Na dnie sumienia/Tom II/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Na dnie sumienia
Rozdział Dawni znajomi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
Dawni znajomi.

Po wyjściu z domu córki, Suszyc uszedł spory kawał drogi dość szerokiej, mnogiemi śladami stóp ludzkich i kopyt końskich poznaczonej; poczem skręcił na lewo, i zapuścił się w głąb lasu tą samą wązką ścieżyną, jaką z rana postępował Dembieliński. Wkrótce jednak nocny wędrownik opuścił i tę drobną ścieżynkę, którą mógł się jako tako kierować śród dzikich i jednostajnie białych uplotów leśnej gęstwiny; obiema rękami rozgarniając przed sobą kolczaste gałęzie, szedł coraz dalej, zatrzymując się od czasu do czasu na krótko. Zdawało się, że w niezmordowanym swym pochodzie krótkie te przestanki czynił dla tego, aby pochylić naprzód głowę, i przez kilka sekund wsłuchiwać się w otaczające go zewnątrz głuche szmery i poświsty nocnych wiatrów. Być może, iż śród tych dzikich odgłosów natury spodziewał się usłyszeć i wyróżnić jakiś odgłos, którego oczekiwał z natężoną uwagą. Odgłos ten jednak nie dawał się słyszeć. Suszyc szedł i stawał, i znowu szedł i znowu stawał, a o uszy jego obijały się jednostajne ciągle, głuche szumy wiatru, niekiedy tylko przerywane głośniejszym chrzęstem łamiącej się gałęzi, albo trzepotem skrzydeł nocnego ptaka. Czerwony księżyc zwolna i majestatycznie wzbijał się w górę, szmaty krwawego światła posyłając w najciemniejsze głębie lasu. W oświetleniu tem, białe szczyty drzew zdawały się być rozpalonemi nagle świecami, a warstwa śniegu okrywająca ziemię błysnęła naraz miljonem jaskrawych skier i ogników. Grube obłoki mknące pod firmamentem, przyćmiewały chwilami gorące światło księżyca; a wtedy pomiędzy dziką gęstwoną powstawał zawrotny bój cieniów z blaskami; dołem stały się grube, nieprzeniknione prawie ciemności; w górze szczyty drzew jaśniały ciągle jak chwiejne płomienie rozpalonych pochodni. Gdzieindziej, szerokie przestrzenie zarosłe gęstwiną nizkich wrzosów, jałowców i karłowatych sosen, bielały i błyszczały pod oblewającą je powodzią światła; a z rzadka stojące niebotyczne drzewa, rzucały na tę olśniewającą powierzchnię cienie długie, potężne, ruchome, podobne do obalonych na ziemię i szamocych się ze śmiercią olbrzymów. Był to widok wspaniały, niemniej piękny i wspaniały jak ten, który przedstawiał się tu z rana przy obfitych światłach mroźnego nieba i jasnego słońca. A jednak człowiek idący lasem nie zdawał się wcale spostrzegać tych czarodziejstw nocnej, zimowej natury, które go otaczały. On szedł ciągle i wsłuchiwał się w tajemniczą rozmowę wichrów z drzewami; nie tak przecie, jakby wsłuchiwał się w nią poeta lub marzyciel, ale tak jak człowiek śmiertelnie niespokojny wsłuchuje się w chaotyczny gwar głosów, pomiędzy któremi pragnie rozrożnić głos jeden, posiadający dlań nieskończoną wagę, wagę taką może, jaką posiada śmierć lub życie.
Zdawało się, że cała zimna krew Suszyca, nieodłączna odeń gdy obcował z ludźmi, odstąpiła go w tej chwili; kiedy wychodził na światłe przestrzenie, twarz jego oblana jaskrawem światłem czerwonego księżyca wydawała się bardzo bladą, a na ustach zwartych silnie i ledwie dostrzegalną rysujących linję, niebyło ani śladu cechującego je zazwyczaj uśmiechu. Parę razy ciężkie westchnienie wstrząsnęło jego piersią, blade źrenice zapaliły się, podniosły w górę, i cisnęły ku niebu posępnemi błyskami. Człowiek ten posyłał widocznie w tej chwili pod roziskrzone i w cudne wzory namalowane sklepienie, okropną jakąś skargę, albo palące jak żużel, rozpaczne błaganie.
