Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   211   —

sępne jak noc, straszne jak widma powstające z mogiły? Czy człowiek ten lepiej władać umiał twarzą swą niż głosem, i umyślnie wychylił pierwszą pod jaskrawe światło ognia, aby nieruchomość jej i nieczytelność zadała kłam drżeniu i tajemnej wymowie głosu? Ale on także i nad głosem swym panować umiał, bo dźwięki jego chłodne były i suche, gdy wpatrując się w ruchomy płomień, po chwili milczenia wymówił.
— Smutnato jakaś musiała być historja, ale cóż robić kochany panie. Na świecie zwykle tak bywa. Nie tylko pomiędzy ludźmi, ale w całem państwie natury toczy się nieustanna walka o byt. Jedni zwyciężają, drudzy giną; silniejsi przeważają na swoją stronę szalę, której na swoją przechylić nie potrafili słabsi. Pomyślność podnosi się na gruzach niedoli, ze śmierci powstaje życie. Taki już porządek świata, i my go nie odmienimy.
— Tak — mówił dalej po niejakiej chwili; — serce może buntować się na ten pogląd, ale rozum nakazuje posłuszeństwo dla nieuniknionych konieczności, a wspólny, wielce mizerny koniec wszystkiego cokolwiek jest na świecie, powinien pocieszać zwyciężonych a umniejszać skrupuły zwycięzców. Sądziszże pan, że ludzi tych którzy zwyciężyli w tej sprawie o której mówimy, to jest dokonali potrzebnego im czynu i zdobyli sobie bezkarność, inny