Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   251   —

żna, i tam nie można! Dziki las nie lepszy od mściwych ludzi! on także mści się jak może i umie! Nigdzie schronienia, nigdzie przytułku! Strach jak wilk rozjuszony wypędza mię z puszczy, odpędza od ludzi. Och! ciężkie życie!
Gdy tak się działo w głębi lasu, wnętrze leśnego domu ciche już było i uśpione. W jednym tylko pokoju, w tym samym w którym na początku wieczoru brzmiały wesołe śmiechy dzieci i ożywione rozmowy kilku osób, przy palącym się na kominie ogniu, siedziała młoda gospodyni domu z głową pochyloną nieco naprzód, i opuszczoną na rękę, z oczami zamyślonemi i wpatrzonemi w ruchy płomienia. Twarz jej świeża zawsze i ładna, nie była już tak wesołą jak wprzódy; na białem czole osiadła chmurka drobna, lecz zwykłą pogodę jego mącąca. Wszyscy w domu już spali, Sylwester nawet zmęczony trudami dziennemi udał się na spoczynek; ale młoda żona jego czuwała przy ognisku oczekując powrotu ojca. Dnia tego mówiła wiele, więcej niż kiedy o swej przeszłości; wysnuło to w jej umyśle nitkę wspomnień, śpiących najczęściej w miękkiem objęciu teraźniejszego jej szczęścia. Myślała o zaraniu życia swego, odartem z tych wszystkich uroków, jakiemi dla innych dziewic jaśnieją ściany rodzinnego domu, twarze rodziców, siostr i braci. Potem przypomniała sobie owe cztery lata nieskończenie długie, przez które oczekiwała połączenia