Nakoniec stanął; zniecierpliwił się snać i zmęczył. Postanowił dalej nie iść, bo wstarty plecami o gruby pień drzewa, powiódł wzrokiem dokoła, pochwycił kościany rożek wiszący mu u szyi, i przytknął go do ust. Świst stłumiony, niemniej jednak ostry i przeraźliwy, uniósł się w powietrzu po nad szum wiatru, i niesiony echami, poleciał w ciemne, przepaściste gęstwiny boru. Suszyc wypuścił z rąk kościany rożek, i skrzyżował ramiona na piersi. Dawał widocznie znać o sobie komuś, teraz już do tego kogoś należało usłyszeć i ukazać się. Przez kilka minut, stojącemu pod drzewami człowiekowi mogło się zdawać, że daremnie, niby ostrym sztyletem przeszył powietrze przeraźliwym świstem swego różka; po chwili jednak z szumem wiatru i szelestu kołysanych gałęzi, poczęły łączyć się inne odgłosy. Byłto chrzęst łamiących się suchych wrzosów i paproci; skrzyp śniegu, przyciskanego stopą ostrożną i nierówne stawiającą kroki, nakoniec skradający się, pełzający raczej niż postępujący chód człowieka. Suszyc wodził dokoła wzrokiem, ale nie widział wielkiego cienia, który za plecami jego powoli wynurzać się zaczął z gęstwiny, wzrastał, rozkładał się na białej powierzchni ziemi, aż urosł do wielkości człowieka, przybrał głowę, ramiona, tułów, i nagle zniknął. Zniknął, bo człowiek idący dotąd chyłkiem wyprostował się, i wparty na wielkim kiju okutym żelazem, stanął o parę kroków.
— Jak się masz, panie Erazmie, — zabrzmiało w powietrzu powitanie wymówione szeptem cichym, brzmiącym jednak jakąś grubą, obelżywą niemal poufałością.
Suszyc drgnął lekko; ramiona jego jednak skrzyżowane na piersi nie rozprzęgły się, postać ani twarz nie okazały najlżejszego wzruszenia bojaźni czy wstrętu. Owszem, oczy błyskające dotąd od czasu do czasu, zagasły znowu, a uśmiech wrócił na usta. Uczynił lekkie poruszenie, i twarzą w twarz stanął naprzeciw człowieka, który go witał.
— Dobrą masz pamięć jak widzę, — rzekł powoli i zimno; — przez dziesięć lat nie zapomniałeś jak mi na imię!
— A ty chciałeś może, abym zapomniał o tem nawet, że żyjesz? — zapytał człowiek w grubej, podartej sukmanie, z czerwoną twarzą, całkiem prawie okrytą zarostem ognistego koloru.
— Nie taję, — odparł Suszyc, — że byłoby to najgorętszem mojem życzeniem.
— Jak na dawnego znajomego, witasz mię zbyt obojętnie, kochany kolego, — z cichym lecz zjadliwym śmiechem zauważył przybyły, i oparł się silniej na swym potężnym kiju. — Ale mniejsza oto, — ciągnął dalej, — o affekt twój nie chodzi mi wcale. Dla czego tak późno przybywasz?
— Bo tak mi się podobało, — z niezmąconą zimną krwią odparł Suszyc, i dodał: — zresztą dałeś mi znać o sobie zaledwie wczoraj, a wyznam ci, że nie najlepiej wybrałeś sobie posła....
— Ba! czy ci się niepodobał! nie miałem pod ręką innego. To stary chwat, który mi nie raz towarzyszył w rozmaitych opałach. Szczęśliwszy tylko odemnie, bo go nie gonią teraz po całym świecie, jak zająca chartami.
— Jeśli cię gonią jak zająca chartami, sam sobie winien jesteś, — zaczął Suszyc; — po co było biedz na myśliwych? dla czego raczej nie obrałeś przeciwnego kierunku?
Człowiek z ognistym zarostem zaklął przez zaciśnięte zęby.
— Czy myślisz, — rzekł, — że miałem choć grosz w kieszeni, kiedy te djabły przytrzymały mnie z wozem napełnionym zabronionemi towarami? Co się miało, to się straciło; zarabiało się czasem i sporo, ale traciło się pełną garścią. Żyłem sobie jak pan, i chcę nadal tak żyć. Dla tego obrałem ten kierunek jaki obrałem. Tu moja Kalifornja.....
— Gdzie? — zapytał Suszyc niedbale bawiąc się kościanym rożkiem.
