rana!
— Jak chcesz — odparł Suszyc, wychodząc wraz z Dembielińskim na ganek.
Dwaj mężczyźni w milczeniu idąc obok siebie, przebywali niewielki dziedziniec leśnego domu. Księżyc, który w owej porze wschodził zaledwie około północy, nie wstąpił jeszcze na niebo przysłonione ruchomemi szlakami chmur, i nie rozpędzał zmroku gęstego, nie tak przecież gęstego aby ludzie znajdujący się blizko siebie, nie mogli rozpoznawać swych rysów. Dembieliński pierwszy przerwał milczenie.
— Jak widzę, zamiłowanie w myśliwstwie posunięte jest w panu do wysokiego stopnia, skoro w nocy nawet nie wahasz się pan oddawać tej zabawie.
Suszyc zwrócił twarz do mówiącego tak nagle, jakby chciał zapytać: „czy masz mię za szalonego?“ Nie wyrzekł tego jednak, ale po chwili wymówił:
— Od ostatniego widzenia się mego z panem, ogarniały mię różne pasje. Najprzód doświadczyłem namiętności opłacania długów, którą też zadowoliłem zupełnie; potem lubowałem się hodowaniem kwiatów, ale usychały mi jakoś pod ręką; następnie napadła mię chęć do czytania, i zwertowałem kilkaset tomów i znudziłem się; teraz nakoniec jestem zapalonym myśliwym. Cóż robić! człowiek probuje wszelkich dróg mogących prowadzić go do krainy szczęśliwości lub zapomnienia, dopóki się nie przekona, że wszystkie drogi wiodą do — niczego.
Umilkł, i milczeli znowu oba. Na drodze, której jedno ramię wiodło przez pole ku Dolinieckiemu dworowi, drugie w głąb lasu, stanęli. Suszyc nagłym ruchem zwrócił twarz ku Dembielińskiemu.
— Po coś pan tu przyjechał? — zapytał cicho i prędko.
Zapytany zaśmiał się półgłosem, i odpowiedział wzajemnem pytaniem. — Czy sądzisz pan, że mam się czego lękać? Nie — dodał po chwili podnosząc głowę — nie lękam się niczego. — Głos jego lubo zniżony miał brzmienie zimne i dumne.
— Po coś pan tu przyjechał? — ciszej jeszcze, po raz drugi zapytał Suszyc — czy myślisz, że ciosy sięgać nie mogą głów tak wysoko podniesionych jak twoja?
— Czy myślisz pan — wzajemnem znowu pytaniem odpowiedział Dembieliński — że głowie mojej zagraża cios jaki?
— Nie myślę tak, ponieważ możność rzucenia ciosu na głowę pańską w mojem jest ręku, w mojem tylko, a w niczyjem innem. Ale myślałem o trafie... któż za traf ręczyć może?... Pradziadowie nasi układali niekiedy wielce mądre przysłowia, a jedno z tych powtórzę teraz panu: „strzeżonego Pan Bóg strzeże“...
Gdy Suszyc to mówił, na twarz Dembielińskiego wybił dziwnie ironiczny wyraz. Coś pogardliwego błysnęło w śmiałych jego oczach, dumna warga odgięła się urągliwie.
— Panie Suszyc — wymówił zwolna i zimnym jak lód głosem — jeżeli mogę być panu w czem użyteczny...
Słowa te jak grom uderzyły w człowieka do którego były zwrócone. Suszyc cofnął się w tył o parę kroków, i podniósł głowę, potem pochylił ją nagle nizko, i po chwili milczenia wymówił bardzo cicho.
— W istocie, mam do pana prośbę...
Usłyszawszy te wyrazy Dembieliński podniósł rękę, i zapuścił ją za klapę paltota, tam gdzie mężczyzni zwykli nosić pugilares z pieniędzmi. Ale w tejże chwili ciężka jak ołów ręka opadła mu na ramię.
— Panie Dembieliński — wymówił Suszyc tym samym co wprzódy cichym, ciężkim głosem — zanoszę do pana prośbę o to, abyś był najmocniej przekonanym, iż nigdy o nic prosić cię nie będę.
Wymówiwszy to uchylił czapki, i odwróciwszy się, szybkim krokiem pomknął drogą w głąb lasu.
Kiedy Dembieliński wchodził na dziedziniec zamkowy, gruby zmrok zalegał jeszcze ziemię, chociaż na skraju widnokręgu paliła się już wązka półobręcz wychodzącego z za lasów księżyca.
Dembieliński spojrzał na to wypływające z cieniów jaskrawe światło. Wspaniałe było, ale posępne, bo barwą swą przypominało krew, a blaskiem czerwoną łunę pożarów. Nie mniej posępną także była twarz człowieka, który na nie patrzał. Żar namiętnej boleści palił się w jego oczach, ciemny rumieniec wstydu okrywał czoło. Wargi tak dumne i pąsowe zwykle, zaciśnięte teraz i blade, zdradzały niewymowną męczarnię ducha.
