Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   254   —

włosów mirtowego wieńca, ani obdarzyła jej krzyżem na nową drogę. Nie wzbraniała jej niczego, nieopierała się niczemu, ale milczała jak kamień i widzieć jej niechciała. Przeminęło sześć lat, a kobieta ta z twardem sercem nie chciała jeszcze widzieć ani córki ani jej męża. Sześć lat! Przez ten czas kropla wody wydrążyłaby otwór w łonie kamienia, a łono matki nie zmiękło. Żona Sylwestra myślała o tem wszystkiem, i dwie łzy płynęły zwolna po jej policzkach gładkich, świeżych jak róża w maju. Nie bolała nad sobą; była żoną, była matką, serce miała pełne miłości, czuła się szczęśliwą. Ale łzy jej płynęły przy wspomnieniach o ojcu; płynęły one nie nad teraźniejszością jego, ale nad przeszłością. Teraz on stary już, zrósł się ze swym losem. Sądząc z uśmiechu, który od kilkunastu lat nie schodził nigdy z ust jego zwiędłych, możnaby myśleć, że zdrętwiał na wszystko, na dolę i niedolę, na miłość i nienawiść. Ale jakąż musiała być przeszłość jego, jego młodość, ta południowa pora życia, które jak lato na ziemi, potrzebuje światłości i ciepła, aby rozkwitnąć kłosami i kwiatami? Zkąd wzięły się te wszelkie niepowodzenia, które ścigały go jak złe zmory, aż doprowadziły do niedostatku graniczącego z nędzą? Dla czego rozum jego oślepł a wola zesłabła tak, że nie zdołał ująć w swe ręce kierunku nad umysłami i sercami swych dzieci, aby uczynić z nich coś innego, lepszego niż to czem