— W twojej kieszeni, — odrzucił człowiek z zarostem; — od ciebie zależy dłuższy lub krótszy mój pobyt w tych stronach. Daj mi dużo pieniędzy, a przemknę się pomiędzy chartami, lepiej i zgrabniej od zająca. Trzeba tylko abym miał kieszenie pełne, bo wtedy najprędzej biegam. Naprzód przecie potrzebuję coś zjeść i wypić; w tym lesie drzewa nie rodzą mięsa ani nawet chleba, a śnieg roztopiony powinien być napojem djabłów ale nie ludzi. Przyniosłeś mi co? dawaj, prędzej!
Czarne, nieufne oczy paliły się wśród ognistego zarostu zwierzęcą niemal chciwością, w chwili gdy Suszyc otwierał swoją myśliwską torbę, i wydobywał z niej trochę zawartego w niej jadła. Właściciel oczów tych przysiadł na ziemi, i nie wypuszczając z ręki potężnego swego kija, grubemi i zwinnemi palcami rozszarpywał czerwone wędzone mięso, którego wielkie kawały wpadały jak w otchłań, w szerokie, zgłodniałe jego usta. Przez chwilę nie słychać było nic prócz głośnego przeżuwania i połykania; Suszyc stał nieruchomy, plecami oparty o pień drzewa, z ramionami skrzyżowanemi znowu na piersi. We wzroku jego spuszczonym na głowę pożerającego człowieka, nie malowało się nic prócz lekkiej pogardy; ale pierś pod przyciskającemi ją ramionami oddychała ciężko i nierówno. Było coś odrażającego, kannibalowego niemal w tej uczcie, jaką wyprawiał sobie zgłodniały włóczęga, przysiadły do ziemi u stóp wysokiej sosny, oświetlonej łagodniejszym już teraz blaskiem księżyca, takim, jaki naśladować daremnie probują sztuczne, bengalskie ognie. Coś jakby głuche mruczenie nawpół nasyconego zwierzęcia ozwało się w piersi jedzącego.
— Pić! daj mi pić! — rzucił głosem ochrypłym i niecierpliwym.
— Niemam nic do picia, — spokojnie odpowiedział niemy dotąd świadek uczty.
Włóczęga zaklął prawie głośno.
— Do djabła, — zawołał, — czy chcesz umorzyć mnie pragnieniem? Dwie doby siedzę już w tej przeklętej puszczy, i nie miałem nic w gębie prócz kromki czarnego chleba.
Dźwignął się z ziemi, otarł ręką usta, stęknął i rzekł:
— Ciężkie życie!
— Czy tylko twoje? — wymówił Suszyc z jednostajnym zawsze spokojem; — każdemu życie ciężkie! Ale, — dodał prędko, — powiem ci smutną wiadomość. Nawet ta przeklęta puszcza jak ją nazywasz, nie może ci dłużej służyć za schronienie. Wiedzą już o tobie, i wkrótce będziesz miał na piętach taką sforę chartów, że jeśli w czas nie umkniesz..... No, słowem, jutro niepowinno już być w Dolinieckich lasach ani śladu po tobie.
Włóczęga syknął zrazu, i kijem o śnieg zmarznięty stuknął. Potem jednak wzruszył ramionami i odpowiedział:
— To już do ciebie więcej należy niż do mnie. Jeśli ci własna skóra miła, schowasz mię przed chartami. Wiesz dobrze, że nie jestem cierpliwy. Czuję, że przyciśnięty do muru, mógłbym zaśpiewać....
Suszyc milczał chwilę.
— Po co ci było ukazywać się w biały dzień nieznajomemu człowiekowi? — zapytał głosem mniej spokojnym jak wprzódy.
— A! — rzekł włóczęga, — więc to ten piękny pan, którego dziś spotkałem, wypuścić ma na mnie charty! A licho mogło wiedzieć o tem, że piękni panowie włóczą się po lasach niewiedzieć po co. Gdybym nie myślał, że ma przy sobie pistolet, byłbym go doskonale oporządził; ale stał i patrzył mi w oczy, jak tęgi myśliwy niedźwiedziowi...
— Masz szczęście, żeś go nieoporządził; gdyby mu włos spadł z głowy, jużbyś nigdzie umknąć nie zdołał. To nie biedny strażnik graniczny....
Ręce włóczęgi oparte na kiju drgnęły lekko.
— Po co mi przypominasz o tem? — mruknął ze złością, — w dzień to co innego.... ale w nocy....
Palące się nieufne oczy obiegły dokoła całą widzialną przestrzeń, i z wyraźną trwogą odwróciły się od cienia, który drgał i chwiał się na białej powierzchni ziemi. Byłto tylko cień sośniny nierównemi gałęziami nastrzępionej, ale zdala mógł przypominać leżącego na ziemi i kurczowo szamocącego się człowieka. Włóczęga odwracał oczy od cienia, ale wracały one ku niemu, nieprzepartą jakąś mocą kierowane. Zęby jego zaskrzypiały, tak je mocno zacisnął.
