Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   220   —

ciągną wozy ładowne bogatemi płodami matki naszej ziemi, tętnią kopyta wierzchowców z wiatrem w zawody unoszących niecierpliwych jeźdźców — a stary słup przydrożny stoi sobie i stoi, i próchnieje zwolna, choć trzyma się prosto. Niema on ani nóg do biegania, ani skrzydeł do latania, ani piersi do śpiewania wesołych pobudek; ale ma za to twarz swoją kiedyś białą a potem pyłem omroczoną i błotem obryzganą, która spogląda zdala na biegnących, lecących i śpiewających, i śmieje się z nich do woli. Czyście państwo zwrócili kiedy uwagę na twarze starych, przydrożnych słupów? Bo mnie, ilem razy na nie patrzał, zdawało się zawsze, że z za warstwy pyłu i plam błotnistych dostrzegałem u nich zęby wyszczerzone w serdecznym uśmiechu.
Chociaż Suszyc mówił to wszystko z tym uśmiechem, który teraz zdawał się być przyklejonym do warg jego, tak samo jak przed dziesięcioma laty, jednak ze słów jego ulotniało się jakieś tchnienie smutku, i przejmowało otaczającą atmosferę. Sylwester milczał, Salunia zasmuconą nagle twarz odwróciła do ognia, Dembieliński siedział nieruchomy, obojętny jak zwykle, badawczo wzrok zatopiwszy w twarzy mówiącego. Suszyc po chwili przestanku zwrócił się ku gościowi swej córki i mówił dalej.
— Pan to co innego! Pana to już nie można porównać do przydrożnego słupa, ale raczej do sokoła