Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   247   —

czeka nań najstraszniejsze nieszczęście, potwór krwiożerczy albo śmierć lodowata.
Włóczęga pozostał sam, i długo stał nieruchomy, obiema rękami wsparty na wbitym w śnieg swym kiju. Oczy jego pałały głuchą złością, gdy patrzał w stronę, w której znikł Suszyc; ale zamigotały trwogą i przerażeniem, gdy nieufne, ostrożne spojrzenie ich upadło na cień wysokiej sosny, rozciągnięty na ziemi, chwiejący się nakształt wielkiego jakiegoś ciała obalonego i zdjętego konwulsjami konania. Chciał cofnąć się i ujść w tę samą głębię, która zwarła się za Suszycem, ale nieprzezwyciężona jakaś moc przykuwała go do miejsca, i rozkazywała mu patrzeć na przedmiot, będący dla niego przedmiotem instynktowego przerażenia. Stęknął głośno i zaklął.
— Ciężkie życie! — wymówił ściskając w obu wielkich, nabrzmiałych od zimna rękach, żelazną rękojeść kija. — Ciężkie życie! — powtórzył po chwili, i z widocznem wysileniem odwrócił się plecami do wielkiego cienia, szamocącego się po ziemi. Stał jeszcze chwilę ze spuszczoną głową, potem runął na ziemię całym ciężarem swego potężnego ciała, i rozciągnął się u stóp drzewa, pod którem niedawno stał Suszyc. Teraz głowa jego opartą była o drobny krzak jałowcu, osypanego stwardniałym śniegiem, a twarz patrzała prosto w niebo. W takiem zostając położeniu nie widział już cienia,