— Słuchaj! — rzekł zwracając się do towarzysza, — jeżeli mi jak najprędzej nie dasz pieniędzy, pójdę sam do turmy, a potem..... to już za nic nie ręczę.
— Ile ci trzeba?
— Jak najwięcej.
Oczy włóczęgi zdjęte przed chwilą jakąś instynktową, nieprzezwyciężoną trwogą, rozgorzały znowy przykrym lecz silnym blaskiem chciwości i skierowały się na ręce Suszyca, w których ukazał się spory skórzany pugilares.
— Mało! — zawołał chwytając podane mu pieniądze i jednym rzutem oka obejmując je i przerachowując pod światłem księżyca, — mało! daj więcej!
— Nie mam, — odpowiedział Suszyc.
Włóczęga wsparł się znowu obu dłońmi na kiju, i odparł krótko:
— Zaczekam.
Po tej odpowiedzi nastąpiło również krótkie pytanie:
— Gdzie?
— Gdziekolwiek, ale zawsze w sąsiedztwie twojem i twego kochanego synalka.
— Spodziewam się przecież, że nie przyjdziesz do miasta?
— Jeżeli zmusicie mię do tego, przyjdę.
— Sam sobie zaszkodzisz najwięcej.... Ten strażnik.....
— Cicho! ten strażnik do ciebie nie należy, zdam z niego rachunek panu Bogu.....
— I władzom także!
— Może i władzom, ale w takim razie uczynię pewne odkrycie, które pozyska dla mnie trochę pobłażliwości władz....
Cierpliwość i zimna krew Suszyca, zaczynała wyczerpywać się widocznie.
— Czegóż chcesz nakoniec? — zapytał tonem krótkim i gniewnym.
— Chcę wiele pieniędzy; przysiągłem sobie, że oddalę się ztąd bardzo bogatym, albo nie oddalę się wcale....
— Czyś zapomniał, że idzie tu o życie twoje....
— Nieprawda! Kary śmierci niema w naszym kodeksie, znam go przecież.
Milczenie zapanowało znów na parę minut.
— Cóż? kiedyż przyniesiesz mi więcej pieniędzy? — ozwał się włóczęga.
Suszyc odetchnął głęboko, jakby chciał zrzucić z piersi ogromny jakiś ciężar, który ją uciskał.
— Nie mam, — rzekł krótko.
— Jakto? wcale niemasz?
— To weź u syna.
— Weź sam.
— Trzebaby pójść do miasta.
— Uczyń jak uważasz najlepiej.
Włóczęga zamyślił się.
— Pójść do miasta, — rzekł, — łatwiej to powiedzieć jak uczynić! To już ostateczność. Trzeba pomyśleć o innym sposobie.
— Myśl sam, — rzekł Suszyc spoglądając na wierzchołek drzewa, kołyszący się jak płomień świecy zapalonej światłem niebieskiem.
— Wszakże masz dojną krowę, dla czego jej nie doisz? — z głuchym, przykrym śmiechem rzucił włóczęga.
Dziwny uśmiech zadrżał na całej twarzy Suszyca. Nie odpowiedział nic, i podniósł wzrok jeszcze wyżej, ku białej chmurze, lecącej jak motyl w światło księżyca.
— Powiedz temu człowiekowi, aby dał mi pieniędzy, — ponowił włóczęga.
— Jakiemu człowiekowi? — zapytał Suszyc, niezmieniając kierunku wejrzenia.
— A temu, co tak dobrze wyglądał na hrabiego.
— Ba! — wymówił Suszyc z uśmiechem, — gdybym go miał teraz pod ręką....
— A gdzież on?
— Daleko! daleko! tak prawie daleko od nas jak ta chmura!
— Ba, ba! czy umarł?
— Nie, żyje.
— A gdzież?
— W Australji, — wymówił Suszyc, i zwolna spuścił spojrzenie ze srebrnej chmury na twarz stojącego przed nim człowieka, brzydką, odrażającą wyrazem chciwości, z jaką pochwytywał każdy wyraz z ust jego wychodzący.
— Ty kłamiesz! — zawołał włóczęga.
