Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   250   —

się głuchą wściekłością i migotały śmiertelnym strachem. A cień kołysał się ciągle na tle białem, to zwolna i niby w takt do głębokiej jakiejś medytacji, to szybko i gwałtownie, jakby pod wpływem srogich męczarni lub wściekłego gniewu. Im silniejszy wiatr zadął, im więcej śniegu podmuchy jego strząsały z gałęzi sosny, tem więcej czarne ramiona cienia podobnemi stawały się do nagich ramion skieletu, opatrzonych w niezliczone palce, któremi wstrząsały. Było coś niewymownie przerażającego w tej walce człowieka z cieniem, toczonej śród dzikiej samotności lasu, pomiędzy krzyżującemi się do koła smugami ponurej ciemności i niepewnych blasków. Byłto właściwie cień, który walczył z człowiekiem i zwyciężał go zawsze, ilekroć się poruszył. W nieruchomości wydał się mniej strasznym, zdawał się czaić i pełzać dla tego tylko, aby wnet zadrgać znowu, i pociskiem strachu odrzucić człowieka aż pod przysłonę drzewa, do którego zawsze przypadał szerokiemi swemi plecami. Trwało tak długo, aż nakoniec cień zwyciężył człowieka, i pognał go w głąb zarośli.
— Przekleństwo! — mruknął włóczęga zatrzymując się o kilka stai od miejsca, na którem przed chwilą toczył bój z okropnem wspomnieniem, żyjącem w jego piersi i głowie, a upostaciowanem tylko w odbitej na białym śniegu postaci drzewa. — Przekleństwo! co tu robić? gdzie iść? Tu nie mo-