Strasznie musiał cierpieć Dembieliński w tej chwili. Zgryzota tajemna, lecz jak wąż jadowita, wiła się w jego piersi, wstrząsając ją ciężkim, nierównym oddechem. Stał przez chwilę w bramie dziedzińca zapatrzony na wschodzący księżyc, w głębie rozpraszającego się zwolna zmroku, a najbardziej może w siebie samego; potem zwrócił się twarzą ku pięknej budowie stojącej w głębi dziedzińca, i podniósł wzrok ku wyższemu jej piętru. Pomiędzy długim rzędem ciemnych okien, trzy okna należące do pracowni hrabiego, jaśniały żywem światłem, uplecionem z czerwonawych połysków kominkowego ognia i białego światła lampy. Przy jednem z okien tych stała Krystyna. Profil jej twarzy i łagodne linje kibici rysowały się wyraźnie na tem tle promienistem. Czoło jej w wieńcu czarnych warkoczy pochylone było nieco; usta otwarte napół uśmiechem z jakim przemawiała snać do obecnych w pokoju osób, nadawały twarzy jej wyraz nieskończonej słodyczy i czystości. Dembieliński patrzał na oświetlone okno i rysującą się w niem śliczną postać kobiecą, a ponurość przed chwilą okrywająca jego rysy, spływała z nich powoli, jakby spędzona uczuciem nowem lecz miłem.
Dziwna rzecz, — rzekł do siebie, — dziewczyna ta ukazuje mi się zawsze na górze, i coś mię ku niej pociąga!
W kilka minut potem Dembieliński wchodził do pracowni hrabiego, i witał znajdujące się tam osoby. Zbliżywszy się do Krystyny, uścisnął jej rękę i rzekł półgłosem.
— Przed chwilą stałem tam w dole, w ciemnościach mniej posępnych jak krwawa łuna, która rozpraszać je zaczynała; a ty kuzynko Krystyno, znajdowałaś się wysoko, pod samem prawie niebem, w powodzi czystych i łagodnych blasków. Patrzałem na ciebie długo.... i wiesz co mi się wydało? Oto, że jestem Dantem a ty Beatryczą!
Mówiąc to chciał uśmiechać się żartobliwie, i głos swój dostroić do lekkiego tonu — ale nie mógł. Uczuł, że ciepła, miękka ręka kobieca, którą ściskał w swej dłoni, zadrżała przy jego wyrazach; zapuścił wzrok w głębię wpatrzonych w niego źrenic Krystyny, i dojrzał tam olśniewające światło słonecznego uczucia.
— Panie hrabio — zawołał zwracając się do gospodarza domu — życie człowieka jest prawdziwą skarbnicą niespodzianek. Idziesz sobie najspokojniej obraną przez się drogą, aż nagle uderza w ciebie grom, i całą twą moralną istotą przewraca do góry nogami. To co spoczywało kędyś na dnie w ukryciu, podnosi się i woła wielkim głosem że już nie śpi; to coś sądził że umarło na zawsze, powstaje z letargu, i zaczyna w najpiękniejsze gospodarstwo w twej piersi i głowie. Co wtedy człowiekowi czynić należy?
— Wtedy — z uśmiechem ale i z namysłem odpowiedział hrabia — należy człowiekowi spojrzeć za siebie i w siebie, i z pokorą ducha powiedzieć sobie: „Omyliłem się, i błąd poprawię.“
Dembieliński stał oparty o gzems kominka.
— Bywają błędy okropne — wymówił zwolna.
— Kuzynie Anatolu — rzekła Krystyna — niema takiego błędu, któregoby naprawić nie można.
On spojrzał znowu w jej oczy promienne niezłomną wiarą we wszystko co wielkie i piękne, palące się w głębi ogniem gorącym jak namiętność, lecz czystym jak niepokalanie.
— A jeżeli pod wpływem błędnych wyobrażeń serce uwiędło, umysł zgorzkniał? — zapytał krótko.
Tym razem hrabia powstał i położył dłoń na ramieniu pytającego. — Kochany panie — rzekł z łagodną powagą — niejedno już na świecie serce, które miało się za uwiędłe, rozkwitło pod wpływem miłości, a umysł szyderczy i zgorzkniały odnalazł wiarę i słodycz, odnajdując utracony zmysł uwielbienia.
Dembieliński nie odpowiedział, ale uścisnął rękę hrabiego. Wzrok jego zamyślony i smutny trochę lubo zawsze dumny i nieczytelny, zwracał się często w stronę, w której obok milczącej i bladej swej matki usiadła Krystyna.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.