— Jedź do Australji i przekonaj się o prawdzie słów moich, — odpowiedział Suszyc, i uczynił takie poruszenie, jakby zabierał się do odejścia. Na twarzy jego zimnej i nic niewyrażającej przez cały ciąg rozmowy, zapanował teraz wyraz nieprzezwyciężonego wstrętu. Usta jego zwarły się mocno i wykrzywiły trochę, na czoło i policzki wystąpiło mnóstwo krzyżujących się, drgających zmarszczek. Czy widok srebrnej chmury, chyżo płynącej pod promienistym firmamentem, i szczytu drzewa kołyszącego się nakształt wysmukłej, niebieskiej pochodni, wzmogły w nim i do niezwalczonej mocy podniosły tę odrazę, nad którą dotąd panować umiał?
— Dobranoc, — rzekł krótko, — radzę ci zmienić miejsce pobytu.... Inaczej, jutro lub pojutrze ten biedny strażnik schwyci cię za gardło tak, jak gdyby był jeszcze z ciała i kości....
Mówiąc to odchodził. Ale włóczęga, którego twarz wykrzywiła się przykro pod ognistym zarostem, zaklął głucho i parę kroków postąpił za nim.
— Jakto? — krzyknął, — odchodzisz już?
— Odchodzę, — wymówił Suszyc, nieodwracając głowy.
— Nie dałeś mi żadnej stanowczej odpowiedzi!
Suszyc raz jeszcze zwrócił się twarzą do posępnego swego towarzysza.
— Jakąż ci mogę dać odpowiedź? Pieniędzy nie mam więcej. Przed dziesięcioma laty spłaciłem długi, dałem wyprawę córce, reszta poszła jakoś w świat. Jakim sposobem poszła, nie wiem, dość że poszła i do mnie nie wróciła. Oddałem ci wszystko com posiadał jeszcze w gotowiźnie... więcej nie mam, a zatem i nie dam.
— Weź od syna.... on słyszę bogaty teraz, — szepnął włóczęga.
— Weź sam, — odparł Suszyc, i odwrócił się znowu.
— A więc przyjdę do miasta!
— Jak chcesz.
Rzuciwszy ostatnie słowa, Suszyc zdwoił kroku, i po chwili zniknął w gęstwinie, która zwarła się za nim, skoro tylko przestał rozgarniać ją rękami. Zdawało się, że siła jakaś niezwalczona odegnała go od miejsca, na którem rozmawiał przed chwilą; że opanowało go tak potężne uczucie odrazy, tak śmiertelne zmęczenie moralne, iż nie zatrzymałby się tam ani sekundy dłużej, choćby wiedział, że wśród zarośli tych, pomiędzy które się zagłębił, czeka nań najstraszniejsze nieszczęście, potwór krwiożerczy albo śmierć lodowata.
Włóczęga pozostał sam, i długo stał nieruchomy, obiema rękami wsparty na wbitym w śnieg swym kiju. Oczy jego pałały głuchą złością, gdy patrzał w stronę, w której znikł Suszyc; ale zamigotały trwogą i przerażeniem, gdy nieufne, ostrożne spojrzenie ich upadło na cień wysokiej sosny, rozciągnięty na ziemi, chwiejący się nakształt wielkiego jakiegoś ciała obalonego i zdjętego konwulsjami konania. Chciał cofnąć się i ujść w tę samą głębię, która zwarła się za Suszycem, ale nieprzezwyciężona jakaś moc przykuwała go do miejsca, i rozkazywała mu patrzeć na przedmiot, będący dla niego przedmiotem instynktowego przerażenia. Stęknął głośno i zaklął.
— Ciężkie życie! — wymówił ściskając w obu wielkich, nabrzmiałych od zimna rękach, żelazną rękojeść kija. — Ciężkie życie! — powtórzył po chwili, i z widocznem wysileniem odwrócił się plecami do wielkiego cienia, szamocącego się po ziemi. Stał jeszcze chwilę ze spuszczoną głową, potem runął na ziemię całym ciężarem swego potężnego ciała, i rozciągnął się u stóp drzewa, pod którem niedawno stał Suszyc. Teraz głowa jego opartą była o drobny krzak jałowcu, osypanego stwardniałym śniegiem, a twarz patrzała prosto w niebo. W takiem zostając położeniu nie widział już cienia, którego wierzchołek dotykał stóp jego, to oddalając się od nich, to pokrywając je znowu grubą masą ciemności. Możnaby rzec, iż człowiek rozciągnięty na ziemi uczuł na stopach swych to ślizganie się niepochwytnego cienia, bo skurczył nogi, i twarzą zwrócił się do pnia drzewa, pod którem leżał. Sapał ciężko i stękał od czasu do czasu; każdemu stęknięciu towarzyszyło przekleństwo. Nagle porwał się z ziemi, i wyprostował ciało swe w całej jego potężnej wielkości.
