Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   190   —

śród śniegów i trzęsawisk, ze strzelbą przewieszoną przez ramię na skórzanym pasie.
— Ojciec! — zawołały starsze dzieci, i rzuciły się na powitanie wchodzącego.
Młoda kobieta powstała także; jedną ręką podtrzymując śpiące dziecię, drugą wyciągnęła ku mężowi. On uścisnął ją mocno w swej szorstkiej dłoni, i orzucił jej śmiejącą się twarz szybkiem spojrzeniem, w którem zajaśniała głęboka jakaś radość.
— Mamy gościa Sylwestrze — wymówiła kobieta.
— Wiedziałem, że pan jest u nas — rzekł gospodarz domu, serdecznie ściskając dłoń obcego człowieka; pomocnicy moi widzieli pana wchodzącego tu, i powiedzieli mi o tem. Pośpieszyłem więc z powrotem do domu, aby powitać pana i podziękować za dobrą myśl odwiedzenia naszego ustronia.
Mówił to po prostu i serdecznie, ale bez najlżejszego odcienia tego zmieszania, jakiegoby mógł doświadczyć wieśniak, pędzący życie wśród głuszy leśnej, na widok wykwintnego światowca i sławnego z wysokich talentów swych człowieka. W sposobie mówienia i poruszania się Sylwestra, znać było szlachetną godność, towarzyszącą zawsze pracowitemu i uczciwemu życiu.
— Saluniu, — rzekł zwracając się do żony, — daj nam prędzej herbaty!