Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   214   —

Chciała coś jeszcze mówić, ale umilkła i stanęła w postaci osoby, która wsłuchuje się w niewyraźny jakiś odgłos.
— Sylwestrze! — zawołała, — ojciec mój idzie do nas! Zdaleka już poznałam chód jego po śniegu!
Za oknami rozlegały się w istocie po skrzypiącym śniegu powolne, męzkie kroki.
— Jestem pewna, — ciszej jak wprzódy rzekła Salunia, — że ojciec ma jakieś zmartwienie czy jakiś kłopot! Czy słyszysz Sylwestrze, jak kroki jego powolne są i ciężkie.
Kroki rozlegające się za oknami były w istocie powolne i ciężkie; zdawało się, że idący z trudnością odrywał stopy swe od ziemi. Wkrótce jednak odgłos tych kroków dał się słyszeć już w sieni, Salunia poskoczyła ku drzwiom, i otworzyła je na oścież. Do pokoju wszedł mężczyzna chudy, wysoki, z mocno szpakowatemi, krótko podstrzyżonemi włosami; z twarzą długą, chudą, objętą wązkim szlakiem również jak włosy posiwiałego zarostu. Ubrany był w obcisły paltot, z ciepłego lecz grubego materjału sporządzony; na plecach niósł niewielką strzelbę, a na szyi zawieszoną na tasiemce, małą kościaną gwizdawkę, jakiej myśliwi używają dla zwabienia niektórych gatunków dzikiego ptastwa.
Dembieliński, który w chwili otworzenia się drzwi wstał zmiejsca, na widok wchodzącego cofnął się o