— Do djabła! — krzyknął, — robię się tchórzem! Po co on mi prawił o tym strażniku...? co zgniło w ziemi, nie powstanie już więcej.... Hola! tak być nie może dłużej, bo przyszłoby człowiekowi umrzeć z samego strachu w tym przeklętym lesie!
Mówiąc tak, uczynił parę kroków ku wielkiemu cieniowi, który teraz nieruchomy leżał na białej ziemi; gałęzie sosny nieporuszone wiatrem tworzyły po obu stronach wysmukłego tułowia dwie smugi czarne, naśladujące rozpostarte w śmiertelnej niemocy ramiona człowieka. Włóczęga szedł ku cieniowi, jakby chciał na jego wierzchołku postawić swą stopę szeroką. Ale zaledwie uczynił dwa kroki, podmuch wiatru przeleciał górą i zakołysał wysmukłą sosną. Cień leżący na ziemi zachwiał się także, a wierzchołek jego znajdujący się tuż prawie pod stopą włóczęgi, pomknął po białem tle śniegu, i niby uciekając szamotał się w obie strony razem ramionami, które rozwierały się szeroko i wstrząsały mnogiemi palcami, jakby usiłowały pochwycić coś w objęcia. Człowiek z podniesioną stopą cofnął się nagle, i plecami przyparł się do drzewa pod którem przed chwilą leżał. Ale wzrok jego tkwił nieustannie w ruszającym się cieniu, ścigając go gdy się oddalał, paląc się na podobieństwo żuzla gdy się przybliżał. Trwało to przez kilka sekund, poczem cisza zapanowała znowu w powietrzu, i cień legł nieruchomy na białej ziemi. Tym razem człowiek który nań patrzał, oderwał się od drzewa do którego był przylgnał, i postąpił szybko, jakby raz chciał zakończyć z trapiącą go zmorą. Postąpił, i obie wielkie stopy swe postawił na wierzchołku cienia. Stał chwilę, potem uczynił jeszcze krok jeden i stanął w miejscu, któreby można nazwać piersią cienia, bo znajdowało się pośrodku dwóch ramion, nieruchomo teraz rozciągniętych. Stanął, i wielki swój kij wbił w ziemię, jakby nim przeszyć chciał nawylot leżącego pod stopami jego nieprzyjaciela. Ale nieprzyjaciel ten drgnął pod jego stopami; sosna zakołysała się w powietrzu, i wraz z nią zakołysał się cień jej na białym śniegu; włóczęga jednym skokiem znalazł się znowu pod drzewem, przyparty doń plecami, z szyją wyciągniętą, piersią szybko oddychającą. Usta jego były otwarte i drżały; z pod brwi strzępiastych, w górę podniesionych, czarne oczy paliły się głuchą wściekłością i migotały śmiertelnym strachem. A cień kołysał się ciągle na tle białem, to zwolna i niby w takt do głębokiej jakiejś medytacji, to szybko i gwałtownie, jakby pod wpływem srogich męczarni lub wściekłego gniewu. Im silniejszy wiatr zadął, im więcej śniegu podmuchy jego strząsały z gałęzi sosny, tem więcej czarne ramiona cienia podobnemi stawały się do nagich ramion skieletu, opatrzonych w niezliczone palce, któremi wstrząsały. Było coś niewymownie przerażającego w tej walce człowieka z cieniem, toczonej śród dzikiej samotności lasu, pomiędzy krzyżującemi się do koła smugami ponurej ciemności i niepewnych blasków. Byłto właściwie cień, który walczył z człowiekiem i zwyciężał go zawsze, ilekroć się poruszył. W nieruchomości wydał się mniej strasznym, zdawał się czaić i pełzać dla tego tylko, aby wnet zadrgać znowu, i pociskiem strachu odrzucić człowieka aż pod przysłonę drzewa, do którego zawsze przypadał szerokiemi swemi plecami. Trwało tak długo, aż nakoniec cień zwyciężył człowieka, i pognał go w głąb zarośli.
— Przekleństwo! — mruknął włóczęga zatrzymując się o kilka stai od miejsca, na którem przed chwilą toczył bój z okropnem wspomnieniem, żyjącem w jego piersi i głowie, a upostaciowanem tylko w odbitej na białym śniegu postaci drzewa. — Przekleństwo! co tu robić? gdzie iść? Tu nie można, i tam nie można! Dziki las nie lepszy od mściwych ludzi! on także mści się jak może i umie! Nigdzie schronienia, nigdzie przytułku! Strach jak wilk rozjuszony wypędza mię z puszczy, odpędza od ludzi. Och! ciężkie życie!
