Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   228   —

— Panie Suszyc — wymówił zwolna i zimnym jak lód głosem — jeżeli mogę być panu w czem użyteczny...
Słowa te jak grom uderzyły w człowieka do którego były zwrócone. Suszyc cofnął się w tył o parę kroków, i podniósł głowę, potem pochylił ją nagle nizko, i po chwili milczenia wymówił bardzo cicho.
— W istocie, mam do pana prośbę...
Usłyszawszy te wyrazy Dembieliński podniósł rękę, i zapuścił ją za klapę paltota, tam gdzie mężczyzni zwykli nosić pugilares z pieniędzmi. Ale w tejże chwili ciężka jak ołów ręka opadła mu na ramię.
— Panie Dembieliński — wymówił Suszyc tym samym co wprzódy cichym, ciężkim głosem — zanoszę do pana prośbę o to, abyś był najmocniej przekonanym, iż nigdy o nic prosić cię nie będę.
Wymówiwszy to uchylił czapki, i odwróciwszy się, szybkim krokiem pomknął drogą w głąb lasu.
Kiedy Dembieliński wchodził na dziedziniec zamkowy, gruby zmrok zalegał jeszcze ziemię, chociaż na skraju widnokręgu paliła się już wązka półobręcz wychodzącego z za lasów księżyca.
Dembieliński spojrzał na to wypływające z cieniów jaskrawe światło. Wspaniałe było, ale posępne, bo barwą swą przypominało krew, a blaskiem czerwoną łunę pożarów. Nie mniej posępną także