Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   239   —

trzebuję coś zjeść i wypić; w tym lesie drzewa nie rodzą mięsa ani nawet chleba, a śnieg roztopiony powinien być napojem djabłów ale nie ludzi. Przyniosłeś mi co? dawaj, prędzej!
Czarne, nieufne oczy paliły się wśród ognistego zarostu zwierzęcą niemal chciwością, w chwili gdy Suszyc otwierał swoją myśliwską torbę, i wydobywał z niej trochę zawartego w niej jadła. Właściciel oczów tych przysiadł na ziemi, i nie wypuszczając z ręki potężnego swego kija, grubemi i zwinnemi palcami rozszarpywał czerwone wędzone mięso, którego wielkie kawały wpadały jak w otchłań, w szerokie, zgłodniałe jego usta. Przez chwilę nie słychać było nic prócz głośnego przeżuwania i połykania; Suszyc stał nieruchomy, plecami oparty o pień drzewa, z ramionami skrzyżowanemi znowu na piersi. We wzroku jego spuszczonym na głowę pożerającego człowieka, nie malowało się nic prócz lekkiej pogardy; ale pierś pod przyciskającemi ją ramionami oddychała ciężko i nierówno. Było coś odrażającego, kannibalowego niemal w tej uczcie, jaką wyprawiał sobie zgłodniały włóczęga, przysiadły do ziemi u stóp wysokiej sosny, oświetlonej łagodniejszym już teraz blaskiem księżyca, takim, jaki naśladować daremnie probują sztuczne, bengalskie ognie. Coś jakby głuche mruczenie nawpół nasyconego zwierzęcia ozwało się w piersi jedzącego.