Gdy tak się działo w głębi lasu, wnętrze leśnego domu ciche już było i uśpione. W jednym tylko pokoju, w tym samym w którym na początku wieczoru brzmiały wesołe śmiechy dzieci i ożywione rozmowy kilku osób, przy palącym się na kominie ogniu, siedziała młoda gospodyni domu z głową pochyloną nieco naprzód, i opuszczoną na rękę, z oczami zamyślonemi i wpatrzonemi w ruchy płomienia. Twarz jej świeża zawsze i ładna, nie była już tak wesołą jak wprzódy; na białem czole osiadła chmurka drobna, lecz zwykłą pogodę jego mącąca. Wszyscy w domu już spali, Sylwester nawet zmęczony trudami dziennemi udał się na spoczynek; ale młoda żona jego czuwała przy ognisku oczekując powrotu ojca. Dnia tego mówiła wiele, więcej niż kiedy o swej przeszłości; wysnuło to w jej umyśle nitkę wspomnień, śpiących najczęściej w miękkiem objęciu teraźniejszego jej szczęścia. Myślała o zaraniu życia swego, odartem z tych wszystkich uroków, jakiemi dla innych dziewic jaśnieją ściany rodzinnego domu, twarze rodziców, siostr i braci. Potem przypomniała sobie owe cztery lata nieskończenie długie, przez które oczekiwała połączenia się z ukochanym. Czas ów był prawdziwym czyścem, w którym moralna jej istota pozbywała się do reszty złych przyzwyczajeń nabranych od dzieciństwa, wzrastała mocą cierpień i tęsknoty. Ale jakże zarazem czas ten był gorzkim dla niej i ciężkim do przebycia! Była ładną i ujmującą; starano się o jej rękę, ale ona odrzucała majętnych pretendentów, na których rachowała i którymi pyszniła się jej matka. Przyszło do tego, że dwie te kobiety stanęły naprzeciw siebie w postawie niemal nieprzyjacielskiej; córka broniła praw serca swego i obstawała przy nich, matka odpłacała jej za to chłodem zawziętym, nie dającym się rozgrzać proźbami ni łzami. Nadszedł rok ostatni z czterech, w których matka i córka mieszkając pod jednym dachem, zasiadając do jednego stołu, nie zamieniły pomiędzy sobą ani jednego słowa.
Młoda dziewczyna kochająca namiętnie, rozmarzona może trochę, drętwiała pod mroźnemi spojrzeniami swej matki a żadne z siostr ni braci nie stanęło przy niej z pomocą. Siostry zazdrościły jej może tajemnie dźwignięcia się moralnego i pięknego uczucia jakie powzięła, ale w obejściu pomiatały nią jak istotą nierozumną i im nieużyteczną. Z braci jeden został pijakiem, drugi lichwiarzem. Wtedy samotna i upadająca na siłach narzeczona Sylwestra często przybiegała do ojca, wkradała się do pokoju w którym zwykł był zamykać się szczelnie, zarzucała mu ręce na szyję, i głowę opierała na jego piersiach. On jej nie dawał pieszczotliwych słów ni pocałunków, ale widziała że gdy patrzał na nią, gorące iskry zapalały się w pobladłych jego źrenicach, i zmarszczki znikały ze zwiędłego jego czoła. Czuła że kochał ją, choć jej o tem nie mówił nigdy; czuła także, iż przynosiła mu pociechę podobną do kropli rosy, upadającej na zeschłą śród skwaru trawę. Całem sercem swem naiwnem a jednak głębokiem kochała ojca, tego steranego, szyderskiego człowieka, który gdy był z nią, przestawał być steranym i szyderskim. Kilka razy mówiła mu o swej miłości, o zwątpieniach które ją trapiły, o niezmiernem oddaleniu w jakiem widziała spełnienie się swych prawych pragnień. Ojciec jej słuchał milcząc; ale gdy skończyła, patrzał jej w twarz głęboko, i mówił: „czekaj!“ Ona za to jedno słowo była mu tak wdzięczną, że chciałaby całować mu stopy i kolana. Ale jeżeli serce jej wybuchało potokiem gorących słów i pieszczot, ojciec usuwał ją zlekka od siebie, i mówił proszącym niemal głosem: „kochaj mię zdaleka.“ Człowiek ten pojmował snać piękne uczucia serca i wysoko je sobie ważył; ale oznaki tych uczuć raziły go przykro, jak błyskawica razi oczy kogoś, kto długo pozostawał w grubych ciemnościach. Nakoniec przybył Sylwester i pojął ją za żonę. Do ślubnego ołtarza towarzyszył jej tylko ojciec; matka nie przypięła jej do włosów mirtowego wieńca, ani obdarzyła jej krzyżem na nową drogę. Nie wzbraniała jej niczego, nieopierała się niczemu, ale milczała jak kamień i widzieć jej niechciała. Przeminęło sześć lat, a kobieta ta z twardem sercem nie chciała jeszcze widzieć ani córki ani jej męża. Sześć lat! Przez ten czas kropla wody wydrążyłaby otwór w łonie kamienia, a łono matki nie zmiękło. Żona Sylwestra myślała o tem wszystkiem, i dwie łzy płynęły zwolna po jej policzkach gładkich, świeżych jak róża w maju. Nie bolała nad sobą; była żoną, była matką, serce miała pełne miłości, czuła się szczęśliwą. Ale łzy jej płynęły przy wspomnieniach o ojcu; płynęły one nie nad teraźniejszością jego, ale nad przeszłością. Teraz on stary już, zrósł się ze swym losem. Sądząc z uśmiechu, który od kilkunastu lat nie schodził nigdy z ust jego zwiędłych, możnaby myśleć, że zdrętwiał na wszystko, na dolę i niedolę, na miłość i nienawiść. Ale jakąż musiała być przeszłość jego, jego młodość, ta południowa pora życia, które jak lato na ziemi, potrzebuje światłości i ciepła, aby rozkwitnąć kłosami i kwiatami? Zkąd wzięły się te wszelkie niepowodzenia, które ścigały go jak złe zmory, aż doprowadziły do niedostatku graniczącego z nędzą? Dla czego rozum jego oślepł a wola zesłabła tak, że nie zdołał ująć w swe ręce kierunku nad umysłami i sercami swych dzieci, aby uczynić z nich coś innego, lepszego niż to czem się stali? Dla czego córek swych nie wychował na pracowite i zacne kobiety, synów na ludzi szlachetnych i użytecznych? Byłaż w tem jego wina? Córka Suszyca położyła dłoń na sercu, które zapoznawało się już zblizka z rodzicielskiemi uczuciami i powinnościami, i cicho, w najdalszej głębi umysłu, uznała ojca swego winnym. Powinien był mężniej walczyć, goręcej kochać, lepszą pieczę rozciągnąć nad istotami, których przyszłość miał niejako w swym ręku. Tak, był winnym, ciężko może winnym; ale jeśli oskarżała go w swem sumieniu, to jednak potępić go nie mogła. Była w człowieku tym zdrętwiałym na pozór, jakaś zgryzota ciągła a tajemna; poza uśmiechem jakim się okrywał, widniała ta bezdnia żalów połykanych w milczeniu, walk z sumieniem staczanych śród nocnych ciemności; poza nim był taki długi jakiś szereg bolów, upokorzeń, udręczeń, i nadaremnych a wyczerpujących szamotań się z losem, że w sercu córki zamiast oburzenia i potępienia, powstała bezbrzeżna litość. Opuściła głowę na obie dłonie, i tak jak wtedy, gdy była jeszcze siedmnastoletniem dziewczęciem przeczuwającem wiele, ale nie rozumiejącem nic dokładnie, wymówiła z głębokim żalem. — Biedny ojciec!
W tej chwili usłyszała za oknami powolne kroki skrzypiące po zamarzłym śniegu. Skoczyła ku drzwiom i chciała je otworzyć, ale nadstawiła ucha i pobiegła ku oknu. Posłyszała, że kroki nie zbliżały się, ale przeciwnie oddalały się od jej domu. Spojrzała przez szyby, i zobaczyła przy świetle księżyca ojca swego mijającego bramę jej zagrody. Powoli, z spuszczoną głową, z twarzą przysłonioną cieniem padającym od czapki nizko nasuniętej na czoło, minął oczekujące go gościnne, ciepłe i oświetlone ściany, i poszedł dalej drogą wiodącą ku miastu. Nie wstąpił w progi córki, choć wiedział że go oczekiwała. Czy pogrążony w myślach zapomniał o całym świecie, i szedł machinalnie w kierunku w jakim chodzić nawykł? Czy może ciężko mu było w tej chwili spotkać się z jasną twarzą córki, i spojrzeć w przezroczyste oczy jedynej istoty, która go kochała, nie znając ciemnych tajemnic jego sumienia?







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.